Jacek Żakowski: czy "nieszczęśni" uratują świat?
Według "The Economist Intelligence Unit" (EIU), mało gdzie demokracja słabnie tak szybko, jak w Polsce i w USA. Coraz więcej wskazuje, że gdy rządy PiS się skończą, będziemy się jej uczyli od takich wzorowo demokratycznych państw, jak Urugwaj i Mauritius. Bo to w takich miejscach demokracja umacnia się i osiąga wzorcową jakość, gdy na Zachodzie słabnie.
30.01.2017 | aktual.: 30.01.2017 11:52
Na fecie tygodnika "W Sieci" Jarosław Kaczyński obiecał, że Polska będzie wyspą wolności. Ale za jego rządów pod względem jakości demokracji Polska obsunęła się już na 52 miejsce w świecie, czyli między Brazylię a Surinam. Bezpośrednio przed nami są też m.in. Filipiny, Argentyna, Indonezja, Bułgaria. Kiepską pociechą jest to, że jednocześnie USA, nasz niedościgniony wzorzec, straciły status "pełnej demokracji" i zajmując dopiero 21. miejsce w globalnym rankingu, stały się - jak Polska - "demokracją ułomną". Ameryka zrównała się z Włochami i wylądowała między Japonią, a Wyspami Zielonego Przylądka.
Wbrew temu, co od lat wmawiają nam politycy i ich medialni agenci, Polska nigdy nie była czempionem demokratycznych przemian. Nawet w naszym regionie. W Rosji, Ukrainie, Białorusi było i jest gorzej, ale w Europie Wschodniej wyprzedzają nas Słowacja, Łotwa, Litwa, Słowenia, Czechy, Estonia, a nawet Bułgaria i Chorwacja dopiero niedawno przyjęte do Unii Europejskiej. Nim Orban wrócił do władzy, wyprzedzały nas także Węgry, które wtedy ustępowały tylko Estonii i Słowenii, a teraz są kilka miejsc za Polską.
Większość rozsądnych osób ma sceptyczny stosunek do wszelkich rankingów. I słusznie, bo na ogół są wysysane z brudnego redaktorskiego palucha. Ale indeks demokracji od jedenastu lat ogłaszany przez "The Economist Intelligence Unit", czyli badawcze ramię "The Economist" - najpoważniejszego tygodnika na świecie - jest przedsięwzięciem niezwykle poważnym. Skrócony opis jego metodologii zajmuje kilkanaście stron. Dzięki niej możliwe są beznamiętne i trudne do zakwestionowania porównania międzynarodowe i międzyokresowe. Jedne i drugie powinny nam - najdelikatniej mówiąc - dać trochę do myślenia.
Nasz upadek nominalnie nie jest bardzo wielki. Spadliśmy z 48 na raptem 52 miejsce, czyli między Brazylię (51) a Surinam (53) i dostaliśmy średnią ocenę 9.17 zamiast 9.58, które otrzymaliśmy w 2015 r. Samo to nie byłoby powodem do rwania włosów z głowy. Ważniejsze jest, dlaczego spadliśmy. Bo w trzech z pięciu głównych kategorii dostaliśmy od Economista takie same oceny, jak za 2015 rok. Za swobodę działania rządu, aktywność polityczną i kulturę polityczną mamy (w skali od 0 do 10) odpowiednio 5.71, 6.67 i 4.38. Tąpnięcie nastąpiło w pozostałych dwóch kategoriach. Z 9.58 na 9.17 spadliśmy w kategorii "wybory i pluralizm", a z 9.12 na 8.24 w kategorii "wolności obywatelskie". Ucierpiały więc te kategorie, które bezpośrednio i niemal niezwłocznie zależą od obecnej władzy.
Znaczy to z grubsza tyle, że w kategorii "wolności obywatelskie" z grupy takich państw, jak Wielka Brytania, która wciąż jest uważana za jedną z niespełna dwudziestu wzorowych demokracji, przeszliśmy do grupy takich państw, jak Trynidad i Tobago, Filipiny, Surinam, Dominikana, Kolumbia, czyli porządniejsze kraje dawnego Trzeciego Świata. Jak na zaledwie 12 miesięcy jest to spora podróż, zważywszy, że chodzi o takie kryteria, jak niezależność sądów, wolność i pluralizm mediów, prawo do stowarzyszania się, demonstracji i informacji publicznej.
W kategorii "wybory i pluralizm" startując z grupy zdominowanej przez takie wzorowe demokracje, jak Dania, Kanada, Irlandia, Holandia, Niemcy czy Austria, wylądowaliśmy zaś w grupie, w której są co prawda takie wzorowe demokracje, jak Malta i Mauritius, ale zdecydowanie przeważają demokracje pod różnymi względami ułomne - od USA poczynając, przez Południową Koreę i Izrael, po Botswanę, Jamajkę, Surinam, Honduras.
Jeszcze ważniejsza niż wynik i towarzystwo jest jednak tendencja. W naszym regionie, czyli w Europie Wschodniej, Economist wyróżnia trzy typy ustrojów - „państwa autorytarne” (Rosja i większość byłych republik sowieckich), „reżimy hybrydowe” (reszta byłych republik sowieckich i część państw byłej Jugosławii), oraz "ułomne demokracje" (państwa byłego "obozu sowieckiego" oraz Mołdowa, Serbia, Chorwacja i Słowenia). "Europa Wschodnia - piszą autorzy raportu - ostatnimi laty kiepsko sobie radziła w naszym Indeksie Demokracji. Przeszkadzał jej brak kultury politycznej opartej na zaufaniu i powszechne rozczarowanie wychodzeniem z komunizmu. W Indeksie Demokracji za rok 2016 wschodnia Europa była najgorzej radzącym sobie regionem świata. Doświadczyła największej liczby państw radzących sobie gorzej niż poprzednio (19), gdy pozostałe kraje stały w miejscu (6) lub szły nieznacznie do przodu (3). Średnia ocena całego regionu pogorszyła się trzeci rok z rzędu i osiągnęła najniższy poziom pierwszego wydania Indeksu w 2006 r.".
Nawet na takim tle Polska nie wypada jednak zbyt przyjemnie. "W tej grupie - piszą autorzy - szczególną uwagę przyciągają złe procesy zachodzące w ostatnich latach na Węgrzech i w Polsce. W 2016 roku Węgry nieco poprawiły swoje oceny i miejsce w rankingu. Natomiast Polska zsuwała się m.in. zupełnie wymieniając kierownictwo mediów publicznych, zapowiadając powołanie ciała mającego całkowicie nadzorować finansowanie organizacji pozarządowych czy próbując ograniczyć prawo do demonstracji. (…)".
W takiej sytuacji szczególnej wagi nabiera szerszy kontekst. Raport określa go jako „zemstę nieszczęsnych”, czyli skuteczne wkroczenie do zachodniej polityki tych, którzy byli postrzegani i sami postrzegali się jako bezsilni, bezużyteczni i skazani na gorszy los.
Według brytyjskich ekspertów przez ostatnią dekadę demokracja wzmocniła się w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Azji i Australazji, była zasadniczo stabilna w Ameryce Łacińskiej, a osłabła w Europie i Ameryce Północnej. To wprawdzie kraje europejskiej północy (z Norwegią, Islandią i Szwecją na czele) wciąż zdecydowanie przodują w demokratycznych standardach, ale w większości zachodnich demokracji (na czele z USA) standardy demokratyczne dość systematycznie słabną. Niewielkie postępy wykazują tylko Kanada, Nowa Zelandia, Irlandia, Włochy (po Berlusconim), Szwajcaria i Wielka Brytania (dzięki wzrostowi frekwencji) - czyli zaledwie 6 z 25 państw zaliczanych do szeroko rozumianego Zachodu.
Autorzy raportu uważają, że "ludowa rewolta przeciw establishmentowi może też być postrzegana jako skutek, a nie przyczyna, słabości współczesnej demokracji". Paradoks polega na tym, że w takich krajach, jak Polska i USA, kryzys polityczny jest najprawdopodobniej takim dziwacznym skutkiem słabości demokracji, który radykalizuje przyczynę, czyli tę słabość pogłębia. Inaczej (przynajmniej na razie) jest jednak w Wielkiej Brytanii, gdzie spór o Brexit spowodował erupcję udziału w polityce, ożywił przysypiającą brytyjską demokrację i spowodował gwałtowny skok udziału w wyborach. Doraźny skutek jest przykry, ale demokracja ożyła, w polityce znowu o coś chodzi i na dłuższą metę może się to opłacić. Może się więc okazać, że zapowiadany od dawna kryzys demokracji, który stał się jednym z głównych tematów ubiegłego roku, po fazie konwulsji i boleści ożywi zachodnią demokrację, a wraz z nią cały Zachód. Choć chwilowo mniej buduje, niż niszczy - zwłaszcza w USA, gdzie zaufanie do instytucji publicznych spadło do najniższego notowanego poziomu.
"Analogie - piszą autorzy raportu - między czerwcowym głosowaniem w sprawie Brexitu i wynikiem listopadowych amerykańskich wyborów są liczne. W obu przypadkach wyborcy przeciwstawili się politycznemu establishmentowi. Oba głosowania były oddolnymi rebeliami przeciw nietykalnym elitom. Oba były kulminacją długotrwałego procesu spadku społecznego zaufania do instytucji państwowych, partii politycznych i polityków. Pokazały one, że społecznie zmarginalizowani i zapomniani wyborcy, często robotnicy i pracownicy fizyczni, nie podzielają wartości uznawanych przez dominujące polityczne elity i domagają się prawa do zabieranie głosu po swojemu. Jeśli partie głównego nurtu im tego nie zapewnią, zwracają się gdzie indziej. Oto najważniejsza lekcja dla politycznych liderów, których w Europie czekają wybory roku 2017 i następnych".
"The Economist Intelligence Unit" nie jest lewackim squatem. Jest to jeden z najpoważniejszych konserwatywno-liberalnych think-tanków, żyjący z dostarczania ekspertyz wielkiemu biznesowi i rządom. Oczywiście w takich sprawach, jak wielkie polityczne, społeczne, gospodarcze, cywilizacyjne procesy żadni eksperci nie są nieomylni. Ale nie ma powodu, by tym ekspertom w tym przypadku nie wierzyć. I nie ma powodu, by także w odniesieniu do Polski ich rady oraz analizy nie potraktować poważnie. Opozycja powinna się dokładnie w nie wczytać. Bo jest bardzo prawdopodobne, że tylko odbudowując więzi z "nieszczęsnymi" można uratować świat. A przynajmniej Zachód. Albo przynajmniej Polskę.
Jacek Żakowski dla WP Opinii