Jakub Majmurek: krajobraz po wyborach, czyli wahadło wyrżnęło w ścianę
- Czy Jarosław Kaczyński ulegnie pokusie, by razem z Kukizem zdemolować konstytucję? To właśnie sukces Kukiza jest najbardziej niepokojącą wiadomością tych wyborów. Dowodzi on, że są rzeczy w polityce, o jakich się satyrykom i fantastom nie śniło. Gdyby ktoś przeniósł się w czasie do lat 90. i zaczął opowiadać mieszkańcom, że w Polsce, z której przybywa, zasiadają w parlamencie lider Piersi i twórca „Scyzoryka”, uznano by to za większy dowód szaleństwa, niż to, iż twierdzi, że przybywa z roku 2015 – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Publicysta omawia sukces PiS-u i Kukiza oraz przegraną Platformy, PSL-u i lewicy.
W 2005 roku prawica, po 4 latach rządów koalicji SLD-UP, wygrała wybory. Od tego czasu wahadło ciągle było przechylone w prawo – w okresie 2005-2007 bardziej, w okresie władzy Donalda Tuska mniej, na ostatniej prostej rządów PO najbardziej w stronę centrum. Tym razem jednak wahnęło się w prawo tak mocno, że aż zaryło z impetem w prawą ścianę. Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak prawicowego parlamentu. Na ten przechył składa się kilka czynników. Po pierwsze, znakomite zwycięstwo PiS, większe niż spodziewano się przed wyborami. Po drugie, implozja Platformy Obywatelskiej, której wynik – jeszcze w porównaniu z wyborami prezydenckimi – jest katastrofą. Po trzecie wreszcie, brak lewicy w parlamencie, choć dwa lewicowe komitety zdobyły razem ponad 11 proc. głosów.
Budapeszt w Warszawie?
Co dalej? Na pewno trzeba uszanować ten wynik - mandat PiS do realizacji jego programu jest niepodważalny. Najprawdopodobniej PiS sprawował będzie rządy samodzielnie. Co niekoniecznie musi być najgorszą wiadomością, choćby biorąc pod uwagę menażerię, jaką do Sejmu wprowadził Paweł Kukiz – od Liroya po Roberta Winnickiego i innych narodowców. Wolę samodzielne rządy PiS także dlatego, że oznaczają one dla Jarosława Kaczyńskiego brak wymówek - nie będzie już „koalicjantów marnej reputacji”, na których będzie można zrzucić winę za własne niepowodzenia. PiS ma pełnię władzy i ponosi za nią pełnię odpowiedzialności – to uczciwy układ. Uczciwszy niż proponowana gdzieniegdzie koalicja wszystkich przeciw PiS, która skończyłaby się powrotem PiS do władzy, tyle że już z konstytucyjną większością.
Czytaj także: Paweł Lisicki - Konserwatywna rewolucja w imię godności
Inna sprawa, jak szybko zużyją się te rządy? PiS wygrał z konkretnym programem, z którego poszczególnych postulatów – jak zasiłek 500 złotych na dziecko – już się powoli wycofuje. Program PiS był zbiorem obietnic, których nie da się pokryć nie podnosząc podatków, zwłaszcza najzamożniejszym obywatelom i obywatelkom. A tego PiS nie zrobi, bo przy całym swoim socjalnym sztafażu, podnoszenie podatków zawsze było dla niego tabu.
Istnieje obawa, że swoim sfrustrowanym, pragnącym zmiany wyborcom, zamiast rozwiązań odpowiadających na ich rzeczywiste problemy, partia Jarosława Kaczyńskiego zaoferuje obsługiwanie smoleńskich traum i retoryczne szarże w obronie „atakowanej polskości”. PiS nie miał bowiem jak dotąd żadnego pomysłu na sensowną politykę przemysłową, działalność państwa wspierającą innowację i nowe technologie – wręcz przeciwnie, klimat, jaki narzucą rządy PiS (retoryka wiary, ojczyzny, rodziny), nie jest klimatem, w którym jakiekolwiek innowacje wykwitły w jakimkolwiek miejscu na świecie w XXI wieku. Czy nawet w XIX.
Zwycięstwo partii budzi bowiem uzasadnione obawy o to, jak wyglądał będzie w Polsce klimat dla mniejszości etnicznych i seksualnych, dla politycznej opozycji, dla swobody badań naukowych i artystycznej wolności. W sympatyzującej z PiS prasie w okresie między wygraną Dudy a wyborami parlamentarnymi można było znaleźć pełno wezwań do wyrzucenia gender studies z uczelni, odebrania dotacji nielubianym środowiskom, wyrzucenia z galerii „szkodzących wspólnocie narodowej” artystów itp.
Całe zastępy dziennikarzy/artystów/pisarzy „niepokornych” przebierało nogami w oczekiwaniu na władzę popieranej przez siebie formacji i związane z tym frukta. Miejmy nadzieje, że polityczne elity PiS okażą się mądrzejsze od swojego zaplecza i nie oddadzą mu takich instytucji, jak Telewizja Polska, Polska Akademia Nauk czy Instytut Książki jako łupu. Nie mam złudzeń, że nastąpi marsz przez instytucje, redystrybucja ich materialnych i symbolicznych zasobów, ale od mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego zależeć będzie teraz, czy przebiegać będzie ona w cywilizowany sposób.
Wiele osób artykułuje obawy „Budapesztu w Warszawie”, tj. budowy przez partię władzy demokracji nieliberalnej na wzór Orbana z Węgier czy Erdogana z Turcji. Nieliberalnej, czyli takiej, gdzie nikt nie przeszkadza opozycyjnym mediom, o ile są niszowe. Gdzie cenzury formalnie nie ma, ale żaden projekt filmu czy sztuki teatralnej, która nie podoba się władzy, nie ma szans na publiczne środki. Gdzie opozycja istnieje, ale nie ma szans na przejęcie władzy.
Bez wątpienia wiele osób z PiS marzy o takim scenariuszu. Wydaje mi się jednak, że dziś w Polsce nie jest on tak realny jak na Węgrzech. Jarosław Kaczyński nie ma siły i determinacji Orbana czy Erdogana. Opozycja i instytucje obywatelskie są silniejsze niż nad Dunajem i Bosforem. W latach 2005-2007 PiS poszło na wojnę ze wszystkimi środowiskami, których opór na drodze do swojego Budapesztu chciało złamać. Zapłaciło za to utratą władzy, potężnym negatywnym elektoratem i czarną legendą. Władza czasem racjonalizuje i uczy ostrożności, może w tym wypadku również tak będzie?
Rzeczy, o którym się satyrykom nie śniło
PiS nie ma konstytucyjnej większości, więc najważniejsze pytanie, jakie teraz powinniśmy sobie postawić brzmi: czy Jarosław Kaczyński ulegnie pokusie, by razem z Kukizem zdemolować konstytucję? Wiemy, że w najważniejszym dla Kukiza postulacie – wprowadzeniu jednomandatowych okręgów wyborczych – Kaczyński stał do tej pory po stronie status quo. Czy jednak teraz, u szczytu poparcia, nie zmieni zdania?
To właśnie sukces Kukiza jest najbardziej niepokojącą wiadomością tych wyborów. Choć jest niższy o kilka punktów procentowych, niż podawały wyniki exit polls, i tak przekracza 8 proc. Zebrała go grupa ludzi, których nic tak naprawdę nie łączy. Co ma wspólnego Liroy i organizatorzy marszów niepodległości? Narodowcy i legendarny przywódca „Solidarności Walczącej” Kornel Morawiecki? Sukces Kukiza pokazuje, że są rzeczy w polityce, o jakich się satyrykom i fantastom nie śniło. Gdyby ktoś przeniósł się w czasie do lat 90. i zaczął opowiadać mieszkańcom, że w Polsce, z której przybywa, zasiadają w parlamencie lider Piersi i twórca „Scyzoryka”, uznano by to za większy dowód szaleństwa, niż to, iż twierdzi, że przybywa z roku 2015.
To Kukiz wprowadził do parlamentu siły faktycznie skrajnie: osławionych corocznym demolowanie stolicy narodowców, osoby posługujące się ksenofobicznym językiem, szczujące na migrantów. Nie ma szans, by klub parlamentarny Kukiza przetrwał całą kadencję, by się nie rozleciał. Miejmy nadzieję, że dla takich ludzi jak Rober Winnicki będzie to ostatnia kadencja.
Pragnienie zmiany
Jego obecność w parlamencie nie jest bowiem wyrazem nagłego wzrostu sympatii Polaków i Polek do idei Ruchu Narodowego – gdy ten startował samodzielnie, sromotnie przegrywał. Być może wielu wyborców Roberta Winnickiego, nie miało pojęcia na kogo głosuje – głosowało na przedstawiciela komitetu Kukiza, któremu znów – mimo fatalnej kampanii – udało się stać twarzą zmiany. A to pragnienie zmiany stało się znów, podobnie jak w maju, głównym motywem tych wyborów.
Przegrały partie, które symbolizowały kontynuację – PO i PSL. Nie były w stanie obronić faktycznie nie najgorszych ośmiu lat wspólnych rządów. Zapłaciły karę nie tylko za niewątpliwą arogancję i oderwanie od rzeczywistości, ale także za swój własny sukces. Wiemy bowiem dobrze z historii, że rewolucje nie wybuchają wtedy, gdy społeczeństwu się pogarsza, ale gdy polepsza się zbyt wolno. Gdy wzrost poziomu życia nie nadąża za wzrostem aspiracji. To stało się w ostatniej dekadzie w Polsce. Wejście do UE, propaganda sukcesu, doświadczenie życia w krajach zamożnej Europy – to rozbudziło w Polakach i Polkach uzasadnione aspiracje, których nie dość silnie była w stanie spełnić nasza oparta na podwykonawstwie, niskich pensjach i specjalnych strefach ekonomicznych gospodarka i dziadowskie, zwijające się z wielu obszarów, „działające tylko teoretycznie” państwo.
Trzeba będzie zbadać, na ile sukces PiS i Kukiza jest sukcesem ich prawicowej ideologii, a na ile tego, że partiom tym udało się wyczuć i wyartykułować te aspiracje. To by tłumaczyło dlaczego na PiS zagłosowała grupa, która wcześniej prędzej zagłosowałaby na Pol Pota niż na Jarosława Kaczyńskiego – przysłowiowi młodzi, wykształceni z wielkich miast. Czy PiS spełni te aspiracje, czy zamiast nich zaoferuje tylko godnościową retorykę i rozliczanie „winnych” – czas pokaże. Obawiam się, że czeka nas raczej to drugie, choć chciałbym się mylić.
Nieobecna lewica
Analogicznie nieobecność lewicy nie oznacza tego, że – jak napisał jeden z prawicowych portali – „Polacy odrzucili gender i lewactwo”. Na oba lewicowe komitety oddano ponad 11 proc. głosów – to niemało. Barbara Nowacka dostała w Warszawie 75 tysięcy głosów, Adrian Zandberg prawie 50 tysięcy – mandaty ze stolicy wezmą ludzie ze znacznie mniejszą ilością głosów. W dużo mniej lewicowym okręgu podwarszawskim kandydatka Razem Justyna Samolińska dostała ponad 8 tysięcy głosów – minimalnie więcej niż odchodzący wicepremier Janusz Piechociński.
Czy lewica popełniła błąd idąc osobno? Czy nie dało się zsumować tych głosów? Na pewno nie. To trochę inne projekty, inne elektoraty. W Razem zaangażowało się wiele osób (jako działacze, sympatycy, wyborcy), dla których sojusz z Millerem, Palikotem czy Jońskim byłby nie do przejścia. Wielu działaczy Razem oskarża ZL, że odebrała im głosy konieczne do pokonania progu. Niesłusznie, tylko 5 proc. wyborców Razem głosowało 4 lata temu na SLD. ZL samo sobie jest winne. Po pierwsze, mogło zarejestrować się nie jako koalicja, ale komitet wyborców. Wtedy miałoby do pokonania próg 5 proc. i byłoby dziś w Sejmie. Po drugie, flirtując z ideą koalicji z PO, budowania kordonu sanitarnego wokół PiS, zapisało się do obozu, który w tych wyborach nie mógł nie przegrać.
Czy wahadło drgnie?
Część komentatorów przewiduje, że takie rozwiązanie skazuje lewicę na polityczny niebyt. Jej elektorat socjalny miałby przejąć PiS, a światopoglądowy PO. Nie byłbym tego taki pewien. „Socjalny” charakter PiS przejawiał się w latach 2005-2007 mianowaniem neoliberalnej Zyty Gilowskiej na stanowisko ministry finansów i zniesieniem podatku spadkowego, dzięki czemu progenitura doktora Kulczyka nie musiała zapłacić państwu ani grosza od dziedziczonych miliardów. Teraz także socjalne postulaty jako pierwsze mogą pójść w zapomnienie. W PO z kolei ciągle silni są konserwatyści. Nie jest wykluczone, że premier Kopacz – firmująca „zwrot partii na lewo” – straci w niej władzę na rzecz osób, które uznają, że PO przegrało, bo za bardzo poszło „na lewo”.
W tej sytuacji jedyną partią w Sejmie broniącą pewnego światopoglądowego liberalnego minimum byłaby Nowoczesna. Ale ona z kolei zbyt silnie kojarzona jest z interesami najbogatszych, by mogła zastąpić lewicę. Obie pozaparlamentarne lewice, uzbrojone w dotację, mają więc pole i czas do działania. Muszą budować struktury, prowadzić prace programowe i edukacyjne.
Polityczne wahadło tak silnie uderzyło w niedzielę w prawą ścianę, że może wydawać się, że wbiło się w nią jak topór w pień i będzie tkwić w tej pozycji na zawsze. Ale jak wiemy w polityce nawet tydzień to dużo, nie mówiąc o jednej kadencji. Obarczony w końcu pełną odpowiedzialnością PiS może szybko się zużyć. Siła uderzania, może też wygenerować całkiem sporą siłę odbicia.
Niewykluczone nawet, że po raz pierwszy od 2001 roku w lewą stronę. Myślenie życzeniowe? Być może. Ale kto w 2002 roku przewidywał zatopienie SLD i rządy Kaczyńskiego? Kto w marcu tego roku przewidział wzięcie przez PiS całości puli? Skoro posłem w klubie parlamentarnym Kukiza zostaje Liroy, naprawdę nic w polskiej polityce nie jest niemożliwe.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski