Inwigilacja prawicy - nowy zarzut dla płk L.
O przekroczenie w latach 1991-1997
uprawnień, m.in. przez stosowanie "technik operacyjnych" i "źródeł
osobowych" wobec legalnych ugrupowań prawicowych, warszawska
prokuratura ponownie oskarżyła płk. Jana L. z byłego Urzędu
Ochrony Państwa. Akta całej sprawy mają być odtajnione.
21.11.2005 | aktual.: 21.11.2005 15:11
L. to jedyny oskarżony w głośnej sprawie inwigilacji prawicy (opozycyjnej wobec prezydenta Lecha Wałęsy i premier Hanny Suchockiej)
, w tym Jarosława i Lecha Kaczyńskich, przez UOP w I połowie lat 90. Ostatnio Sąd Okręgowy w Warszawie, który ma prowadzić proces L., zwrócił Prokuraturze Okręgowej w Warszawie sprawę, by odtajniła stawiany L. tajny zarzut (inaczej sąd przy ogłaszaniu wyroku nie mógłby jawnie ogłosić jego sentencji, a to jest bezwzględnym wymogiem prawa).
4 listopada prokuratura postawiła L. nowy, tym razem jawny zarzut - powiedział rzecznik prokuratury okręgowej Maciej Kujawski. Wiadomo zatem, że L. jest podejrzany o to, że od stycznia 1991 r. do wiosny 1997 r. jako kierownik zespołu inspekcyjno-operacyjnego gabinetu szefa UOP przekroczył swe obowiązki - za co grozi do 3 lat więzienia.
Według Kujawskiego, L. "wykorzystując techniki operacyjne, m.in. osobowe źródła informacji i inne, prowadził rozpoznanie osobowe i problemowe poprzez gromadzenie danych o politykach i ugrupowaniach prawicowych i lewicowych, w tym - Jarosława i Lecha Kaczyńskiego, Adama Glapińskiego, Antoniego Macierewicza, Jana Olszewskiego, Romualda Szeremietiewa, Jana Parysa oraz Piotra Ikonowicza". Ponadto L. "prowadził działania w zakresie rozpracowywania i dezintegracji legalnie istniejących ugrupowań politycznych jak Ruch dla Rzeczypospolitej, Porozumienie Centrum, SdRP, PPS, czym działał na szkodę tych ugrupowań".
Odnosząc się do doniesień "Gazety Wyborczej", że akta całej sprawy inwigilacji mają być odtajnione, Kujawski zwrócił uwagę, że zgodnie z prawem każdy wytwórca tajnego dokumentu sam musi go odtajnić. W sprawie płk. L. część tajnych akt wytworzył UOP - którego prawnym następcą jest Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i to ona musiałaby je odtajnić. Akta prokuratury w tej sprawie są niejawne - w tym sensie, w jakim niejawne są akta każdego śledztwa. Ich odtajnienie leży w gestii Prokuratury Okręgowej.
Kujawski przyznał, że nie wiadomo, czy ewentualna decyzja o odtajnieniu akt sprawy miałaby zapaść jeszcze przed skierowaniem sprawy L. do sądu, czy też już na etapie postępowania sądowego. Przed skierowaniem aktu oskarżenia, L. musi jeszcze być zapoznany z aktami sprawy.
Materiały sprawy znaleziono w lipcu 1997 r. w szafie płk. Jana L., szefa tajnego zespołu przy gabinecie szefa UOP. Sprawę ujawnił w sierpniu 1997 r., na krótko przed wyborami parlamentarnymi, Zbigniew Siemiątkowski z SLD, koordynator służb specjalnych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza.
Zespół miał w 1993 r. opracować plany działań operacyjnych UOP, których elementem miała być inwigilacja przywódców antywałęsowskiej prawicy. Celem działań miało być skłócenie i skompromitowanie czołowych działaczy PC, Ruchu III Rzeczypospolitej oraz RdR. Zamierzano ich kompromitować m.in. przy wykorzystaniu tajnych agentów UOP w środowiskach prawicowych. Do zespołu L. wchodzili zarówno byli oficerowie SB, jak i ludzie z naboru do UOP po 1990 r. (pierwsi byli w większości).
Szefem UOP był wtedy Gromosław Czempiński, a nadzorował go ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski. Obaj zaprzeczali, by doszło do inwigilacji.
Tajne śledztwo w sprawie inwigilacji prawicy wszczęto w październiku 1997 r. na podstawie doniesienia ówczesnego szefa UOP Andrzeja Kapkowskiego. Liderzy prawicowych ugrupowań, m.in. Olszewski, J.Kaczyński i Macierewicz dostali od prokuratury status pokrzywdzonych, dzięki czemu mogli się zapoznawać z tajnymi aktami sprawy.
W 1999 r. J. Kaczyński mówił, że działania UOP były inspirowane przez ludzi Wałęsy. Zaprzeczyli temu byli współpracownicy Wałęsy. Sam L. zaprzeczał, by zespół, którym kierował, zajmował się inwigilacją.
Po zapoznaniu się w 1999 r. z tajnymi aktami sprawy J. Kaczyński i Macierewicz ujawnili, że w mediach działał w tej sprawie pracownik na niejawnym etacie w UOP. W 2003 r. obaj potwierdzili, że mieli na myśli Jacka Podgórskiego, dziennikarza będącego też funkcjonariuszem UOP (w 2003 r. - współpracownika Aleksandry Jakubowskiej). Prokuratura uznała, że nie popełnili oni przestępstwa ujawnienia tajemnicy śledztwa w sprawie inwigilacji i umorzyła postępowanie wszczęte z doniesienia ABW. Podgórski nie zaprzeczał informacjom posłów.
Początkowo prokuratura badała, czy w 1993 r. - gdy premierem była Suchocka - UOP prowadził bezprawne działania przeciw prawicowej opozycji. Potem śledztwo rozszerzono na domniemane działania UOP przeciw partiom politycznym (w tym PPS) w latach 1993-96, gdy rządziła koalicja SLD-PSL.
W 1999 r. prokuratura umorzyła śledztwo, uznając, że nie popełniono przestępstwa, a działania funkcjonariuszy UOP miały jedynie charakter "uchybień służbowych". Prokuratura Apelacyjna w Warszawie podtrzymała umorzenie i - zgodnie z prawem - sprawę skierowała do sądu. Ten nakazał jednak kontynuować postępowanie.
Sprawą zajmowały się też sejmowe komisje ds. służb specjalnych i sprawiedliwości. Członkowie komisji uznali jednak, że nie są one uprawnione do zajęcia się sprawą. Posłowie prawicy domagali się powołania sejmowej komisji śledczej, która miała wyjaśnić zasadność umorzenia śledztwa w sprawie inwigilacji. Projekt uchwały w tej sprawie odrzucił jednak Sejm w 2000 r.
W listopadzie 1999 r. ówczesna minister sprawiedliwości Hanna Suchocka zapowiedziała kroki w celu odtajnienia całości akt umorzonego (wówczas - prawomocnie) śledztwa. Zgodnie z jej zapowiedzią, prokuratura miała odtajnić swoje akta, a UOP - swoje. Całość miałaby trafić do marszałka Sejmu. Ostatecznie okazało się, że z ujawnieniem akt trzeba czekać na prawomocne zakończenie całej sprawy inwigilacji.
W 2003 r. prokuratura wysłała do sądu akt oskarżenia wobec Jana L. Wątek ewentualnej odpowiedzialności jego przełożonych został wyłączony i umorzony w grudniu 2002 r. Kujawski wyjaśnił, że stało się tak "z powodu przedawnienia" (nie zdradził szczegółów). Z zeznań wynika, że inicjatywa należała do L., zgłaszał się do swoich przełożonych z pomysłami, zanim zdążyli sami o nich pomyśleć - mówił "GW" prokurator znający akta sprawy.