Jak oszukać miliony i zarobić miliony
Na ekrany wchodzi „Brüno”, a wraz z nim powraca specjalista od wkręcania ludzi Sacha Baron Cohen. Zanim wydacie pieniądze na bilet do kina, zastanówcie się, czy i wy nie jesteście wkręcani.
Zanim przejdziemy do „Brüna”, a raczej do tego, jak pod przykrywką naprawy świata zarabia się dziś w rozrywce miliony dolarów, chcę, żebyście przenieśli się na moment do Glodu, niewielkiej cygańskiej miejscowości w Rumunii. Pomoże nam w tym świetny dokument „Carmen i Borat” pokazywany w tym roku na Planete Doc Review, a że nie ma go jeszcze w dystrybucji, musi wystarczyć mój opis.
Glod to wioska, którą przed czterema laty odwiedził z ekipą filmową Sacha Baron Cohen. Od kiedy odszedł, zostawiając tych, którzy dali się wkręcić w udział w „Boracie”, z kilkoma dolarami w kieszeni, pozornie niewiele się zmieniło. Nad rzeką nadal zalegają śmieci, uczciwi ludzie pracują, pijaczkowie przesiadują w miejscowej spelunie, droga jest pełna wybojów, domy w ruinie, a po wodę do kąpieli nawet ci lepiej sytuowani wciąż biegają do studni. Jedyne, co nie jest już takie jak przedtem, to stosunki między ludźmi. Jakiś czas po premierze „Borata”, a więc wtedy, gdy mieszkańcy Glodu wiedzieli już, że za ich plecami przedstawiono ich światu jako Kazachów, którzy urządzają pogonie za Żydem i sypiają z rodzeństwem i zwierzętami, do wioski przybyli prawnicy z Ameryki. „Jeżeli wytoczycie Cohenowi proces, możecie dostać 30 milionów dolarów odszkodowania” – powiedzieli. Ojciec i dziadek tytułowej bohaterki dokumentu – nastolatki imieniem Carmen – polecieli więc do Londynu i za namową prawników udali się na rozmowy
do 20th Century Fox, producenta filmu. Narażając się, niestety, po raz kolejny na śmiech i kpiny zamożnych Europejczyków. W tanich garniturach, na tle ekskluzywnych wnętrz siedziby medialnego magnata wyglądali jak zwykli włóczędzy.
Pupą w uprzedzenia
Podczas gdy mieszkańcy Glodu wciąż żałują 30 milionów dolarów, które przeszły im koło nosa, Sacha Baron Cohen właśnie zarobił kolejne 20. Tyle zapłacił mu Universal za następny po „Boracie” film kinowy „Brüno: Przepyszne podróże po Ameryce celem stworzenia heteroseksualnego mężczyzny”, który 10 lipca wchodzi na polskie ekrany. Rzecz opowiada o – w założeniu – zabawnych perypetiach znanego już fanom Cohena (gdyż pojawiał się w jego „Da Ali G Show”) austriackiego geja, z zawodu dziennikarza specjalizującego się w modzie.
Wytwórnia, tak jak wcześniej 20th Century Fox, stanowczo odżegnuje się od traktowania „Brüna” wyłącznie jako komedii. – Sięgamy po prowokacyjne metody, by rzucić światło na różne rodzaje nietolerancji i ignorancji, w szczególności homofobię – tłumaczą w specjalnym, śmiertelnie poważnym oświadczeniu dla mediów przedstawiciele Universalu. – Stwarzając radykalne sytuacje, zmuszamy zarówno ludzi, którzy spotkali Brüna, jak i samych widzów do zmierzenia się z własnymi uprzedzeniami i stereotypami – czytamy dalej. Prawda jest jednak taka, że to, co do tej pory zaserwował nam w licznych akcjach promocyjnych „Brüna” Sacha Baron Cohen, zmuszało co najwyżej do zmierzenia się z widokiem jego pupy i sztucznych genitaliów. Nagi tyłek zaprezentował podczas wręczenia nagród MTV Music Awards, gdy wzniósłszy się na linach ponad widownię, zamiast na scenie wylądował na głowie Eminema (jak się później okazało, akcja oczywiście była wyreżyserowana), a męskie klejnoty – element stroju a to byka (Madryt), a to moherowego pluszaka
(Berlin) – na premierach filmu w kolejnych metropoliach.
Ale nawet w rzucanych na premierach dowcipach Cohenowi nie chodzi wcale o wyśmianie homofobii, lecz o spełnienie oczekiwań rozradowanej widowni, do której akurat przemawia. Na premierze w Londynie ubrany w wersję „mini” stroju gwardzisty Jego Królewskiej Mości kpił oczywiście ze skostniałej brytyjskiej tradycji („Kto zaprojektował te niedorzeczne uniformy? Nic dziwnego, że straciliście imperium”), a na australijskiej spóźnił się na konferencję prasową, tłumacząc, że przeciągnęło mu się śniadanie w łóżku z premierem Kevinem Ruddem. Jeśli te chwyty naprawdę służą jakiejś walce, to chyba tylko tej o miejsce filmu w box office’ach.
* Zagraj to jeszcze raz, Sacha*
Powody tej intensywnej i wyjątkowo agresywnej kampanii promocyjnej „Brüna” są banalne. O ile kręcąc „Bo-rata”, twórcy nie mieli jeszcze wielkich finansowych ambicji, o tyle obecne sięgają nieba. Universal chce jak najszybciej odrobić 40 milionów dolarów, które wydał na odkupienie praw do filmu od 20th Century Fox. A zapłacił tę niemałą kwotę nie po to, by uczynić świat lepszym, ale żeby powtórzyć sukces „Borata”, który wy-produkowany za zaledwie 18 milionów dolarów przyniósł Foksowi niemal 300 milionów zysku. I to małym kosztem.
W Hollywood minimalny budżet promocji letniej komedii wynosi 40 milionów dolarów. Jednak Universal wy-dał tyle łącznie na produkcję i kampanię reklamową „Brüna”. Ciężar promocji z tradycyjnych metod – billboardów i spotów w telewizji (których emisja i tak musiałaby być ograniczona, bo film w większości krajów ma oznaczenie „tylko dla dorosłych”) – przeniósł na chwyty niestandardowe. Takie, które już sprawdziły się przy „Boracie”. Brüno ma swoje konta na portalu MySpace i Facebooku, a w Polsce także na NaszejKlasie.
Korzystając z tożsamości austriackiego geja, Cohen promuje się zresztą nie tylko w świecie wirtualnym, ale także w realu. Jako Brüno pokazuje się w publicznych miejscach (będąc chodzącą reklamą filmu), udziela prasowych i telewizyjnych wywiadów (co z powodzeniem rekompensuje niewielką liczbę spotów), a ostatnio po-jawił się nawet w roli znawcy mody na okładce brytyjskiego wydania „Marie Claire”, komentując dla pisma styl Pink, Madonny i Naomi Campbell (swoją drogą, wejście w promocyjny układ z pismem dla kobiet to ciekawy sposób na walkę ze stereotypami, nieprawdaż?). Po podobne chwyty sięga także Monolith, rodzimy dystrybutor filmu. Najpierw ogłoszony został casting na polskie dziecko Brüna (było to oczywiście nawiązanie do filmu, gdzie bohater tak jak Angelina Jolie i Madonna adoptuje czarnoskórego niemowlaka, który przylatuje do niego z Afryki... w bagażu), który dostarczył raczej argumentów przeciwnikom gejowskich rodzin, a nie – jak chcieliby autorzy – wątków do dyskusji.
Na niespełna miesiąc przed premierą zaangażowano zaś w promocję Gracjana Roztockiego, gwiazdora Internetu, który zasłynął zasypywaniem sieci nagimi zdjęciami i filmami. – Gracjan tak jak Brüno jest postacią popu-larną i kontrowersyjną – tłumaczy „Przekrojowi” decyzję firmy Anna Sanocka, brand manager Monolithu. O zaburzeniach osobowości, które można dostrzec w zachowaniu Roztockiego, nawet nie posiadając dyplomu z psychiatrii, nie pada, niestety, ani słowo. A szkoda. Bo może wtedy potencjalni widzowie spojrzeliby na zalewające sieć plakaty, na których obok oryginalnego pojawia się „polski Brüno”, nie z rozbawieniem, ale raczej z zażenowaniem?
Naga prowokacja
To, że Cohen stał się narzędziem w rękach desperacko walczącej o zyski wytwórni, widać też po coraz mniej zabawnych metodach, jakimi wciąga ludzi do produkcji. W zagranicznej prasie od tygodni co rusz któryś z nie-świadomych bohaterów „Brüna” opowiada o tym, jak został zmanipulowany.
Żeby sprowokować Rona Paula, byłego republikańskiego kandydata na prezydenta, do nazwania go „dziwakiem”, Cohen na planie rozebrał się do majtek. Z kolei hollywoodzkiemu styliście Danielowi Di Criscio Cohen najpierw kazał czekać półtorej godziny na wywiad, a później przez kolejne dwie maglował go serią pytań w stylu: „Kim jesteś?”, „Czym jesteś”, „Gdzie jesteś?”. Gdy ten skołowany nie wiedział już, co odpowiedzieć, Cohen zasugerował, że najlepiej, jeśli powie, że jest „Mesjaszem odnowy wizerunku”, bo tak zatytułowany będzie odcinek o nim. Co też Di Criscio uczynił. Czy się skompromitował? Oczywiście, w dodatku dla kilku marnych minut promocji. Ale czy na tegorocznej gali MTV Music Awards Sacha Baron Cohen nie zrobił dokładnie tego samego?
Te metody nie budziłyby pewnie takiego oburzenia, gdyby faktycznie przynosiły wymierne efekty, prowokowa-ły dyskusję, a nie tylko gromki śmiech w kinie. A że mogłyby, pokazuje przykład Yes Menów Andy’ego Bichl-bauma i Mike’a Bonanna, dwóch filmowców alterglobalistów, którzy tak samo jak Cohen są mistrzami wkrętu. Wykorzystują fałszywe tożsamości (byli już między innymi rzecznikami Światowej Organizacji Handlu i McDonald’sa), by wdzierać się na globalistyczne mityngi i konferencje i wygłaszać tam absurdalne referaty, za które, o dziwo, zamiast gwizdami najczęściej są nagradzani brawami. Tak było, gdy problem głodu na świecie proponowali rozwiązać recyklingiem hamburgerów, czyli przerabianiem odpadów konsumenckich na nowe kanapki, i gdy demokrację amerykańską chcieli zastąpić „wolnorynkową”, czyli taką, w której władzę zdobywałoby się, po prostu kupując głosy od obywateli. Podczas jednej z ostatnich akcji udało im się nawet doprowadzić do poważnych finansowych problemów firmę Dow Chemical, która migała się
przed wzięciem odpowiedzialności za spowodowaną przed 20 laty tragedię w Bhopalu (zginęło w niej 3 tysiące osób, a 15 tysięcy zostało rannych). Jeden z Yes Menów, podając się za rzecznika koncernu, wziął udział w emitowanym na żywo programie BBC, w którym oświadczył, że Dow Chemical zrozumiał swój błąd i po latach zwłoki ma zamiar wypłacić ofiarom odszkodowania. Wartość akcji koncernu w ciągu zaledwie paru godzin drastycznie spadła. * Ambicje i alibi*
Yes Meni filmują swoje poczynania, które – choć są równie śmieszne jak te Sachy Barona Cohena – zna zaledwie garstka ludzi. Szkoda im czasu i pieniędzy na promocję. W końcu funduszy nie dostają z kieszeni bogatego producenta, lecz głównie od innych alterglobalistów. Co zabawne, w przeciwieństwie do „Borata” i „Brüna” dokumenty Bichlbauma i Bonanna jeszcze nie sprowokowały nikogo do złożenia pozwu w sądzie. Choć wielo-krotnie łamali w nich prawo, nigdy nie upokarzali ludzi przed kamerą.
Jest też między Yes Menami a Cohenem jeszcze jedna istotna różnica. To, co dla nich jest życiową ambicją, czyli prowokowanie do myślenia i dyskusji, dla brytyjskiego komika jest tylko alibi, genialną wymówką.
To oczywiste, że łatwiej kupić sobie sympatię tłumu, mówiąc o walce z uprzedzeniami i ignorancją niż o kasie oraz parciu na sławę. Od słów jest, niestety, bardzo daleko do czynów.
Karolina Pasternak