"Igorek umierał na moich rękach". Dramat polskiego małżeństwa w Niemczech
Po tragicznej śmierci 3-miesięcznego synka, Sara wróciła do Polski. Jej mąż Arkadiusz siedzi w areszcie w Niemczech. Jest oskarżony o spowodowanie śmierci dziecka. Teraz Sara obawia się, czy Jugendamt nie odbierze jej starszego syna, Jurka.
08.11.2018 | aktual.: 13.11.2018 15:50
Informację o tragedii polskiej rodziny w Niemczech dostaliśmy przez serwis dziejesie.wp.pl.
Jeszcze niedawno 24-letnia Sara pisała w mediach społecznościowych, że nie marzy o fortunie czy samochodzie, ale o domu z kochającym mężem i dziećmi. Sama była wychowywana przez babcię i dlatego tak bardzo tęskniła za pełną rodziną. I prawie udało jej się to osiągnąć. Sześć lat temu poznała Arkadiusza, rok później wyjechała z nim do Gronau w Niemczech, do jego mamy. Tam wyszła za niego za mąż i urodziła dwóch ślicznych chłopców.
Kiedy Jureczek miał dwa lata, na świat przyszedł Igor. Dokładnie 4 kwietnia 2018 r. Chłopiec urodził się siłami natury o godz. 7.00, miał 57 cm i ważył aż 4745 g. „I oto jest mój trzeci mężczyzna. Szczęśliwa żona i matka dwóch synów” – napisała Sara w mediach społecznościowych.
Sara poszła do pracy, jej mąż skorzystał z urlopu ojcowskiego. - Tak ustaliliśmy, bo ja lepiej zarabiałam - opowiada Wirtualnej Polsce. - Arek był świetnym ojcem, zresztą zawsze marzył o domu i dwóch synach. Kochał ich nad życie.
Tragicznego dnia 25 czerwca Sara była w pracy, 25-letni Arek zajmował się najmłodszym synkiem. Po południu nie mógł go dobudzić na karmienie.
"Mamo, nie mogę go dobudzić!"
Arkadiusz zmierzył cukier swojemu dziecku. Wynik - prawie 300 mg/dl. Co prawda jego syn Igor nie miał stwierdzonej cukrzycy, ale on tak, i z doświadczenia wiedział, że tak się może objawiać śpiączka cukrzycowa.
Natychmiast wezwali pogotowie. Od tej pory o wszystkim, co się wydarzyło, można dowiedzieć się tylko z relacji rodziny oraz aktu oskarżenia. Choć niemieckie media natychmiast uznały Arkadiusza za mordercę, nie dostaliśmy z prokuratury w Münster odpowiedzi na pytanie, dlaczego ojciec został oskarżony o zamordowanie dziecka.
W karetce ratownicy medyczni też zbadali cukier maleństwu. Wynik był jeszcze gorszy - 330 mg/dl, ale sanitariusze nie mieli insuliny, więc nie podali jej dziecku.
Chociaż karetka była ze szpitala w Gronau, Igor trafił do holenderskiej kliniki dziecięcej Medisch Spectrum Twente w Enschede, bo jest oddalona zaledwie około 20 km od ich miejscowości. Sara prosto z pracy pojechała tam. Lekarz po badaniu wstępnie orzekł, że Igor ma zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Podano mu antybiotyk, na co zareagował wstrząsem anafilaktycznym. Dostał obrzęku mózgu. W miejscu, gdzie jest ciemiączko, pojawiło się duży guz.
"Umierał na moich rękach"
Tomografia wykazała, że mózg dziecka częściowo obumarł. Mimo że lekarze ocenili stan niemowlęcia jako ciężki, przewieziono je do szpitala w Gröningen, który był oddalony o 150 km. Nie pozwolono rodzicom jechać z dzieckiem, choć Igor już umierał.
- Lekarze powiedzieli im prosto w oczy, że dziecko tego transportu najprawdopodobniej nie przeżyje. I w tym momencie odmówić im bycia z dzieckiem? To dla mnie nie do pomyślenia - bulwersuje się pani Ewa. Rodzice musieli szukać własnego transportu w nocy, żeby dojechać do kolejnego szpitala. Tam malec nie reagował już ani na dotyk, ani na światło. - Tam już nic nie robiono. Podłączono tylko Igorka pod aparaturę, która za niego oddychała - mówi Ewa, babcia dziecka.
Następnego dnia, 26 czerwca o godz. 14.00 lekarze podjęli decyzję o odłączeniu malucha od aparatury. Dziecko zmarło. - Igorek umierał mi na rękach - mówi płacząc Sara.
- Jeszcze tego samego dnia pojawił się u nas Jugendamt i pytał o starszego syna Sary i Arka, Jureczka - opowiada pani Ewa. - Niewiele myśląc, zapakowałam siebie i Jurka i pojechałam do Polski - mówi Sara. Rozmowy z Sarą i panią Ewą są bardzo trudne, bo choć od tych tragicznych wydarzeń minęły cztery miesiące, obie płaczą, kiedy o tym opowiadają. Mówią o tym, tak, jakby wydarzyło się to wczoraj, pamiętają każdy dzień tygodnia, każdą godzinę i minutę tej tragedii.
"Powiedz, jak go zabiłeś"
Sekcja zwłok wykazała, że dziecku pękło naczynko krwionośne w głowie, co spowodowało wylew krwi do mózgu. Igor miał również krwawienie w siatkówce oka. Rozpoczęły się intensywne przesłuchania rodziny. Na pierwszy ogień poszedł ojciec, który opiekował się krytycznego dnia synkiem.
W piątek 29 czerwca Arkadiusz D. został aresztowany. Zabrali go z domu o 12.00 i przesłuchiwali przez pięć godzin, aż przyznał się do winy. Potwierdził, że czasem zbyt gwałtownie bawił się z dzieckiem.
Jak czytamy w akcie oskarżenia, "w sobotę 23 czerwca bawił się z Jurkiem i Igorem". "Przesunąłem Igora w prawo i w lewo, gdy ten leżał na łóżku, ale nie rzucałem nim" - zeznał Arkadiusz. "Bawiąc się z Igorem, potrząsałem nim, aż żona powiedziała, żebym przestał to robić. Nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa" - można przeczytać w akcie oskarżenia.
Arkadiusz powiedział matce, że co innego mówił. "Wziąłem Igorka z bujaka i tańczyłem z nim na rękach" - miał powiedzieć podczas przesłuchania. Sytuację komplikuje fakt, że jego zeznania były tłumaczone z polskiego na niemiecki. Podpisał jednak protokół z przesłuchania.
- Zmusili go do tego, zastraszyli go - twierdzi matka Arkadiusza. -"Powiedz, jak to zrobiłeś, jak zabiłeś dziecko, powiedz prawdę" - tak miał relacjonować matce przesłuchanie. "Mamo, powiedzieli mi, że jeśli nie powiem, co zrobiłem, to pojadą po ciebie albo Sarę. A tego bym nie zniósł, gdyby ciebie albo ją aresztowali" powiedział.
- Mój syn nigdy nie miał żadnych zatargów z prawem. Nie pije, nie pali, nie bierze narkotyków - mówi zrozpaczona pani Ewa. Faktycznie, w dokumentach sądowych można przeczytać, że Arkadiusz D. nigdy nie był notowany w Niemczech za przestępstwa.
Udało nam się skontaktować z obrońcą mężczyzny, mecenasem Gustavem Mrowietzem. Zapytałam go, jak ocenia akt oskarżenia i szanse jego klienta. - To sprawa karna, jest w toku, trzeba odczekać. Nie będę z panią na ten temat rozmawiał - zdenerwował się prawnik. To już drugi obrońca Arkadiusza D. Pierwszy, z urzędu, nie sprawdził się. Rodzina do dzisiaj nie dostała protokołu z sekcji zwłok dziecka.
Przemoc domowa? "To absurd"
Na ramionkach niemowlęcia biegli stwierdzili zasinienia, które miały ich zdaniem powstać po potrząsaniu nim. - Kiedy byliśmy w szpitalu, lekarze musieli mocno przytrzymywać Igorka, żeby się wkłuć w żyły i podać lekarstwa. Trzymało go pięciu pielęgniarzy - relacjonuje Ewa, babcia dziecka. - Może wtedy te zasinienia powstały? - zastanawia się. Absolutnie wyklucza sytuację, że w domu dochodziło do przemocy domowej.
Pytam Sarę, czy wcześniej były jakieś objawy, że dziecku dzieje się coś złego. - Zarówno Igorek, jak i Jurek byli regularnie u lekarza rodzinnego. Jak mieli gorączkę, wysypkę, natychmiast biegliśmy do pediatry. Gdyby lekarka zauważyła coś złego, zawiadomiłaby Jugendamt - opowiada matka.
- Jak pani mąż zajmował się dziećmi? Miał do nich cierpliwość? - pytam. - Jeszcze jaką - odpowiada Sara. - Kiedy Jureczek miał kolki i nikt go nie mógł uspokoić, mąż brał go na ręce lub wsadzał go w fotelik i woził po mieście. Tak synek się uspokajał i zasypiał - opowiada.
Syndrom dziecka potrząsanego
Zespół dziecka potrząsanego - SBS (z ang. shaken baby syndrome) to forma przemocy wobec dzieci, która występuje przy gwałtownym potrząsaniu niemowlęciem. Dochodzi wtedy do powstania urazów głowy, które mogą skończyć się śmiercią.
Czy przez gwałtowne bujanie 3-miesięcznego dziecka albo podrzucanie go, można doprowadzić do pęknięcia naczynka krwionośnego i wylewu krwi do mózgu?
- Owszem, można. To zależy, co znaczy zbyt gwałtowne bujanie lub podrzucanie. Wiadomo, że chodzi o efekt bezwładności. Mózg zawieszony jest w płynie mózgowo-rdzeniowym, który amortyzuje i łagodzi ten efekt. Jeśli dziecko jest przytulone do opiekuna całym ciałem i wykonuje on spokojne ruchy kołysania na boki, nawet z rotacją ciała, to wtedy główka niemowlęcia, ciężka i mało stabilna (a precyzyjniej, naczynia mózgowe i gałek ocznych), nie są narażone na przemieszczenia w stosunku do otaczających tkanek i nie dochodzi do ich uszkodzenia z tragicznymi konsekwencjami - wyjaśnia doktor Tomasz Mazurczak, neurolog dziecięcy z Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie.
- Przy potrząsaniu dochodzi do bardziej szybkiej zmiany kierunku pędu i może to spowodować krwawienie - dodaje specjalista. Zdaniem lekarza, przy infekcji, urazie, niedotlenieniu dziecka lub wahaniu ciśnienia krwi wzrasta ryzyko pęknięcia i krwawienia w mózgu. - Może się to zdarzyć częściej przy zespole SBS, ale też przy troskliwej i prawidłowej pielęgnacji niemowlęcia - ocenia neurolog.
Czy można to zrobić nieumyślnie, nie zdając sobie sprawy, że się szkodzi dziecku? - Rodzice najczęściej potrząsają niemowlęciem z powodu braku cierpliwości, frustracji, irytacji, a nawet agresji. Przekonanie, że potrząsanie dzieckiem, kołysanie, szybki ruch uspokaja niemowlę, jest dość zakorzenione w społeczeństwie. Czy pamięta pani takie stare wózki na dużych kołach, gdzie gondola wprowadzona w ruch tak bujała dziecko, że mogło one wyskoczyć z wózka? I wtedy dziecko zasypiało. Ten mechanizm obronny mózgu jest znany - błędnik wysyłał do mózgu informację o "zagrożeniu", a mózg "zasypiał", żeby nie doprowadzić do takich urazów - tłumaczy lekarz.
Sama z dzieckiem
Sara została sama z Jurkiem. Jest w Polsce, chociaż nie ma tu żadnego wsparcia rodziny. Właśnie przeprowadziła się do nowego mieszkanka, malutkiego, to zaledwie pokój z kuchnią. Ale jest czyste i bez grzyba, nie takie, jak poprzednie. - Moja matka zostawiła mnie w dzieciństwie, babcia mnie wychowywała. Mam tylko przyjaciółkę, Patrycję - mówi Sara.
Sarze, poza przyjaciółką, pomaga też teściowa. Pracuje teraz na trzy etaty, żeby zapłacić za prawnika dla syna i pomóc synowej z dzieckiem. - Ja się mogę zapracować na śmierć, mi to jest obojętne, ale wszystko zrobię, żeby im pomóc . Dla moich dzieci zrobię wszystko - płacze pani Ewa. - Nawet powiem w sądzie, że to ja zrobiłam. Bo mój syn jest niewinny. Ja też jestem niewinna, Sara jest niewinna, ale skoro wszystko tak nagięli, to co mam innego zrobić? - pyta.
- Martwię się o Arka. Wysyła listy z więzienia, w których żegna się z Jureczkiem. On nie jest odporny psychicznie, boję się, że coś sobie zrobi - mówi zrozpaczona Sara.
Jugendamt nie odpuszcza
Od kiedy kobieta jest w Polsce, nie ma dnia, żeby Jugendamt nie dopytywał się o nią i starszego synka. Dzwonią do teściowej Sary i proszą, aby podała telefon i adres synowej.
- Boję się wrócić do Niemiec z synkiem, żeby mi go nie odebrali - mówi kobieta.
W tej kwestii uspokaja rodzinę ministerstwo sprawiedliwości.
- Jugendamt nie może odebrać dziecka, które przebywa na terenie Polski. Mógłby wystąpić jako wnioskodawca w trybie konwencji haskiej z 1980 r., gdyby wcześniej sprawował opiekę nad tym dzieckiem, tzn. gdyby rodzicom była odebrana władza rodzicielska i przyznana Jugendamtowi. W Niemczech istnieje taka możliwość, iż sąd powierza władzę rodzicielską nad dzieckiem tej instytucji - powiedziała Wirtualnej Polsce Milena Domachowska, rzecznik prasowy ministerstwa sprawiedliwości.
- Jednak w przedstawionej sytuacji, gdy jak rozumiemy małoletnie dziecko zamieszkiwało z obojgiem rodziców, a matka obecnie zabrała je do Polski, to tylko ojciec dziecka mógłby wystąpić z takim wnioskiem w trybie konwencji haskiej o powrót dziecka do Niemiec - dodała.
Ojciec dziecka, Arkadiusz D. cieszy się, że jego żona z synkiem są bezpieczni w Polsce i nie ma nic przeciwko temu.
Tego samego zdania, co ministerstwo sprawiedliwości, jest mecenas Stefan Hambura, prawnik specjalizujący się w problemach polskich rodzin z Jugendamtem. - Dopóki pani Sara nie pojawi się z dzieckiem w Niemczech, jest bezpieczna - zapewnia.
Pierwsza rozprawa sądowa odbędzie się 26 listopada tego roku w sądzie w Münster. Jak się dowiedzieliśmy, sąd chce przeprowadzić badania psychiatryczne Arkadiusza D. Sara chciałaby być na rozprawie, aby wspierać męża, ale obawia się powrotu do Niemiec. Będziemy informowali naszych Czytelników o dalszym rozwoju tej sprawy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl