Indyjski władca pomógł sierotom z Polski. Ocaleni odwiedzili groby zmarłych kolegów
"Dzieci maharadży" przyjechały do Indii. Dla tych Polaków to "druga ojczyzna". Tutaj znaleźli schronienie po ewakuacji z ZSRR w czasie drugiej wojny światowej. Teraz odwiedzili kolegów, którzy na zawsze zostali w Jamnagarze.
29.09.2018 | aktual.: 30.09.2018 17:06
- Ta ziemia stała się dla nas przybraną ojczyzną i dlatego tu wracamy – mówi Wirtualnej Polsce Wiesław Stypuła, należący do ok. 1 000 polskich sierot, które 70 lat temu przygarnął lokalny władca, maharadża Jam Saheb Digvijaysinhji. - Tutaj jestem u siebie w domu. W Balachadi niedaleko stąd, gdzie było nasze osiedle, mogę pokazać gdzie co było, gdzie się ludzie pokłócili, albo gdzie ktoś się pobił.
Przekrzykując klaksony rozmawiamy na ruchliwej ulicy miasta Jamnagar w północnych Indiach. Wiesław Stypuła wspomina wycieczki na wynajmowanych rowerach i zdziwienie Indusów na widok gromad białych dzieci, który lubiły biegać boso i nie zachowywały się jak ich brytyjscy, nieco sztywni rówieśnicy. Teraz znowu jest tutaj z grupą "Jamnagarczyków".
Spośród ok. 5 tys. polskich uchodźców, którzy przeszli przez Sybir, wyszli z ZSRR z armią gen. Andersa i ostatecznie znaleźli schronienie w Indiach było ok. 1 000 sierot. Opiekę nad dziećmi roztoczył "dobry maharadża", który zmobilizował wielu indyjskich notabli by sfinansować budowę osiedla, pobyt, edukację i opiekę medyczną.
Niezwykła historia miłości Polki i Indusa
- W Polsce i w Indiach mamy takie samo powiedzenie "gość w dom Bóg w dom" – mówi WP Anu Radha, indyjska autorka filmu dokumentalnego o dzieciach maharadży. - To pokazuje naszą bliskość. We współczesnym świecie i w obliczu kryzysu uchodźczego podkreśla jak jeden serdeczny gest człowieka dał szansę życia tysiącom Polaków. Tym, którym bezpośrednio pomógł i tym z kolejnych pokoleń. Mamy tutaj do czynienia ze skarbem, z historią, którą trzeba opowiadać.
Po wojnie niemal wszyscy Polacy wyjechali z Indii. Została Wanda Nowicka, która znalazła tutaj miłość swojego życia. Zakochała się i wyszła za mąż za chłopca z kasty kapłanów, czym oboje popełnili straszny mezalians. Ani przedstawiciele angielskich władz, ani krewni młodego mężczyzny nie chcieli o tym słyszeń. Historia zakończyła się jednak szczęśliwym, trwałym związkiem, a ich indyjskie dzieci po dekadach nawiązały kontakt z kuzynami w Polsce.
Na malutkim cmentarzu w Jamnagarze są dwa groby polskich chłopców, którzy zostali tu na zawsze. Piotra Mojsiewicza fizycznie złamało doświadczenie wywózki na Sybir. Pomimo najlepszej, możliwej opieki medycznej nie wrócił do zdrowia i zmarł po kilku miesiącach w szpitalu. Miał 7 lat.
Bolesław Jarosz wyjechał z ZSRR pokiereszowany psychicznie. Koledzy pamiętają 14-letniego "Bolesia" jako chłopca, który łatwo płakał, nie chciał się uczyć, stronił od innych i panicznie bał się wody. Pewnego dnia zniknął. Po poszukiwaniach najpierw znaleziono jego ubrania, a później ciało w płytkim zbiorniku niedaleko obozu. Nie wiadomo, czy chciał przełamać swój lęk i w samotności się wykąpać, ale nieszczęśliwie poślizgnął się na kamieniach, uderzył i zginął, czy sam zakończył życie.
- To cud, że są tu tylko dwa takie groby – mówi Jerzy Tomaszek nad grobami chłopców. – Z setek dzieci, które były w tak złym stanie, tylko ci dwaj koledzy nie przeżyli. To świadczy o poziomie opieki, jaką nas tu otoczono.
Piękny gest indyjskich żołnierzy
Niszczejące groby sierot z Polski w połowie w 1985 r. odnaleźli dawni koledzy. Wspominają, jak półlegalnie dostali się na teren bazy wojskowej, gdzie znajduje się cmentarz. Chcieli przeskoczyć przez murek dzielący ich od grobów, ale zamarli na widok biegnących w ich kierunku żołnierzy. Byli przekonani, że wpadli w tarapaty. Wytłumaczyli co robią, a żołnierze odeszli bez słowa. Po chwili wrócili z bukietem kwiatów, który położyli na grobach.
Polskie sieroty uratowane z ZSRR wracały do zdrowia, odzyskiwały radość życia i uczyły się. Trwająca tysiące kilometrów od nich wojna dobiegała końca, co raz jeszcze zadecydowało o ich losie.
Maharadża ratował dzieci przed Polską komunistyczną.
- Ponieważ nie mieliśmy prawnych opiekunów, groziło nam przymusowe przesiedlenie do Polski ludowej, która się o nas upominała. Nie mieliśmy tam już bliskich, a nasze miejscowości przyłączono do ZSRR – wspomina Wiesław Stypuła. – Anglicy chcieli, żebyśmy wrócili, ale my nie i to był powód do buntu. Kolega z mojego zastępu, Janek Bielecki, prawnuk Marii Konopnickiej, groził, że będzie uciekał albo popełni samobójstwo, jak będą chcieli go zmusić do powrotu. Taka panowała wtedy atmosfera. Maharadża i jego adiutant major Clark, z żoną, wpadli na pomysł zbiorowej adopcji wszystkich dzieci sierot. Tak stworzono listę dzieci i pismo informujące, że maharadża zapewni im wsparcie finansowe, Clark prawne, a kapelan duchowe. W ten sposób staliśmy się "dziećmi maharadży". To była grupa ponad 200 dzieci, które nie już miały absolutnie nikogo - podkreśla.
Zdecydowana większość dzieci-uchodźców z Jamnagaru rozjechała się po świecie. Nieliczni wrócili do ojczyzny, gdzie często borykali się z szykanami ze strony komunistycznych władz i niechętną krytyką kolegów pozostałych na Zachodzie. To, na szczęście już minęło. Pozostała niezwykła karta historii, którą jeszcze opowiadają ludzie pamiętający spotkania z "dobrym maharadżą".
- Spotkanie w Jamnagarze jest częścią obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę – mówi WP Adam Burakowski, ambasador Polski w Indiach. – Historia "dzieci maharadży" łączy się z w wydarzeniami z 1918 r. Schronienia polskim dzieciom udzielił maharadża Jam Saheb Digvijaysinhji, który przyjaźnił się z Ignacym Janem Paderewskim, jednym z współtwórców polskiej niepodległości. Panowie poznali się w Szwajcarii, a ta przyjaźń po latach pomogła polskim sierotom. To pokazuje, ile możemy razem zrobić w oparciu o ludzkie odruchy i życzliwość.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl