Jakub Majmurek: Co mi przeszkadza w "Różańcu do granic"? "Wizja głęboko szkodliwa dla Polski"
"Komu to przeszkadza!?" - można najczęściej usłyszeć w Polsce, gdy pyta się o panujący nad Wisłą model stosunków państwo-Kościół. O krzyże w szkole, w Sejmie i w urzędzie; msze święte przy okazji państwowych uroczystości; wartości chrześcijańskie wpisane do każdej niemal ustawy; parlamentarne uchwały w rocznice objawień fatimskich.
Pasywno-agresywne "komu to przeszkadza!?" pada też pod adresem osób wyrażających krytykę, lub żartujących sobie z akcji "Różaniec do granic", jaka w sobotę miała miejsce w Polsce. Zakładając przez chwilę, że pytający "komu to przeszkadza!?" chcą naprawdę wiedzieć, a nie uciszyć inaczej myślących, odpowiem, że choćby mnie. Dlaczego?
Nie o pobożność tu chodzi
Zacznijmy od tego, że nikt nie może bronić katolikom obecności w przestrzeni publicznej. Tak samo jak harleyowcom, rodzimowiercom czy muzułmanom. Każda religia, przekonanie, styl życia ma prawo do publicznej ekspresji.
Z drugiej strony, w dobrze urządzonej demokracji liberalnej, opinia publiczna ma prawo do reakcji na każdą manifestację. Zwłaszcza na te o charakterze politycznym. Polityczne wystąpienia mają z natury kontrowersyjny charakter. Każdy kto występuje w przestrzeni publicznej z politycznym projektem musi spodziewać się polemiki, czasem nie do końca merytorycznej, czasem brutalnej, czasem kpiarskiej.
"Różaniec do granic" był zaś wystąpieniem o przede wszystkim politycznym charakterze. Nie tylko dlatego, że poparcie w mediach społecznościowych wyrazili tacy politycy jak premier Beata Szydło czy marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Różaniec jest akcją polityczną, gdyż jego celem jest manifestacja poparcia dla określonego kształtu polskiej sfery publicznej.
Zobacz też: Reporter WP był na "Różańcu do granic". Co usłyszał?
Jak każde polityczne działanie, akcja podlegać więc powinna - normalnej w demokracji - debacie. Nie można próbować jej uciszyć, krzycząc "pozwólcie ludziom się modlić" czy przedstawiając każdą krytykę "Różańca do granic" jako "atak na katolików". Sami katolicy są zresztą w sprawie "Różańca do granic" głęboko podzieleni, bardzo krytyczny komentarz w sprawie "modlitewnego kordonu" wzdłuż granic Polski napisał choćby ks. Adam Boniecki.
Przed czym chroni różaniec?
Co jest tak problematycznego w stojącej za akcją wizją Polski? Nie przypadkiem została ona wyznaczona w święto ustawione przez Kościół katolicki z okazji zwycięstwa hiszpańskiej floty nad Imperium Osmańskim w Bitwie pod Lepanto - co, jak wierzą katolicy, dokonać się miało właśnie za sprawą maryjnego wstawiennictwa. Organizatorzy wydarzenia na jego stronie przywołują też inne historyczne momenty, gdy modlitwa różańcowa i Matka Boska ocalić miały Polskę i Europę: zwycięstwo Sobieskiego pod Wiedniem i bitwę warszawską 1920 roku.
Z tego zestawu widać, że organizatorzy postrzegają Polskę, jako znajdującą się w zagrożeniu twierdzę, której obronę wzmocnić trzeba modlitewnymi wałami. Co tej twierdzy zagraża? Biorąc pod uwagę odniesienia do Lepanto i Sobieskiego pewnie przede wszystkim "islamizacja". Mających nas islamizować wyznawców proroka Mahometa jest w Polsce mniej niż polubień facebookowego fanpage’a "Stop islazmizacji Polski"; emigranci z Maghrebu i Bliskiego Wschodu wcale masowo nie napływają nad Wisłę i Odrę - islamizację, przed którą różaniec ma nas bronić przynieść więc mają chyba uchodźcy.
Jakie by nie były intencje organizatorów, wielka akcji z soboty wzmocni i tak absurdalnie nabrzmiałe w polskim społeczeństwie anty-uchodźcze lęki. Dziwne w tym kontekście jest to, że akcję poparł episkopat, który w sprawie uchodźców wypowiadał się do tej pory bardzo rozsądnie i przyzwoicie.
Jednak na uchodźcach lęki i zagrożenia się nie kończą. W prawicowej propagandzie środowisk, które medialnie nagłośniły "Różaniec do granic" (Telewizja Republika, media braci Karnowskich) zagrożenie uchodźcze wiąże się przecież z innymi: laicyzacją, rozdziałem Kościołów od państwa, prawami kobiet, aborcją na życzenie, czy małżeństwami dla osób tej samej płci. Można się domyśleć, że wielu uczestnikom akcji chodziło także o "ochronę" Polski przed tymi wszystkimi zjawiskami.
O Polskę wsobną
"Różaniec do granic" jest więc manifestem Polski zamkniętej, wsobnej, odwróconej tyłem do Europy i świata. Na zdjęciach z akcji nad Bałtykiem widzimy modlących się ludzi stojących plecami do morza - a symbolicznie także do tego wszystkiego, co morze zawsze reprezentowało - otwartości, ruchu, międzykontynentalnej wymiany.
