Jakie nie byłyby wątpliwości wobec Izby Kontroli, kluczowe jest uszanowanie woli wyborców [OPINIA]
Stało się tak, jak wszyscy się spodziewali: Sąd Najwyższy – a ściśle mówiąc złożona wyłącznie z neo-sędziów Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych – uznał ważność wyboru Karola Nawrockiego na prezydenta. Większość z ponad 50 tysięcy protestów wyborczych została pozostawiona bez dalszego biegu. Zdaniem Izby, nieprawidłowości, do których doszło, nie miały wpływu na wynik wyborów - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Wielu Polaków będzie miało wątpliwości, czy dokładnie rozpatrzono każdy protest i wyjaśniono wszystkie niejasności, wielu zgodzi się ze słowami jakie w trakcie posiedzenia sądu wypowiedział Adam Bodnar, krytykujący sędziów za rozpatrzenie protestów w sposób fasadowy, czy wręcz "zamiatanie ich szuflą". Jednak bez względu na wszystkie te wątpliwości, one nie mogły uniemożliwić objęcie stanowiska głowy państwa Karolowi Nawrockiemu.
Bo nawet jeśli uznamy, że Izba Kontroli nie jest sądem i tak naprawdę nie mamy dziś prawomocnej decyzji SN stwierdzającej ważność wyborów, to scenariusze mówiące o niezwoływaniu Zgromadzenia Narodowego i przejęciu obowiązków prezydenta przez Szymona Hołownię to polityczna fantastyka. Gdyby obóz rządzący faktycznie podjął taki ruch – na co na szczęście nic nie wskazuje - to skończyłoby się to nieznanym w polskiej historii po 1989 roku kryzysem politycznym, o którego rozstrzygnięciu mogłoby ostatecznie zdecydować kryterium uliczne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jesteśmy na granicy z Niemcami. Oto jak wygląda sytuacja
Najgorzej od pierwszego wyboru Kwaśniewskiego
Wybory prezydenckie w Polsce mają to do siebie, że zostawiają około połowę społeczeństwa, której kandydat nie wygrał, w poczuciu klęski, rozczarowania, frustracji. Dziś te negatywne emocje po stronie, która nie wybrała Karola Nawrockiego, są wyjątkowo silne.
Względnie niewielka, ale bardzo aktywna w mediach społecznościowych grupa wyborców Trzaskowskiego jest przekonana, że PiS wybory sfałszował – choć wszystkie poważne analizy statystyczne ekspertów faktycznie zajmujących się badaniami zachowań wyborczych wskazują, że nie ma przesłanek do podobnych stwierdzeń. Część Polaków zostanie z wątpliwościami, czy Sąd Najwyższy dochował najwyższych standardów i zrobił wszystko, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
W 1995 roku protestów wyborczych było jeszcze więcej, a poziom polaryzacji towarzyszący wyborowi nowego prezydenta, Aleksandra Kwaśniewskiego, był chyba wyższy niż dziś. Kwaśniewskiemu zarzucano, że wygrał dzięki kłamstwu na temat swojego wyższego wykształcenia, dla części obozu solidarnościowego samo to, że po najwyższy urząd w kraju sięgnął postkomunista, było nieakceptowalne. Zaprzysiężeniu nowego prezydenta towarzyszyła demonstracja pod Sejmem i Pałacem Prezydenckim, w trakcie której Mariusz Kamiński – wówczas działacz radykalnie antykomunistycznej Ligii Republikańskiej, późniejszy minister ds. służb w rządach PiS – krzyczał, że Polska zamordowanego ks. Popiełuszki i Polska jego morderców nigdy nie będą jednością.
Wtedy jednak wszyscy akceptowali to, że Sąd Najwyższy po pierwsze jest sądem, którego prawomocność nie budzi wątpliwości, a po drugie, że jest w stanie bezstronnie rozpatrzyć wyborcze protesty. Dziś niestety jako społeczeństwo nie jesteśmy się w stanie co do tego zgodzić. I trzeba też powiedzieć, że to jak w ostatnich dniach zachowali się niektóry sędziowie SN – na czele z jego I prezes, Małgorzatą Manowską – nie pomagał, mówiąc najbardziej dyplomatycznie, w budowaniu zaufania do tej instytucji.
"Pokaz arogancji sędziowskiej kasty"
O co konkretnie chodzi? Choćby o język. Sędziowie SN nazywali protesty wyborcze "giertychówkami", zdradzając swój pogardliwy, a przynajmniej lekceważący stosunek do protestów obywateli, co mogło podważać społeczne zaufanie do tego, że podejdą do każdego z nich z należytą uważnością i obiektywizmem. Jaka bowiem nie byłaby merytoryczna wartość protestów wyborczych zainspirowanych przez mecenasa Giertycha, to sędziom taki język zwyczajnie nie przystoi – oczekujemy od nich innych standardów niż od mogących wyrażać się bardziej dosadnie publicystów czy polityków.
W piątek SN wydał postanowienie o pozostawieniu bez dalszego biegu dwóch protestów wyborczych z dołączonymi do wspólnego rozważenia "tysiącami identycznych protestów". Na swojej oficjalnej stronie Sąd opublikował zdjęcia przykładowych protestów – często napisanych ręcznie, na skrawkach papieru, ograniczających się do komunikatu typu: "popieram protest Romana Giertycha". Sąd nie powinien ujawniać takiej korespondencji. Obywatele mogą uznać, że sędziowie nie tylko zignorowali ich protesty, ale postanowili też je publicznie wyszydzić.
Zupełnie nieakceptowalne były wypowiedzi prezes Manowskiej, która w trakcie rozpatrywania protestów wyborczych przez Sąd Najwyższy postanowiła publicznie zwierzyć się ze swoich politycznych sympatii, deklarując w wywiadzie dla Radia Tok FM, że nie jest zainteresowana prezydentem desygnowanym "przez opcję polityczną, która rękami ministra Bodnara oraz niektórych sędziów funduje nam projekty, które są absolutnie sprzeczne z konstytucją i z prawem europejskim również. Na przykład weryfikacja sędziów". Takie wypowiedzi stawiają Manowską bardzo wyraźnie po jednej stronie politycznego sporu i podważają zaufanie do bezstronności kierowanego przez nią sądu.
Gdyby w podobny sposób zachowywali się sędziowie uznawani przez PiS za "wrogich", to bliskie Nowogrodzkiej media i politycy grzaliby teraz ciągle przekaz o "pokazie arogancji i upolitycznienia sędziowskiej kasty".
To PiS i prezydent Duda stworzyli ten problem
Niestety, problemy nie ograniczają się do języka, jakim posługują się sędziowie. W poniedziałek Adam Bodnar wystosował pismo do pierwszej prezes Sądu Najwyższego, gdzie wskazywał, że nie przekazano mu wszystkich protestów wyborczych i opinii na temat powodów ich odrzucenia oraz nie udostępniono ich prokuratorom wysłanym w tym celu do SN. Sąd Najwyższy zaprzecza, że sytuacja tak wyglądała, ale kto nie miałby racji w tym sporze, to nie wzmacnia on zaufania wyborców do tego, że każdy protest rozpatrzono z maksymalną starannością, bez wcześniejszych uprzedzeń.
Największym problemem jest jednak status Izby Kontroli jako niezawisłego sądu, kwestionowany przez orzecznictwo trybunałów europejskich i samego Sądu Najwyższego. W czwartek grupa 28 prawidłowo powołanych sędziów SN wydała oświadczenie stwierdzające, że Izba Kontroli nie jest sądem, a więc nie może orzekać o ważności wyborów. We wtorek na problem ze statusem i niezawisłością Izby oraz na wadliwość procedury, w ramach której rozpatrywała protesty, zwrócił uwagę w ramach zdania odrębnego do uzasadnienia sędzia Leszek Bosek, poparł go w tym sędzia Grzegorz Żmij.
