PublicystykaJakub Majmurek: Skończmy z bajkami na 15 sierpnia!

Jakub Majmurek: Skończmy z bajkami na 15 sierpnia!

15 sierpnia ulicami Warszawy, wzdłuż brzegu Wisły przejdzie wielka parada wojskowa, podobno największa w historii III RP. Jaki jest jej cel? Taki jak wszystkich parad tego typu: ma to być performans władzy, pokazujący jej siłę i integrujący elektorat.

Jakub Majmurek: Skończmy z bajkami na 15 sierpnia!
Źródło zdjęć: © PAP | Jakub Kamiński
Jakub Majmurek

Politycy PO narzekają na paraliż miasta przez kilka dni i bezsens organizowania wojskowej manifestacji na taką skalę. Nieświadomie parafrazując słowa Ryszarda Ochódzkiego o "misiu na miarę naszych możliwości", kandydat Zjednoczonej Prawicy do stołecznego ratusza, Patryk Jaki, odpowiedział na to, że w innych krajach defilady są jeszcze większe i "najwyższy czas, by Warszawa pozbyła się kompleksów}.

Nie trzeba być freudystą, by uznać, że ktoś, kto dla potwierdzenia rzekomego braku kompleksów musi z towarzyszeniem lotnictwa bojowego przeprowadzić przez centrum stolicy kilka kolumn piechoty i czołgów, z tuzinem, lub dwoma haubic w pakiecie, może mieć z niejednym kompleksem problem. Nie bawiąc się w domorosłe diagnozy rządzących nami polityków, możemy z pewnością stwierdzić jedno: gigantyczna parada na 15.08. to kolejny dowód na to, że nie potrafimy jako polityczna wspólnota opowiedzieć sobie święta 15.08., stworzyć wokół niego narracji, zdolnej tworzyć integrujące wspólnotę znaczenia.

Zamiast tego od lat opowiadamy dwie te same bajki: militarystyczną i mesjanistyczną. O chwale polskiego ułana i geniuszu marszałka, który pod Warszawą pobił bolszewika; oraz Polsce-przedmurzu, która raz jeszcze, jak za Sobieskiego pod Wiedniem, własną piersią ochroniła Europę przed barbarzyńską nawałą. Obie są średnio prawdziwe, a z pewnością żadna nie jest dziś nam politycznie, jako wspólnocie użyteczna – w 2018 roku potrzebujemy innej opowieści nadającej sens wydarzeniom roku 1920.

Ostatnia taka bitwa

Nikt jej jak dotąd nie był w stanie zaproponować. Rządy liberałów sprzedawały opowieść mesjańsko-militarystyczną w trochę łagodniejszej wersji. Podstawowym medium święta także była wojskowa defilada, choć sympatyczniejsza, bardziej luźna i piknikowa, niż gigantomania, jaką proponuje PiS.

Oczywiście, 15.08. to nie tylko rocznica zwycięstwa z 1920 roku, ale także Święto Wojska Polskiego. Jakaś forma wojskowej parady nie jest całkiem od rzeczy. Problem w tym, że mądre polityczne przywództwo powinno umieć połączyć to z pasującą do realiów XXI wieku narracją o bezpieczeństwie Polski.

Bitwa warszawska roku 1920 była może ostatnią bitwą, w której jedno militarne zwycięstwo było w stanie ocalić Polskę, kupić jej niepodległość na niecałe dwie dekady. Polska mogła strategicznie skonsumować to zwycięstwo tylko dzięki panującemu w regionie strategicznemu chaosowi i wynikającej z niego słabości Rosji Radzieckiej. Te warunki już się powtórzą.

Ze względu na ewolucję środków zniszczenia wojna wygląda zupełnie inaczej niż 98 lat temu. Kluczowa dla naszego bezpieczeństwa jest trwałość sojuszy i stabilność otoczenia, nie paradujące po ulicach czołgi. Myślący rząd potrafi wykorzystać taką okazję do 15.08., by budować w opinii publicznej poparcie dla odpowiedzialnej polityki zagranicznej. Gabinet Morawieckiego nie pierwszy raz woli podbijanie bębenka fałszywej narodowej dumy.

Nie, nie ocaliliśmy Europy

Podbijać go będzie także z pewnością narracją o „najważniejszej bitwie w dziejach świata”, która ocaliła Europę przed bolszewizmem, tak jak Karol Młot ocalił ją przed wczesną islamizacją w bitwie pod Poitiers.

Trudno jest odpowiadać w historii na pytania "co by było gdyby". Ogarnięcie całej Europy ogniem rewolucji w bolszewickim wydaniu wydaje się jednak w 1920 roku co najmniej mało prawdopodobne. Ćwierć wieku później, znacznie silniejszy od Rosji Radzieckiej 1920 roku Związek Radziecki zatrzymał się zaledwie na linii Łaby. Gdyby Sowieci 98 lat temu rozbili Polskę i dotarli do Niemiec, interweniowałyby tam mocarstwa zachodnie, pewnie odpierając w końcu Moskwę.

Poza Niemcami siły społeczne nastawione na radziecki komunizm nigdzie nie były dość silne, by realnie zagrozić panującemu porządkowi społecznemu i politycznemu. Zaś konserwatywne elementy w Niemczech, w sytuacji konfliktu z Rosją Radziecką, rozpoczęłyby kampanię terroru, przeciw elementom podejrzanych o komunizmu. A były one dość silne, by z niemieckim ruchem komunistycznym wygrać. W efekcie doszłoby zapewne do wczesnego upadku Republiki Weimarskiej i jakiegoś układu między prawicowo-autorytarnymi Niemcami i Moskwą – na trupie międzywojennej Polski, której dużą część wzięliby Sowieci.

W 1920 roku nie tyle ocaliliśmy Europę, co siebie samych. Konkretnie, kupiliśmy sobie niecały dwie dekady własnej państwowości. Mało jak na rzekomych zbawców Europy, dużo jak na świeżo wskrzeszone państwo, którego istnienie najpotężniejsi sąsiedzi uznawali za chwilową pomyłkę.

Lekcja 1920

I tu dochodzimy do najważniejszego: lekcji, jaką rok 1920 zostawia nam także dziś. Co było bowiem kluczem do sprostania wyzwaniu bolszewickiej inwazji? Dwie kwestie. Po pierwsze, przekonanie do nowego państwa mas, po drugie zdolność elit do zawieszenia obłędnej polaryzacji i wspólnego działania w chwili egzystencjalnego zagrożenia.

Pokolenie Piłsudskiego znało z bezpośrednich opowieści historie chłopów, którzy w roku 1863 dobijali rannych powstańców styczniowych. Wyciągnęło z nich wnioski. W 1920 roku tradycyjna ziemiańsko-inteligencka elita usuwa się i robi miejsce dla pierwszego pochodzącego z chłopów premiera – Wincentego Witosa.

Zaangażowanie ludności chłopskiej w wojnę obronną 1920 roku jest konieczne dla zwycięstwa. Chłopi nie chcą bolszewizmu, bo boją się kolektywizacji ziemi, liczą też na to, że zwycięska, odrodzona Polska przeprowadzi uczciwą reformę rolną. Z Witosem i Piłsudskim współpracują wszystkie stronnictwa – w tym śmiertelnie skłóceni piłsudczycy i endecy.

W 1920 roku udowodniliśmy, że Otto von Bismarck nie musiał mieć racji, gdy powiedział "dajcie Polakom rządzić się sobą, a wykończą się sami". Choć trzeba też przyznać, że II RP nigdy nie wyciągnęła głębszych wniosków z roku 1920. Nie była sobie w stanie poradzić z reformą rolną, przez następne dwie dekady konsekwentnie lekceważyła potrzeby ludności chłopskiej i antagonizowała ją wobec państwa brutalnym traktowaniem. Konflikt między elitami doprowadził do mordu na pierwszym prezydencie państwa, aż pogrzebał Polską demokrację w zamachu majowym.

Nasuwa to niezbyt wesołe skojarzenia ze współczesną sytuacją. O ile PiS przez takie programy, jak 500+ - dające także uboższym poczucie uczestnictwa w gospodarczym sukcesie III RP - mógł zwiększyć legitymację dla państwa w społecznych "dołach", to jednocześnie podkręcił polityczną polaryzację do takiej skali, że polskie elity nie wydają się dziś zdolne do niczego poza skakaniem sobie do gardeł.

A na pewno nie do odpowiedzi na stojące przed krajem egzystencjalne wyzwania. By nie skończyło się, jak w II RP, społeczeństwo czym prędzej powinno pomyśleć gdzie szukać nowych, mniej toksycznych elit zajętych wyłącznie walką ze sobą.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)