"Różaniec do granic" ma miejsce w momencie narastania nowej obsesji na polskiej prawicy: "kulturowego bezpieczeństwa Polski". Zdaniem takich intelektualistów bliskich obozowi władzy, jak prezydencki doradca profesor Andrzej Zybertowicz, stabilności Polski zagraża dziś penetracja "obcych wpływów kulturowych", burzących przyjęte w Polsce od dawna sposoby życia, postrzegania świata, konstruowania sensu i wspólnoty.
Nikt rozsądny nie zaprzecza, że kultura odpowiada także na potrzebę bezpieczeństwa i zakorzenienia. Ale kultura, która realizuje tylko te potrzeby, błyskawicznie zmienia się w muzealną martwotę. By żyć, kultura musi nieustannie ewoluować, zmieniać się, dokonywać przewartościowania, mierzyć się z "obcymi wpływami kulturowymi", część świadomie odrzucając, część twórczo asymilując.
W projekcie "Różańca do granic" widzę pragnienie zasklepienia Polski wokół bardzo konserwatywnego rozumienia tradycji i wspólnoty. Mam wrażenie, że uczestnicy akcji modlą się, by Matka Boska - jak lute w znakomitej powieści Jacka Dukaja - "zamroziła" polską historię i nie dopuściła nad Wisłą do tych przemian - związanych z prawami mniejszości, kobiet, czy relacjami kościoła i państwa - jakie w ciągu ostatnich dwóch, trzech dekad miały miejsce w Amsterdamie, Paryżu czy Nowym Jorku.
Znów, nie odbieram nikomu prawa do takiej politycznej wizji Polski. Oraz do artykułowania jej w przestrzeni publicznej - także w medium wielkich, religijnych eventów. Ale dopóki będę miał do tego narzędzia, będę z taką wizją polemizował. Postrzegam ją bowiem jako głęboko szkodliwą dla szans rozwojowych Polski i przyszłości żyjących tu Polek i Polaków.
Różaniec jak pętla
Taka wizja polskiej wspólnoty jest przede wszystkim głęboko wykluczająca. Nie ma w niej bowiem miejsca dla osób, które polską tradycję i wspólnotę postrzegają inaczej niż w kluczu specyficznego politycznego katolicyzmu dzisiejszego obozu władzy. Dla tych, którzy uważają, że trzeba poważnie rozmawiać o solidarności względem uchodźców, nie kupują wzorca Polaka-katolika, wierzą, że to kobieta powinna decydować o przerwaniu ciąży. Dla wszystkich przekonanych do polityki opartej na twardych danych i naukowo sprawdzonej wiedzy, nie na pochodzących z religijnego porządku prawdach objawionych. Dla patriotów nie spod znaku Dmowskiego, czy Sobieskiego, a PPS-u.
We wspólnocie jaką w Polsce pragnie zbudować "Różaniec do granic" ludzie ci mogliby się odnaleźć tylko za cenę zaparcia się swoich podstawowych przekonań i łamania sumień. Wspólnota połączona obsesją ochrony przed zagrożeniami zewnętrznymi szukać też będzie - prędzej czy później - wrogów wewnętrznych. Od środka osłabiających "kulturowe bezpieczeństwo" kraju. Zrozumiałe jest więc, że niektórzy mogą się bać, iż różaniec dziś opasujący Polskę, kiedyś - symbolicznie - zaciśnie się im na szyi.
Kto za to zapłaci?
Powtórzę po raz trzeci, nie chce nikomu bronić takich religijno-politycznych akcji. W jakiś sposób podziwiam nawet mobilizacyjne zdolności organizatorów i żałuję, że bardzo szeroko rozumiana strona lewicowa i liberalna może tylko pomarzyć o takiej aktywizacji swoich sympatyków.
Choć trzeba przyznać, że organizatorzy nie poradziliby sobie, gdyby nie finansowa pomoc kontrolowanych przez polityków instytucji. Akcje wsparły bowiem spółki z większościowym udziałem skarbu państwa: Grupa Energa, Wytwórnia Papierów Wartościowych, powołana przez nią fundacja Reduta WPW, oraz - oferując kolejowe bilety w promocyjnej cenie - Przewozy Regionalne.
Jak można się domyśleć, cenę za to wsparcie zapłacimy wszyscy, jako - często przymusowi - klienci tych instytucji. Jakie racje przemawiały za ich wsparciem dla polityczno-religijnej imprezy? Kto podjął decyzje? Na podstawie jakich kryteriów? Czy nie zadecydowało to, że polityczne cele "Różańca" - podsycanie lęku przed islamem, uchodźcami, konserwatywnej wizji katolickiej Polski - idealnie rymują się z tonami propagandy obozu władzy? Czy nie mamy tu do czynienia z podobną - choć znacznie bardziej subtelną i mniej oczywistą - sytuacją, jak w wypadku kampanii "Sprawiedliwe sądy", gdy pieniądze publicznych spółek poszły na finansowanie brutalnej propagandy rządowego obozu?
Jaki by nie był nasz stosunek do samej akcji i obecności religii w życiu publicznym, jako obywatele nie powinniśmy się godzić na tak niejasne mechanizmy na styku polityki, Kościoła, trzeciego sektora i państwowych spółek. Bo to, co pod tym względem zobaczyliśmy przy okazji "Różańca bez granic", przeszkadzać powinno nie tylko mnie.