Jakub Bierzyński: Prezes postawił na złego konia. Teraz nie potrafi przyznać, że przegrał
Jak PiS ma utrzymać mit moralnego wzburzenia i prawdziwych wartości? Jak głosić wieści o czystości intencji, wrażliwości społecznej i walki o godność zwykłego człowieka? To niewykonalne, gdy bohaterem taśm jest Mateusz Morawiecki, obecna twarz dobrej zmiany.
Nominacja Mateusza Morawieckiego miała być zwrotem PiS do centrum. Wykształcony, europejski premier miał zmienić wizerunek partii rządzącej tak, by umożliwić jej wygranie większości konstytucyjnej w nadchodzących wyborach. Rachuby te wzięły w łeb. Morawiecki zamiast atutem stał się dla Prawa i Sprawiedliwości największym obciążeniem. Co gorsza obciążeniem, którego partia nie potrafi się pozbyć, a koszty wizerunkowe, jakie generuje, rosną w zastraszającym tempie.
Prezes znał ryzyko, ale był zafascynowany Morawieckim
Ryzyko tej nominacji było duże. Morawiecki to człowiek z zewnątrz, bez poparcia w partii, bez historii, a raczej z historią trudną. Wszak to były prezes banku, doradca ekonomiczny wroga numer jeden – Donalda Tuska. A jednak zdobył zaufanie prezesa i najwyższą w kraju nominację.
Powód zdawał się prosty – Morawiecki idealnie spełniał potrzeby. Pasował doskonale do nowego europejskiego sznytu. Dawał nadzieję, że grę pozorów z Unią Europejską będzie można prowadzić do chwili całkowitego przejęcia systemu sądowniczego, gdy jakakolwiek ingerencja czy protesty byłyby już nieskuteczne, bo spóźnione. Ale najwyższą stawką w tej grze była większość konstytucyjna. Morawiecki dawał realną perspektywę na wytyczenie nowego centrum politycznej mapy, zdominowanie go i na zwycięstwo.
Nie bez znaczenia była osobista fascynacja Kaczyńskiego osobą nowego premiera. Prezesowi imponował jego nieskazitelny życiorys bezkompromisowego wroga komunistów, europejski sznyt, nienaganny wygląd, znajomość języków i światowe znajomości.
Jednym słowem - Morawiecki miał wszystko to, czego prezesowi brakowało. Kaczyński zobaczył w nim ucieleśnienie własnych marzeń i zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Już początek wieszczył, że coś może pójść nie tak
Kadencja Mateusza Morawieckiego zaczęła się od katastrofy, a potem jak filmie Hitchcocka – napięcie tylko rosło.
Katastrofą była nowelizacja ustawy o IPN i międzynarodowy skandal, który wywołała - kryzys dyplomatyczny z Izraelem i USA, zapaść relacji z Ukrainą. Wydawało się, że ustawa była wrzutką wewnątrzpartyjnej konkurencji kontrolowanej przez Zbigniewa Ziobrę, wykonaną po to, by już na starcie podciąć skrzydła rosnącemu pretendentowi do sukcesji po prezesie. Wydawało się, że Morawiecki, zgodnie z oczekiwaniami, padł ofiarą wewnątrzpartyjnej wojny.
O przejściu do centrum już mało kto pamiętał, bo premier w konfrontacji z partyjną opozycją, musiał przedstawić się jako ideologiczny doktryner prawicy. Wrzucony na głębokie wody polityki historycznej wolał skutecznie walczyć o pozycję w partii i o własną władzę, niż realizować polityczne manewry. Po paru miesiącach ustawa została ponownie znowelizowana.
Mateusz Morawiecki musiał zjeść tę żabę, ale zrobił to, trzeba przyznać, z nadzwyczajną sprawnością. W ciągu paru dni temat zszedł z pierwszych stron gazet. Ta pierwsza poważna potyczka, z której wyszedł zwycięsko, dała Morawieckiemu poczucie pewności, polityczną lekkość i swobodę, której do tej pory "drewnianemu" premierowi brakowało. Niestety, bardzo szybko dały o sobie znać także wady jego osobowości, a przede wszystkim brak politycznego doświadczenia.
Początkujący polityk nie posłuchał własnych słusznych wniosków. Na taśmach u "Sowy i Przyjaciół" chwali Angelę Merkel za politykę obniżania oczekiwań. Ludzie mają pracować za miskę ryżu, by budować siłę gospodarki. "Ludziom się wydawało, że zawsze będzie lepiej, emerytury będą dość wysokie, żyć będziemy coraz dłużej, służba zdrowia będzie za darmo, ku... i edukacja za darmo" - mówił.
Gdy sam został premierem, zrobił wszystko, by oczekiwania społeczne maksymalnie rozbudzić. Kreatywna księgowość Ministerstwa Finansów ogłaszała miesiąc po miesiącu nadwyżki budżetowe. Mało tego, premier zaczął coraz częściej odklejać się od rzeczywistości, jakby sam wierzył we własną propagandę. W Parlamencie Europejskim, niezgodnie z prawdą, twierdził, iż dług publiczny w Polsce się zmniejsza. W wywiadach cytował zmyślone liczby (poziom inwestycji zagranicznych, transferów międzynarodowych, podatków płaconych przez firmy zagraniczne w Polsce, wysokości dywidend itp.)
Premier zadziwiająco często mija się z prawdą
Opozycja uruchomiła stronę internetową, na której cytuje już ponad 100 jego kłamstw. Morawiecki jest jedynym w historii premierem, który na podstawie wyroku sądu musiał sprostować wypowiedź z kampanii wyborczej. Najwyraźniej nie wytrzymuje napięcia. Im więcej memów z premierem w roli Pinokia, tym bardziej dryfuje on w stronę dla każdego polityka śmiertelnie niebezpieczną – w strefę śmieszności.
Tymczasem, Morawiecki reaguje na krytykę w dość standardowy sposób - eskalując własne błędy. Problem dobrze obrazuje wypowiedź sprzed kilku dni: "W tym roku ściągalność [VAT - red.] wzrośnie o 40 mld względem analogicznego okresu w 2016 roku. Od UE w ramach wszelkich dotacji otrzymujemy rocznie od 25 do 27 mld zł netto, a cała Polska słyszy o tych środkach. Z rąk przestępców odzyskaliśmy półtora razy więcej".
Ekonomiści są jednoznaczni: to kłamstwa. Jak wynika z raportów Ministerstwa Finansów wpływy z VAT w 2018 roku wynoszą jedynie 5 miliardów więcej niż rok temu i stanowi to 4,7 proc. wzrostu. To poziom wzrostu całej gospodarki. Jeśli przychody z podatku od wartości dodanej rosną w takim samym tempie jak ta wartość, to o zwiększeniu ściągalności nie może być mowy.
Brutalna prawda jest prosta: 40 miliardów premiera to kłamstwo. Wzrost ściągalności w zeszłym roku, szacowany na około 12,5 miliardów złotych był wynikiem wprowadzenia Jednolitego Pliku Kontrolnego, opracowanego jeszcze za poprzednich rządów. Rząd PiS liczył na dalszy wzrost przychodów, ale się przeliczył. Skok był jednorazowy, a co za tym idzie nadchodzą poważne problemy z dopięciem przyszłorocznych budżetów i finansowaniem programów społecznych z 500+ na czele, o skróceniu wieku emerytalnego nie mówiąc.
Transfery netto z Unii do Polski po odliczeniu polskiej składki to 55-60 miliardów złotych rocznie. Morawiecki zaniżył kwoty transferu co najmniej o połowę. To dla urzędującego premiera kompromitujące. Czyżby były minister finansów nie wiedział jakie kwoty Polska dostaje ze wspólnoty?
A może wiedział, ale zdecydował się w tej sprawie publicznie kłamać? Tyle, że to kłamstwo jest proste, jednoznaczne i niebezpieczne dla autora, bo łatwe do zweryfikowania. Jedną z fundamentalnych zasad ostrożności jest unikanie konkretów, które mogą zostać zweryfikowane, a Morawiecki sypie liczbami z pamięci jak z rękawa. Niestety są to liczby całkowicie przez niego zmyślone.
Taśm PiS nie jest w stanie zakrzyczeć
Publiczny wizerunek patologicznego kłamcy to nie jedyny problem Morawieckiego. Za sprawą protokołów i dokumentów ze sprawy sądowej ożył największy jego koszmar – własna przeszłość. Na taśmach słychać dzisiejszego premiera świetnie zblatowanego z działaczami Platformy. Mało tego, zdaje się wodzić wśród nich prym. Bije kolegów na głowę arogancją i zakłamaniem. W czasie, gdy wypowiada słynne już słowa o misce ryżu, za którą "mają ludzie zap…ć" zarabia 3,5 miliona złotych rocznie.
Kpiny z bezpłatnej służby zdrowia i edukacji nie pasują do rządu wrażliwości społecznej. Knajacki język rujnuje skutecznie długo budowany wizerunek europejskiego dżentelmena, a popisy osobistej władzy i możliwości, są bolesnym dowodem na to, jak bardzo Mateusz Morawiecki uosabia wszystko to, co propaganda prawicy pokazała ludowi jako mit założycielski anty elitarnej rewolucji.
Mało tego, z taśm i zeznań kelnerów wynika, że jeśli komukolwiek w sprawie taśmowej można postawić kryminalne zarzuty, to jest to właśnie potencjalny delfin Kaczyńskiego. Nowoczesna już złożyła zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z artykułu 296a par. 2 k.k. czyli pod zarzutem korupcji gospodarczej. To skutek słów: "Ja bym próbował tak bardziej jednorazowo. Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy na jakieś badania czy na coś" (chodzi o pieniądze dla ministra Aleksandra Grada). Kelnerzy zgodnie zeznają, że nagrywali Mateusza Morawieckiego parę razy, a na nieujawnionych jeszcze taśmach są zapisy planowanego przestępstwa polegającego na zakupie nieruchomości za pieniądze kierowanego przez niego banku na podstawione osoby: "Oni mieli zaciągać kredyty na słupy i w ten sposób działać na szkodę banku".
Tu nie chodzi już tylko o wizerunek premiera. Tu chodzi o podstawowy problem bezpieczeństwa państwa. Prokuratura ustaliła istnienie co najmniej 100 nieujawnionych jeszcze taśm. Prawdopodobnie są to setki godzin nagrań. Na co najmniej dwóch z nich jest nagrany Mateusz Morawiecki i są to nagrania dla niego kompromitujące, mogące wręcz być dowodem na planowane lub popełnione przestępstwa na szkodę własnego banku.
Nie ulega wątpliwości, że taśmy przetrwały i są w dyspozycji kogoś, kto współpracował lub wręcz zlecał Markowi Falencie nagrywanie polityków. Niepokojący jest wątek rosyjski tej sprawy. Falenta publicznie przyznał, że rozpoczął nagrywanie z zamiarem wywołania dymisji rządu Donalda Tuska, a motywem jego działania było ograniczenie importu rosyjskiego węgla, którym handlował. W efekcie afery rosyjski kontrahent anulował Falencie wielomilionowe długi, PiS wygrało wybory posługując się taśmami w kampanii wyborczej i kontrolując politycznie przecieki a import węgla z Rosji jest dzisiaj dwa razy wyższy, niż za rządów nagrywanych polityków PO.
Najgorsze jest to, że taśmy krążą na czarnym rynku. 11 z nich, będących w aktach sprawy, zostało pozyskanych przez występujących pod przykryciem agentów CBA w ramach zupełnie innej operacji jako rozliczenie nielegalnych transakcji biznesowych. Jeśli zeznania kelnerów są prawdziwe, to taśmy te zawierają dowody planowanego przestępstwa przez urzędującego premiera. Ciśnie się na usta jedno słowo – szantaż. Możliwość skutecznego szantażu premiera przez środowiska obcego wywiadu lub mafie biznesowe stanowi bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Dlatego Mateusz Morawiecki powinien zostać natychmiast zdymisjonowany.
Prezes broni premiera w wyjątkowo nieudolny sposób
Niestety, jego patron - Jarosław Kaczyński - nie bierze takiej ewentualności pod uwagę. Nie bierze z prostego powodu - dymisja Morawieckiego byłaby klęską całego obozu władzy, ale przede wszystkim osobistą porażką prezesa, który misję kierowania rządem mu powierzył. Kaczyński nie jest skłonny do ustępstw w żadnej sprawie, a już z pewnością nie pod presją opozycji. Dlatego broni swego nominata jak może, a robi to w wyjątkowo nieudolny sposób. Oto bowiem przedstawia Morawieckiego jako swojego człowieka w szeregach przeciwników: "Nawet wtedy, jak był z nimi, to współpracował z nami".
To iście niedźwiedzia przysługa. Trudno bowiem o większą obelgę w polskiej mentalności niż bycie kretem, wtyką, tajnym donosicielem na swoje własne środowisko. Morawiecki nie tylko opływał w przywileje władzy i pieniądze, ale był przy tym skrajnym hipokrytą. Nie tylko pławił się w zepsuciu aroganckich elit, ale jeszcze grał w potajemną grę na dwie strony. Trudno o większą moralną kompromitację.
Co gorsza, obóz władzy wydaje się wobec taśm zupełnie bezradny. Nie można przecież uciec się do klasycznego chwytu i podważyć ich wiarygodności. Są to bowiem te same "taśmy prawdy", które tak intensywnie wykorzystywała prawica w ostatniej kampanii wyborczej. Jakże niewiarygodnie brzmią zarzuty o "spisku niemieckich mediów". "To atak na polski rząd taśmami i zeznaniami, które są dostępne od 4 lat" (Beata Mazurek). "To uderzenie w szefa rządu, to jest ewidentnie próba zmiany władzy w Polsce" (Beata Szydło).
Tego rodzaju hasła pogłębiają jedynie kryzys wiarygodności władzy, obnażając intencje prawicy, gdy prowadziła grę taśmami - nie dalej niż 3 lata temu.
W ten sposób Mateusz Morawiecki z wielkiej szansy PiS na kolejną wygraną poprzez poszerzenie elektoratu, stał się jej największym ciężarem. Skandal z dnia na dzień narasta, podsycany przez media publikujące kolejne materiały sądowe, przez opozycję, a także przez bezradne, chaotyczne i nierozsądne posunięcia polityków PiS.
Jarosław Kaczyński postawił na złego konia i przegrał. Nie może Morawieckiego odwołać, a polityczne koszty jego premierostwa gwałtownie rosną i trudno już przewidzieć wysokość ceny, którą przyjdzie mu za tę pomyłkę zapłacić.
Prezesie, jak PiS ma (prze)żyć z twarzą
Europejska, cywilizowana twarz Morawieckiego zmieniła się bowiem w obrzydliwy grymas kłamcy, głęboko zakłamanego hipokryty, aroganta i obłudnika. Morawiecki jako oblicze kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości może kosztować tę partię setki tysięcy głosów.
Staje się bowiem symbolem kompromitacji całego obozu. Jak utrzymać mit moralnego wzburzenia, prawdziwych wartości, czystości intencji, wrażliwości społecznej i walki o godność zwykłego człowieka anty elitarnej rewolucji, gdy bohaterem taśm jest obecna twarz dobrej zmiany?
Po raz kolejny prawdziwe może okazać się przysłowie: kto mieczem wojuje, od miecza ginie.
* *Jakub Bierzyński - szef grupy OMD Poland, socjolog, publicysta, doradca Roberta Biedronia*