ŚwiatHezbollah coraz potężniejszy dzięki wojnie w Syrii. Izrael z niepokojem wyczekuje kolejnego konfliktu

Hezbollah coraz potężniejszy dzięki wojnie w Syrii. Izrael z niepokojem wyczekuje kolejnego konfliktu

• Szyicka milicja dzięki wojnie w Syrii zdobywa doświadczenie, pieniądze i broń

• Straciła jednak poparcie zdominowanego przez sunnitów świata arabskiego

• Izrael z niepokojem patrzy na rosnącego w siłę wroga

• Wojskowi są pewni, że przyszły konflikt będzie o wiele krwawszy niż ostatnia wojna z 2006 r.

• Nie jest wykluczone, że Hezbollah będzie chciał odzyskać twarz w oczach arabskiej ulicy, prowokując konflikt z państwem żydowskim

Hezbollah coraz potężniejszy dzięki wojnie w Syrii. Izrael z niepokojem wyczekuje kolejnego konfliktu
Źródło zdjęć: © AFP | SAM SKAINE
Tomasz Bednarzak

05.08.2016 | aktual.: 05.08.2016 15:12

Izraelczycy nazywają ją drugą wojną libańską. Libańczycy - po prostu wojną lipcową. Dziesięć lat temu trwający 33 dni konflikt przykuł uwagę niemal całego świata. Iskrą, która po raz kolejny podpaliła bliskowschodnią beczkę prochu, było uprowadzenie dwóch izraelskich żołnierzy przez bojowników szyickiego Hezbollahu - "Partii Boga", libańskiej organizacji politycznej i militarnej. W odpowiedzi państwo żydowskie rozpoczęło bombardowania i dokonało inwazji lądowej na południowy Liban.

Bilans walk był tragiczny, szczególnie dla ludności cywilnej, która stanowiła większość spośród ponad 1000 zabitych po stronie libańskiej. Straty Izraela były wielokrotnie niższe - ok. 120 poległych żołnierzy i mniej niż 50 cywilów. Niemniej nie udało mu się osiągnąć założonych celów - uwolnienia jeńców i zniszczenia zbrojnego ramienia Hezbollahu. Choć rezultat zmagań wskazywał na remis, obie strony ogłosiły zwycięstwo.

Na tej fali szyickie ugrupowanie było wówczas fetowane w całym świecie arabskim - jako "obrońca uciśnionych" i jedyna siła w regionie zdolna przeciwstawić się Izraelowi. Nie zmieniało to faktu, że Hezbollah z wojny wychodził mocno poturbowany.

Syryjski poligon

Jednak od tamtej pory bardzo wiele się zmieniło. Przez Bliski Wschód przetoczyła się fala geopolitycznych wstrząsów, wobec których Hezbollah nie mógł pozostać obojętny. Kiedy w 2011 roku wybuchła wojna w sąsiedniej Syrii, "Partia Boga" poszła w ślady Iranu, swojego protektora i sponsora, wspierając zdominowany przez alawicką mniejszość reżim w Damaszku, przeciwko któremu zrewoltowała się sunnicka większość.

Dzięki zaangażowaniu w syryjski konflikt, Hezbollah urósł w potęgę, o jakiej wcześniej mógł tylko marzyć. Do jego szeregów szerokim strumieniem popłynęła rzeka irańskich pieniędzy i broni. Co więcej, po interwencji Rosji w Syrii pojawiły się niepotwierdzone doniesienia, że również Kreml wspiera "Partię Boga" dostawami uzbrojenia. Nieocenione okazały się lekcje wyciągnięte z walk z syryjskimi rebeliantami, prowadzone pod czujnym okiem irańskich i rosyjskich "doradców".

Jak wyjaśniał jeden z weteranów "Partii Boga" w rozmowie z "Foreign Policy", Syria stanowi dla nich bezcenny poligon. W Libanie bojówki Hezbollahu walczyły na własnym terenie, który doskonale znali i gdzie mogli liczyć na poparcie miejscowej ludności. Tymczasem na syryjskim froncie było zupełnie odwrotnie. Niejednokrotnie musieli niemal od zera uczyć się nowych strategii i obsługi sprzętu, z którym wcześniej nie mieli do czynienia. - Walczyliśmy na wybrzeżu, na pustyni i w terenie zurbanizowanym. Nawet walka w mieście różni się w zależności od tego, czy mamy do czynienia z dużą czy małą miejscowością - wyjaśnia.

- W 2006 roku Hezbollah prowadził wojnę partyzancką. Dziś Hezbollah jest niczym konwencjonalna armia - podsumowuje emerytowany libański generał Elias Hanna, cytowany przez "Washington Post".

Więcej ludzi i broni

Gwałtowny rozrost siły militarnej Hezbollahu najlepiej obrazują liczby. Dekadę temu w pierwszej linii walczyło ok. 2 tys. bojowników, a w rezerwie pozostawało kolejne 10 tys. Dziś ten potencjał został co najmniej podwojony. W samej Syrii ma walczyć 5-7 tys. żołnierzy. Według ostrożnych szacunków zbrojne ramię szyickiej organizacji liczy aktualnie 20-30 tys. ludzi. Izraelczycy oceniają tę siłę jeszcze wyżej - na 45 tys. żołnierzy, z czego prawie połowę w "służbie czynnej".

Podobnie rozrósł się arsenał szyickiej milicji - zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym. Sen z powiek Izraelczyków spędzają tysiące rakiet wycelowanych w ich miasta na północy kraju. W 2006 roku Hezbollah miał ich od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. Dziś tę liczbę ocenia się na 120-130 tys. pocisków. Do tego doliczyć należy niezliczone ilości różnego rodzaju broni przeciwpancernej (w tym kierowane laserowo rosyjskie pociski 9M133 Kornet) i przeciwlotniczej, drony, ciężką artylerię czy nawet - według niektórych doniesień - nowoczesne przeciwokrętowe pociski manewrujące rosyjskiej produkcji Jachont.

Izraelscy dowódcy zapytani przez reportera "Washington Post" jak może wyglądać przyszły konflikt z Hezbollahem ostrzegli, że będzie to wojna "zaciekła" i "straszna". Dla obu stron. Simon Abu Fadel, libański politolog, przestrzega: - To nie jest rozgrywka, którą można wygrać lub przegrać. To będzie wzajemna wymiana bombardowań i zniszczenia.

Pewność siebie podszyta niepokojem

- Nigdy nie było armii, która wie tyle o swoim przeciwniku, ile my wiemy o Hezbollahu - mówił na początku lipca Herzl Halevi, szef wywiadu wojskowego Izraela. - Ale nadal, przyszła wojna nie będzie ani prosta, ani łatwa - dodawał. Jego słowa najlepiej oddają nastroje panujące w państwie żydowskim. Z jednej strony pewność siebie i wiara we własną siłę. Z drugiej, realistyczna ocena rosnących możliwości przeciwnika i związane z tym obawy.

Według "Washington Post" izraelskie dowództwo jest przekonane, że ostatnie zawieruchy z udziałem Hamasu w Strefie Gazy będą przy potencjalnym konflikcie z Hezbollahem niewinną igraszką. Wojskowi twierdzą, że "Partia Boga" przez ostatnią dekadę zamieniła setki wiosek w południowym Libanie w tajne bazy, z ukrytymi wyrzutniami rakietowymi. Kiedy dojdzie do starcia, na północny Izrael spadnie niszczycielski grad pocisków. Wymowne są obliczenia izraelskiej armii, która prognozuje, że w przyszłym konflikcie na terytorium państwa żydowskiego będzie spadać średnio nawet do 1500 pocisków dziennie. Siedem i pół raza więcej niż w 2006 roku.

Na razie jednak trudno sobie wyobrazić, by mocno zaangażowany w Syrii Hezbollah miał siły i środki na otwarcie drugiego frontu. Syryjska kampania również odciska na szyickiej milicji krwawe piętno, liczone w setkach zabitych i rannych. Zdarzały się nawet pojedyncze przypadki buntów, gdy bojownicy nie chcieli wyjeżdżać na syryjski front. Jednak w ostatecznym rozrachunku, w ocenie izraelskich wojskowych, wojna nie zdemoralizowała szeregów Hezbollahu, lecz je zahartowała.

W tym wszystkim jest jeszcze jeden istotny wątek. Z powodu zdecydowanego opowiedzenia się po stronie znienawidzonego przez sunnitów syryjskiego reżimu, ogromne poparcie i szacunek arabskiej ulicy dla Hezbollahu ulotniło się niczym kamfora. Niegdyś "Partia Boga" jawiła się jako tarcza chroniąca Arabów przed izraelskim uciskiem. Dziś postrzegana jest jako część szyickiej "osi zła", rozciągającej się od Damaszku, przez Bagdad, po Teheran.

Dlatego dla przywódców Hezbollahu kusząca może wydawać się perspektywa odzyskania twarzy przez ponowne rzucenie rękawicy państwu żydowskiemu. Na gorącym Bliskim Wschodzie powodów do kolejnej wojny nigdy nie zabraknie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
izraelbojownicywojna w syrii
Zobacz także
Komentarze (214)