Wątpliwości może też budzić to, że Izba Kontroli orzeka o ważności wyborów, których wynik mógł zadecydować o tym, czy przetrwa ona w obecnym kształcie. Bo gdyby wybory wygrał Trzaskowski, to najpewniej podpisałby ustawy wprowadzające jakąś formę weryfikacji neo-sędziów i likwidujące Izbę Kontroli w Sądzie Najwyższym. W Izbie zasiadają też osoby na różne sposoby powiązane z politycznym środowiskiem PiS: żona wpływowego polityka (Elżbieta Karska), wiceminister spraw zagranicznych w latach 2015-2016 (Aleksander Stępkowski), znajoma prezydenta Dudy (Joanna Lemańska) czy promotor doktoratu jednego z zastępców Ziobry (Tomasz Demendecki).
W sprawie tak wrażliwej jak wybory, kluczowe jest, by niezależność i status sędziów rozstrzygających protesty nie budziły wątpliwości. Bo zawsze będą pojawiać się dyskusje np. na temat tego, gdzie doszło do anomalii wskazującej na konieczność przeliczenia głosów, a gdzie nie – we wtorek przed Sądem Najwyższym trwała wokół tego długotrwała dyskusja - i do ich przecięcia konieczna jest instytucja ciesząca się możliwie największą społeczną i prawną legitymacją. Niestety dziś, ze wszystkich wspomnianych wyżej powodów, mamy wielki, systemowy problem z zaufaniem do Izby Kontroli.
Zawdzięczamy to PiS i prezydentowi Dudzie. Ich "reformy" sądownictwa "zainfekowały" polski wymiar sprawiedliwości, wprowadzając do niego sędziów powołanych z rekomendacji upolitycznionej KRS. Dziś ta sytuacja obraca się przeciw głównej opozycyjnej partii. Bo mandat jej prezydenta byłby znacznie silniejszy, gdyby prawny status izby orzekającej o ważności wyborów nie budził tak poważnych wątpliwości.
Oczywiście, nawet gdyby PiS nigdy nie zaczął swoim "reform" wymiaru sprawiedliwości, to dziś istotna grupa wyborców i tak byłaby przerażona i zrozpaczona zwycięstwem Nawrockiego - biografia i poglądy prezydenta-elekta dają wiele powodów do niepokoju – być może też kwestionowano by wynik, powołując się na wątpliwe statystyczne analizy, ale przynajmniej sukcesja prezydencka odbywałaby się w pełni zgodnie z literą prawa. To, że w imię obrony swojej "monarchicznej" interpretacji prezydenckiej prerogatywy do powoływania sędziów prezydent Duda nie podpisał przygotowanej przez marszałka Hołownię "ustawy incydentalnej", rozwiązującej ten problem, będzie się kładło cieniem na ocenie jego dziesięcioletniej prezydentury.
Kluczowa jest wola wyborców
Wielu Polaków nie rozumie przy tym już zupełnie, o co właściwie chodzi w sporze o neo-sędziów i wątpliwe izby Sądu Najwyższego. Rozumie za to, że wybory wygrał Karol Nawrocki. I z punktu widzenia stabilności państwa i systemu politycznego kluczowe jest dziś to, by ten wybór Polaków – jak fatalny by nie był w naszej ocenie – został uszanowany.
Jednocześnie prezydentura Nawrockiego na lata odsunie możliwość uzdrowienia sytuacji w wymiarze sprawiedliwości, w tym problemu z rozpatrywaniem protestów wyborczych przez izbę, której status jako sądu budzi poważne wątpliwości. Co prędzej czy później może doprowadzić państwo do naprawdę dramatycznego kryzysu.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski