PublicystykaJakub Majmurek: Misiewicz na miarę naszych możliwości

Jakub Majmurek: Misiewicz na miarę naszych możliwości

Na marginesie lektury "Przygód dobrego wojaka Szwejka" Boy zanotował, że w każdej tragedii potrzebny jest kącik buffo, bohater komiczny wypełniający czas między aktami, prowadzącymi nas do rozwiązania dramatu. W prozie Haška takim kącikiem buffo dramatu Wielkiej Wojny była monarchia habsburska. W dramacie dobrej zmiany w ostatnich dniach stała się nim sprawa Bartłomieja Misiewicza.

Jakub Majmurek: Misiewicz na miarę naszych możliwości
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Jakub Majmurek

W komicznym zwierciadle

Niezwykła kariera tego młodego człowieka zaprzątała uwagę mediów i opinii publicznej w ostatnich miesiącach. Nic to dziwnego, wszak to postać wielu talentów: apteczny subiekt, zaufany asystent wpływowego posła, dzielny wojak odznaczony za bitewne przewagi odpowiednim medalem, menadżer, o którego biją się państwowe spółki, urzędnik kluczowego resortu dzielnie przeciwstawiający się zalewowi postprawdy i manipulacji w polskiej sferze publicznej.

Choć talenty miał liczne, to na kolejnych stanowiskach Misiewicz sprawdzał się mniej więcej tak, jak dobry wojak Szwejk w roli adiutanta oficerów, mających na niego nieszczęście trafić. Jak każda dobrze skonstruowana postać komiczna, przykuwał jednak do siebie całkowicie uwagę widowni, odciągając ją od bez wątpienia ważniejszych spraw: destrukcji sądu konstytucyjnego, podporządkowania prokuratury Ziobrze, wojny z sądami i społeczeństwem obywatelskim czy katastrofalnej polityki resortu obrony.

Błędem byłoby jednak patrzeć na Misiewicza wyłącznie jako na temat zastępczy, odsuwający naszą uwagę od tego, co w dobrej zmianie naprawdę groźne. Zwłaszcza, że sprawa złotego młodzieńca z Łomianek sięgnęła najwyższych czynników w państwie – we wtorek wieczorem nad przyszłością chłopaka debatować mieli premier, prezydent, szef MSZ, oraz Macierewicz. Nocne posiedzenia w takim składzie zwołuje się na ogół w sprawie klęsk żywiołowych, groźby wojny czy zamachu terrorystycznego – rzadko zdarza się, by najważniejsze osoby w państwie po godzinach dyskutowały nad losem ciągle wpadającego w wizerunkowe kłopoty sekretarza stanu.

Tak, jak w krzywym zwierciadle komedii czasami najlepiej widać charakterystyczne cechy epoki, tak historia Misiewicza skupia sobie prawdę o Polsce "dobrej zmiany". We wzlotach i upadku młodego wojaka swój wyraz znajdują trzy bardzo interesujące zjawiska.

Obraz
© PAP | Marcin Obara

Nie matura, lecz chęć szczera

Po pierwsze, historia Misiewicza pokazuje jak łatwo PiS został zdemoralizowany przez władzę. Partia ta wygrała wybory w 2015 roku wcale nie dlatego, że ludzie nagle uwierzyli w sztuczną mgłę i dwa wybuchy, ale w wyniku wściekłości na arogancję elit z PO: ośmiorniczki, służbowe karty kredytowe bez limitu, nagrane rozmowy, gdzie rządowi notable dziwią się, jak można w ogóle pracować za marne sześć tysięcy złotych.

Bardzo szybko okazało się, że PiS wszystko to przeszkadza, gdy jest w opozycji. Gdy tylko zdobył władzę, jego przedstawiciele z entuzjazmem rzucili się do konsumowania jej owoców. Misiewicz był częścią tego zaciągu. Wyróżniał się w nim bezczelnością i ostentacją. Choć nie miał wcześniej żadnego doświadczenia ani w armii, ani w PR, został szefem gabinetu politycznego ministra Macierewicza i rzecznikiem prasowym kluczowego dla państwa resortu obrony. W nagrodę za lojalność wobec swojego szefa dostał też posadę w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej – choć nie posiadał wymaganego do tego wykształcenia wyższego. Dodajmy do tego salutujących młodzieńcowi oficerów i eskapadę w nocnym klubie w Białymstoku, a otrzymamy obraz, który nawet wierny wyborca PiS łatwo może odczytać: partii z Nowogrodzkiej zupełnie odbiło, gdy tylko sama dorwała się "do koryta".

Misiewicz stał się symbolem tego, że w Polsce PiS nie matura, nie talent, nie dorobek predestynują do najwyższych funkcji w państwie, ale ślepa lojalność i umiejętność podczepienia się pod pryncypała dostatecznie bliskiego ucha prezesa, lub przynajmniej głośnika rozgłośni ojca dyrektora.

Obraz
© WP.PL | Andrzej Pągowski

Człowiek, który został memem

Misiewicz został symbolem tego wszystkiego trochę przypadkiem. Miał sporo pecha. Nie był przecież jedynym działaczem PiS, któremu władza uderzyła głowy. Nie jeden Misiewicz wśród notabli PiS łączy w swojej postaci butę, nadętą miernotę, intelektualne braki i talent do wyjątkowo niezgrabnych występów medialnych. W ten sposób opisać by przecież można co najmniej kilku ministrów rządów Beaty Szydło!

To, że to właśnie Misiewicz stał się symbolem tego, co w "dobrej zmianie" najbardziej gorsząco-groteskowe powinno być przestrogą także dla tych postaci życia publicznego, które dziś z upadku Misiewicza się cieszą. Jego sprawa pokazuje bowiem, jak łatwo w dobie mediów społecznościowych polityk może zostać memem i obiektem kpin, całkowicie tracąc kontrolę nad własnym wizerunkiem.

Choć z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że działania samego Misiewicza i jego pryncypała tylko pogarszały sprawę. Wszystkie próby ucieczki przez Misiewicza od swoich wizerunkowych problemów do przodu – np. stworzenie strony poświęconej dezinformacji, wyglądającej jak praca na informatykę w szkole średniej z 2002 roku – wychodziły zupełnie żałośnie. Próbując ratować się wizerunkowo, Misiewicz dokonywał jednego samozaorania po drugim.

Gdyby po pierwszych kłopotach wizerunkowych Misiewicz został odsunięty na bok, a potem, po kilku, kilkunastu miesiącach przywrócony do łask, zamieszanie wokół niego rozeszłoby się szybko po kościach i całej sprawy, znajdującej dziś finał na nocnych naradach u prezydenta, by nie było.

Obraz
© dezinformacja.com.pl | dezinformacja.com.pl

Dobry wojak Misiewicz na wojnie polsko-polskiej

Patrząc na to, jak z uporem godnym lepszej sprawy Macierewicz bronił swojego podwładnego, komentatorzy nie mogli zrozumieć "o co w tym wszystkim chodzi". Spekulacje "dlaczego szef MON broni Misiewicza" skręcały czasem w zupełnie fantastyczne obszary. Moim zdaniem, nie potrzebujemy żadnych spiskowych teorii, by wyjaśnić zachowanie szefa MON. Wszystko daje się wytłumaczyć przez sytuację w PiS i walkę, jaka toczy się w obozie dobrej zmiany.

W obozie tym szef MON od dawna grał na samodzielną pozycję dla siebie. Demonstracyjnie lekceważył prezesa partii, o prezydencie i pani premier nie wspominając. W grze tej w ręku miał przede wszystkim dwa atuty: status arcykapłana smoleńskiego kultu oraz poparcie ojca Tadeusza Rydzyka. Nieodwoływalny mimo kolejnych wpadek Misiewicz stał się symbolem politycznej niezależności Macierewicza – tak jak symbolem niezależności feudalnego barona z wieków średnich był przywilej siadania w obecności monarchy. Dlatego też Macierewicz bronił swojego podwładnego w sposób pozornie zupełnie nieracjonalny.

Wydarzenia ostatnich dni pokazują, że Jarosław Kaczyński zmęczył się jednak harcami najpotężniejszego ze swoich wasali i postanowił przypuścić kontratak. Trudno się Prezesowi PiS dziwić. Sprawa Misiewicza ośmieszała go osobiście. Podważała mit Kaczyńskiego jako Naczelnika partii i kraju, zdolnego jednym gestem tworzyć i łamać polityczne kariery. Bo Kaczyński wielokrotnie mówił, że Misiewicz powinien odejść, a ten uparcie trwał.

Do środy. Wszystko wskazuje na to, że Prezes starcie z Macierewiczem wygrał. Znów nie jest to zaskoczenie. Walcząc o swoją pozycję w obozie władzy, Macierewicz chyba nie szukał sojuszników. Wyraźnie zmęczony jego postawą był prezydent i pani premier. Nie miał w rządzie ani partii żadnych poważnych aliantów. Bliskie PiS media także wzięły stronę Kaczyńskiego. Na portalu "wPolityce" Jacek Karnowski opublikował w środę składającą się z sześciu punktów analizę sytuacji wokół Misiewicza. Te sześć punktów spokojnie można skompresować do jednego: "Prezes Kaczyński ma rację, ministrze Macierewicz – znaj swoje miejsce w szeregu!".

Biedny Misiewicz znów miał pecha. Jego zawieszone przez prezesa członkostwo w PiS stało się mimowolnie frontem walki między dwoma potęgami w partii. Do opinii publicznej docierają zapewne tylko dalekie echa tego konfliktu, ale polityczny trup dobrego wojaka Misiewicza i komisja mająca "zbadać sprawę" jego kariery, dowodzą, że sprawa idzie na noże.

Obraz
© WP.PL | Andrzej Pągowski

Bez Misiewicza cóż poczniemy teraz?

Jeśli upadek Misiewicza jest dla kogoś poza nim samym złą wiadomością, to dla opozycji parlamentarnej. Póki Misiewicz był w rządzie trzymała ona w ręku młotek, którym mogła skutecznie walić PiS w głowę. "Misiewicze" były jednym z niewielu znajdujących społeczny oddźwięk argumentów przeciw "dobrej zmianie".

Przecinając cudowną karierę złotego chłopca z Łomianek, prezes Kaczyński wytrącił opozycji tę broń z ręki. Jeśli PiS wyciągnie wnioski z kryzysu wizerunkowego, w jaki Misiewicz go wpędził, powściągnie trochę apetyty działaczy, a przynajmniej zacznie konsumować frukta władzy bardziej dyskretnie, to o Misiewiczu i wszystkim co ten symbolizował, elektorat zdąży do wyborów zapomnieć. Jeśli nie do samorządowych, to z pewnością do parlamentarnych.

Opozycja musi nauczyć się radzić sobie w sytuacji, gdy nie będzie miała tak łatwych i oczywistych argumentów przeciw PiS jak Misiewicz. I dla podstawowej jakości demokratycznego sporu w Polsce, lepiej, by się czym szybciej nauczyła. Bo ataki na Misiewicza były słuszne, śmieszne, konsolidowały elektorat, ale nie napełniały sporu politycznego w Polsce żadną istotną treścią. A nie da się trwale odsunąć PiS od władzy, nie proponując własnej, mocnej narracji na temat tego, jakiej właściwie Polski opozycja pragnie.

Naprawdę nie chciałbym wierzyć, że Misiewicz był misiem na miarę naszych możliwości – "naszych", całej polskiej demokracji, zarówno tych jej obywateli kibicujących dobrej zmianie, jak i przekonanych, że to najgorsze co spotkało Polską politykę od 1989 roku. Że polityka może być czymś więcej, niż karuzelą z Misiewiczami, wymieniającymi się przy władzy wraz z kolejnymi ruchami wyborczego wahadła.

Jakub Majmurek dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)