Jacek Żakowski o Andrzeju Dudzie: prezydentura smutna i tragiczna
Niewykluczone, że Andrzej Duda już przeklina dzień, w którym zdecydował się kandydować na urząd Prezydenta RP. A jeśli nie, to jestem niemal pewien, że zrobi to wcześniej czy później, gdy zrozumie tragizm swojego położenia. Ten tragizm częściowo wynika z jego osobowości i politycznych kompetencji, a częściowo z wyjątkowo radykalnego upartyjnienia polskiej polityki - pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
Andrzej Duda jest wzorowo wyszkolonym i zdyscyplinowanym politycznym żołnierzem. Mundur ma zawsze w najlepszym porządku. Fryzura nienaganna. Żona odpowiednia. Córka wychowana. Wysławia się prawidłowo także w języku language. Najgroźniejszą polityczną bronią, czyli mową, posługuje się komunikatywnie. Problem tylko w tym, że niewłaściwie używa swoich umiejętności. Jako prezydent RP zamiast w przeciwnika, wciąż strzela Polsce w stopę. A czasem w kolano.
Rok po swoim największym życiowym sukcesie, jakim była wygrana w pierwszej turze wyborów prezydenckich, Andrzej Duda wydaje mi się już jedną z najsmutniejszych i najtragiczniejszych figur politycznych w historii niepodległej Polski. Wisi nad nim Trybunał Stanu za niezaprzysiężenie legalnie wybranych sędziów i za zaprzysiężenie sędziów wybranych nielegalnie w oparciu o ustawę, którą unieważnił Trybunał Konstytucyjny. W połączeniu z konsekwentnym podpisywaniem ustaw ewidentnie niekonstytucyjnych bez wcześniejszego poddania ich kontroli TK sprawia to, że jego przyszła pozycja procesowa wydaje się skrajnie trudna. Jeśli obecna opozycja kiedykolwiek zdobędzie wystarczającą przewagę w parlamencie, Duda może być niemal pewien, że przyszły Trybunał oceni go i ukaże z nieznaną dotąd surowością. Bo żaden wysokiej rangi polityk III RP nie łamał dotąd konstytucji z jawną premedytacją. A Duda jest wystarczająco młody, by nie móc łudzić się, że problem w sposób naturalny rozwiąże biologia. Rządy PiS nie będą trwały pół
wieku.
Z punktu widzenia polskiej racji stanu jeszcze ważniejsza jest jednak ocena Trybunału Historii. Oczywiście, nie wiemy, jak się historia potoczy, ale jeżeli kobyła dziejów nie zerwie się całkiem z cywilizacyjnego zaprzęgu, to odpowiedzialność prezydenta Dudy, jako człowieka, który przyczynił się do osłabienia wspólnoty zachodniej i brał udział w przesuwaniu Polski na wschód, będzie oczywista.
By uciąć argument, że jako głowa państwa Andrzej Duda skrewił, jest niesamodzielny i robi oraz podpisuje wszystko, co mu prezes podeśle, publicyści i politycy prawicy często twierdzą, że prezydent - nawet gdyby chciał - nie mógł (zwłaszcza na początku kadencji) zdradzić swoich wyborców i partyjnych kolegów. Jest to żenujący argument.
Po pierwsze, w kampanii wyborczej Andrzej Duda nie ostrzegał wyborców, a nawet nie wspominał, że rozwali Trybunał Konstytucyjny, odmówi zaprzysiężenia sędziów i wybije zęby konstytucji. Wyborcom nawet to do głowy nie przyszło. Jest absolutnie pewne, że znając te plany wielu z nich by nie głosowało na Dudę. Sondaże wskazują, że zdecydowana większość obywateli (w tym wielu wyborców Dudy) nie zgadza się z tym, co prezydent robi w sprawie trybunału. Zdradą wyborców było więc to, co prezydent zrobił, a nie to, czego „nie mógł” zrobić.
Po drugie, lojalność wobec kolegów, a nawet wobec prezesa, jest oczywiście piękna, ale prezydenta obowiązuje przede wszystkim lojalność wobec Konstytucji, na którą przysięgał (wzywając boskiej pomocy), wobec prawa i wobec Rzeczpospolitej. Więzi z kolegami, a nawet z byłym szefem, z żoną, z teściami i z kimkolwiek innym, to jego prywatne emocje, które nie mogą brać góry nad prezydencką przysięgą. Jest to kwestia nie tylko prawna, ale też honorowa. Podobnie nie ma znaczenia, czy jakaś decyzja ułatwi prezydentowi późniejszą karierę, czy ją radykalne utrudni. Przysięga ani konstytucja nie zostawiają miejsca na to, by prezydent kierował się perspektywą swojej kariery lub innym prywatnym interesem. Jeśli stawia interes prywatny nad publicznym - dopuszcza się zdrady. Tłumaczenie, że prezydent coś kluczowego zrobił lub tego nie zrobił, bo bał się stracić polityczne poparcie, poniża głowę państwa. Dla osoby pełniącej najwyższy urząd w państwie z pewnością jest to oczywiste. Takich oskarżeń nie wolno rzucać, jeśli nie
ma się na nie dowodów. Bo są to oskarżenia dyskwalifikujące głowę państwa.
Andrzej Duda zdaje się jednak mieć poważny defekt, który faktycznie uniemożliwia mu bycie prezydentem. Jadwiga Staniszkis nazwała ten defekt mówiąc, że Duda gra prezydenta, a nim nie jest. Tu chodzi o coś więcej, niż tylko partyjna lub patriotyczna lojalność. Chodzi o osobowość. Osobowość żołnierza, nie wodza. Na każdym urzędzie jest to do zaakceptowania. Na urzędzie prezydenta - nie. Bo w odróżnieniu od polityków sprawujących funkcje rządowe, parlamentarne, partyjne - prezydent jest z urzędu wielkim samotnikiem. Nie każdy się do tego nadaje. Duda się nie nadaje. Nawet, kiedy mówi, wciąż widać, że jego wzrok krąży po twarzach słuchaczy szukając akceptacji. To nie jest wzrok prezesa Kaczyńskiego, który mówiąc spija podziw z twarzy swoich wyznawców lub żarłocznie pasie się wściekłością przeciwników. Wzrok prezydenta wciąż jest wzrokiem Andrzejka, który recytując wierszyk nieustannie szuka we wzroku kochającej mamy potwierdzenia, że dobrze mu idzie. Kiedy coś takiego znajdzie w czyichś oczach, widać jak się
rozluźnia i sam sobie potakuje głową. Trudno mieć do kogoś pretensję o osobowość. Ale myślę, że każdy powinien robić to, co umie najlepiej. Andrzej Duda byłby pewnie dobrym ambasadorem.
Nie mogę też zaakceptować argumentów tych, którzy twierdzą, że Andrzej Duda nie stał się "prezydentem wszystkich Polaków, bo to jest niemożliwe". Z jednej strony jest to niemożliwe i byłoby absurdalne, ale z drugiej jest konieczne i możliwe. Absurdem by było oczekiwać, że wszyscy Polacy uznają kogokolwiek za „swego prezydenta” w takim sensie, w jakim się mówi, że „mamy kogoś za swego”, czyli, że ma podobną wizję świata, podobne wartości etc. Ale jest oczywiste, że prezydent ma psi obowiązek uważać wszystkich nas „za swych” w zupełnie innym sensie. Nie chodzi o to, żeby wszyscy go równo akceptowali lub by on wszystkich równo akceptował, ale o to by równo o każdego dbał i do każdego tak samo podchodził. To nic nadzwyczajnego. To jest zasada obowiązująca każdego nauczyciela, szefa, sędziego etc. Tyle że nauczyciel obejmuje nią trzydzieści parę dzieci w klasie, a prezydent trzydzieści parę milionów obywateli. Być prezydentem wszystkich, znaczy traktować wszystkich równo, a temu Andrzej Duda poważnie się
sprzeniewierza. Najbardziej ostentacyjnie, gdy jawnie i skrycie konsultuje się z szefem jednej partii, a z szefami innych partii - nie.
Fakt, że duża część obywateli nie martwi się jeszcze specjalnie problemami tej prezydentury i pozytywnie ocenia ją w sondażach lub deklaruje, że ufa głowie państwa, o niczym specjalnym nie świadczy. Bronisław Komorowski był lepiej oceniany jeszcze po czterech latach swojej prezydentury. Magia prezydenckiego urzędu sprawia, że deklarowana akceptacja jest zwykle dość długo wysoka. A kryzysy przychodzą gwałtownie na krótko przed upływem kadencji. Tak było z Lechem Wałęsą, Lechem Kaczyńskim i Bronisławem Komorowskim. W odróżnieniu od swoich medialnych agentów Andrzej Duda z pewnością tę mechanikę rozumie. Zapewne między innymi dlatego nie używa kredytu, którym obdarza go spora część społeczeństwa, że rozumie jego pozorność i nietrwałość.
Niewykluczone, że Andrzej Duda już przeklina dzień, w którym zdecydował się kandydować na urząd Prezydenta RP. A jeśli nie, to jestem niemal pewien, że zrobi to wcześniej czy później, gdy zrozumie tragizm swojego położenia. Ten tragizm częściowo wynika z jego osobowości i politycznych kompetencji, a częściowo z wyjątkowo radykalnego upartyjnienia polskiej polityki. Andrzej Duda wyrósł jako polityk w polskiej patologicznie partyjniackiej kulturze politycznej i się jej całkowicie poddał. Podobnie jak wszystkim innym prądom, które go niosły przez życie. Pokorne surfowanie wyniosło go na sam szczyt. Wyżej już żadne prądy nie sięgają. Jeśli wciąż będzie chciał z nimi płynąć, musi płynąć w dół. Wtedy trafi do składziku postaci niesławnej niepamięci, gdzie pełno jest podręcznych Bieruta czy Piłsudskiego, których nazwisk nikt dziś ciepło nie wspomina lub wręcz nie pamięta - nawet jeśli pełnili najwyższe urzędy. Ale będąc jeszcze krótką chwile na szczycie, zanim zacznie swój szybki zjazd w dół, Andrzej Duda ma jedną
w życiu szansę, by rozłożyć skrzydła i - jeśli je ma - polecieć na nich, gdzie chce. Jeśli chce i wie, czego chce. Obserwując go myślę, że nie należy specjalnie na to liczyć. Ale jak ktoś ma szansę polecieć o własnych siłach, nie wolno go zniechęcać.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski