Janusz Onyszkiewicz: Artur Hajzer ryzykował wiele, aby pomagać innym
Poruszył niebo, ziemię i w końcu także nawet Chińczyków, żeby tę całą akcję zorganizować. Dzięki temu uratował człowieka. Był w stanie zaryzykować wiele, żeby pomóc innym - mówi o Arturze Hajzerze Janusz Onyszkiewicz, prezes Polskiego Związku Alpinizmu i były minister obrony narodowej. Polski himalaista, który zginął podczas zdobywania ośmiotysięcznika Geszerbrum, zasłynął m.in. zorganizowaniem akcji ratunkowej dla Polaków zasypanych przez lawinę na Mount Evereście w 1989 roku.
10.07.2013 | aktual.: 10.07.2013 14:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zobacz też: Znany alpinista Artur Hajzer zginął na Gaszerbrum
WP: Marcin Bartnicki: Dlaczego himalaista, który ocierał się o śmierć i miał nieprzyjemne doświadczenia, dalej się wspina? Co go do tego ciągnie?
Janusz Onyszkiewicz: Każdy alpinista ociera się o śmierć przy każdym poważniejszym wejściu. Gdyby nie kontynuowało się tej pasji, trzeba by ją zakończyć po pierwszej wspinaczce. Na ogól tak się nie dzieje. To poczucie, że jest się w sytuacji obiektywnie bardzo niebezpiecznej, ale subiektywnie ma się poczucie, że panuje się nad tą sytuacją, to jedna z atrakcji. To uczucie, że przezwyciężyło się swój strach i sprostało się trudnej sytuacji, daje ogromną satysfakcję. Na tym polega alpinizm.
WP: To subiektywne poczucie bezpieczeństwa, mimo ciągłego stanu zagrożenia, może być przyczyną takiego wypadku? To już druga taka śmierć w ostatnich miesiącach.
- Myślę, że ten wypadek jest jednak całkiem inny, niż sytuacja na Broad Peak. Wszystko wskazuje na to, że Hajzer zginął w wyniku czegoś, co można by nazwać naprawdę wypadkiem. Jak ktoś znajduje się w kuluarze lodowo-śnieżnym, jeszcze na dodatek w sytuacji stresującej - z taką świadomością, że partner spadł, nie wiadomo, co się z nim dzieje i trzeba do niego dotrzeć, stosunkowo łatwo o chwilowy zanik koncentracji. To wystarczy, aby zacząć spadać, a w takim kuluarze nie sposób samemu zatrzymać spadania - to zbyt duża prędkość. Albo wpadnie się w niszę - wtedy kończy się to dobrze, albo nie...
WP: Nawet dla tak doświadczonego himalaisty wystarczy chwila dekoncentracji, aby zginąć?
- Może to być moment nieuwagi, albo coś obiektywnego, np. spadający z góry kamień, który wytrąca z równowagi. To sytuacja porównywalna z prowadzeniem samochodu rajdowego lub pilotowaniem samolotu. Tam też są świetni fachowcy, ale czasami się rozbijają, nawet piloci klasy mistrzowskiej. To jest coś, co niestety, zdarza się w tego rodzaju sportach.
WP: Internauci i telewidzowie widzą twarz, nazwisko, ale to tak naprawdę niewiele mówi. Znał pan dobrze Artura Hajzera, jakim był człowiekiem?
Poznałem go jakiś czas temu, w gruncie rzeczy jako dosyć może rubasznego, ale twardego człowieka. Musiał takim być, skoro parał się alpinizmem wyczynowym. Był świetnym organizatorem, umiał budować wokół siebie zespół. To duża strata, nie tylko ciekawego i sympatycznego człowieka, ale też dużej postaci w polskim himalaizmie. Zorganizował heroiczną akcję ratowania ludzi, którzy ulegli wypadkowi na Evereście (w 1989 roku, gdy polskich himalaistów zaskoczyła lawina - przyp. red.). Poruszył niebo, ziemię i w końcu także nawet Chińczyków, żeby tę całą akcję zorganizować. Dzięki temu uratował człowieka. Był w stanie zaryzykować wiele, żeby pomóc innym.
Rozmawiał Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska