Hanna Gronkiewicz-Waltz: nie wyobrażam sobie życia na świeczniku
Kandydat z zewnątrz zawsze może powiedzieć, że sam zrobi więcej i lepiej wyda pieniądze. Jako były prezes NBP jestem realistką. Potrafię zaplanować, co można zrobić, i nie lubię obiecywać rzeczy niemożliwych - mówi w wywiadzie dla WP.PL Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy. Wiceprzewodnicząca PO przyznaje też, że "zmiana premiera wyszła nam na dobre": z ostatniego sondażu wynika, że premier Ewie Kopacz ufa 62 proc. Polaków. Gdy Donald Tusk odchodził, miał kilkanaście procent mniej. Odnosząc się do skandalu z liczeniem głosów w wyborach samorządowych, tłumaczy: było tyle list, że sama kilka razy sprawdzałam, czy się nie pomyliłam. Daleka jednak jestem od demonizowania problemu.
27.11.2014 | aktual.: 29.11.2014 06:16
Przeczytaj też wywiad WP.PL z Jackiem Sasinem
WP: Agnieszka Niesłuchowska, Sławomir Cedzyński: Kompromitacja z liczeniem głosów w wyborach samorządowych to sytuacja bez precedensu. W efekcie doszło do okupacji siedziby Państwowej Komisji Wyborczej, a stary skład PKW zrezygnował z członkostwa. Dlaczego doszło do takiego skandalu?
Hanna Gronkiewicz-Waltz: Skład PKW nie zmienia się od lat, ponieważ członkowie Komisji są powoływani na czas nieokreślony. Wydawało się, że sędziowie mają doświadczenie, by poradzić sobie z technologią. Niestety, nie dali rady.
WP: Problemy pojawiały się już wcześniej, przy wyborach uzupełniających do Senatu. Zatem były sygnały, że coś jest nie tak, choć nie na taką skalę, jak tym razem.
- Fatalnie, że tak wyszło, co nie znaczy, że można okupować instytucję, używać przemocy, by siłą odwołać organ sądowniczy. Dziwi mnie, dlaczego budynek publiczny miał tak słabą ochronę.
WP: A może raczej zabrakło komunikacji ze społeczeństwem? Być może nieczytelne wskazówki dotyczące głosowania i brak reakcji ze strony władzy doprowadził do buntu?
- Nie chcę w żaden sposób tłumaczyć indolencji i absolutnej porażki PKW, jednak są jakieś granice. Każdy problem można rozwiązać w cywilizowany sposób.
WP: Leszek Miller i Jarosław Kaczyński domagają się skrócenia kadencji samorządów i przeprowadzenia nowych wyborów. Lider PiS tłumaczył, że nieprawidłowości przy liczeniu głosów to dowód na możliwe fałszerstwa wyborcze. Dopuszcza pani myśl, że wybory zostały zmanipulowane?
- Nie rozumiem ani Leszka Millera, ani Jarosława Kaczyńskiego. Pewnie reakcja przewodniczącego Sojuszu to efekt słabego wyniku partii w wyborach. Nie może poradzić sobie z porażką, dlatego jest w stanie dogadać się nawet z prezesem Prawa i Sprawiedliwości.
WP: Pani zdaniem to tylko kwestia niespełnionych ambicji i słabego wyniku?
- Podobnie było w 1995 roku. Gdy Aleksander Kwaśniewski zdobył najwięcej głosów w wyborach prezydenckich, jego kontrkandydat – Lech Wałęsa twierdził, że wybory sfałszowano. Sąd Najwyższy rozwiał wątpliwości.
WP: Jednak sam Bronisław Komorowski przyznał, że jest zaniepokojony wzrostem ilości nieprawidłowo oddanych głosów w wyborach do sejmików.
- Wybory samorządowe to najbardziej skomplikowane głosowanie, które wymaga wytłumaczenia społeczeństwu, gdzie postawić krzyżyk. Wiele osób mi mówiło, że karty były skomplikowane i nieczytelne szczególnie dla osób starszych. Było tyle list, że sama kilka razy sprawdzałam, czy się nie pomyliłam. Daleka jednak jestem od demonizowania problemu.
WP: Problem sam się nie rozwiąże.
- Może to żadne pocieszenie, ale podobne historie zdarzają się w dojrzałych demokracjach. Na rozstrzygnięcie wyborów prezydenckich w 2000 roku Amerykanie czekali ponad miesiąc. I też pojawiały się spekulacje o fałszerstwach. Ale nie naruszało to zaufania to państwa, bo obywatele USA doskonale rozumieją, że takie wpadki się zdarzają. Nie po to walczyliśmy o demokrację, by się na nią obrażać. Każdy wynik należy przyjąć.
WP: Jak ułatwić wyborcom głosowanie w kolejnych wyborach, poprawić komunikację, wyeliminować błędy?
- Nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności, że system nie zawiedzie. Myślę jednak, że zawsze pozostaje liczenie "na piechotę". Trwa to dłużej, ale wynik jest wiarygodny. W pierwszych wolnych wyborach samorządowych w 1990 roku też zasiadałam w komisji wyborczej na Pradze Południe i dodawaliśmy głosy na kalkulatorze. Każdy z członków komisji miał swoje zadanie. Jeden dyktował, drugi liczył, trzeci po nim sprawdzał. Wszystko się zgadzało.
WP: Nie chce pani chyba jednak powiedzieć, że jesteśmy skazani na liczenie ręczne. Rzecz w tym, że brakuje pieniędzy na PKW. Jak można było przeznaczyć tak mało pieniędzy na tak wielki projekt, jakim są wybory lokalne?
- I w tym rola NIK. Powinna sprawdzić od strony finansowej, czy budżet jest wystarczający, by zapewnić sprawne działanie. Nie powinno zabraknąć pieniędzy nie tylko na system, ale i wynagrodzenia informatyków. Być może środki na informatyzację Komisji powinny być wyższe, a może - racjonalniej wydawane.
WP: Przed pierwszą turą z pani ust padła deklaracja: to moja ostatnia kadencja w ratuszu. Co dalej?
- Skupiam się wyłącznie na przekonaniu mieszkańców do mojego programu dla Warszawy na kolejne cztery lata.
WP: Jest pani wiceprzewodniczącą PO. Trudno uwierzyć, że nie myśli pani o wyższym szczeblu politycznej kariery.
- Moją receptą na życie jest podejmowanie aktualnych wyzwań. Jestem owocem rewolucji solidarnościowej, przed 1989 rokiem nie przypuszczałam, że mogę pełnić jakieś funkcje publiczne. Chciałam być adwokatem jak tata, ale chociaż miałam bardzo wysoką średnią, z braku aktywności politycznej nie dostałam się na aplikację i zostałam na uczelni. Nie żałuję, bo to, czym się zajęłam przez przypadek, prawo gospodarcze i bankowe, stało się przepustką do prezesury w NBP. Poza tym lubię być obok mainstreamu. Nie wyobrażam sobie życia na świeczniku.
WP: Ale przecież startowała pani w wyborach prezydenckich w 1995 roku.
- Wtedy nie wierzyłam, że Lech Wałęsa wygra, dlatego pomyślałam, że spróbuję. Dziś życie polityczne jest zupełnie inne.
WP: Od pani wygranej w wyborach samorządowych w 2006 zaczęło się pasmo sukcesów PO, wygrane wybory parlamentarne i prezydenckie. Nie obawia się pani, że wraz z odsunięciem się Donalda Tuska na dalszy plan, partia rozejdzie się w szwach?
- Im dłużej się rządzi, tym trudniej. Partia się zużywa. Szczególnie jeśli ma się na koncie wiele trudnych reform – OFE, system emerytalny. Ale myślę, że zmiana premiera wyszła nam na dobre. Z ostatniego sondażu wynika, że premier Ewie Kopacz ufa 62 proc. Polaków. Gdy Donald Tusk odchodził, miał kilkanaście procent mniej.
WP: Inny sondaż - PBS dla "Dziennika Gazety Prawnej” - mówi, że aż dwie trzecie Polaków chce wprowadzenia przepisu ograniczającego maksymalną liczbę kadencji dla burmistrzów, prezydentów miast i radnych samorządowych. To dobry pomysł?
- Nie, ponieważ kierowanie miastem wymaga czasu. Po czterech latach trudno zrealizować ambitny plan inwestycyjny. Zresztą we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii czy USA nie ma ograniczenia kadencyjności. W większości europejskich krajów, gdzie kadencja w samorządzie jest dłuższa niż w Polsce, i trwa 6-8 lat, ograniczenie do dwóch kadencji dotyczy jedynie funkcji prezydenta kraju.
WP: Perspektywa dwunastu lat rządów w Warszawie pani wystarczy? Ktoś panią skłonił do tej decyzji czy po prostu ma pani dość?
- To nie kwestia poczucia, że ma się dość, ale realizacji celów. W 2006 roku zaplanowałam pakiet inwestycji, zarówno tych „twardych” jak most Skłodowskiej-Curie czy metro, jak i tych „miękkich” jak przedszkola. Myślę, że w ciągu kolejnej kadencji ten plan zostanie zrealizowany. W grudniu, po trzech kadencjach odchodził Michael Bloomberg, burmistrz Nowego Jorku. Chyba po prostu 12 lat to wystarczający czas w jednym miejscu.
WP: Wpływ na pani decyzję miała sprawa kamienicy przy ul. Noakowskiego, której spadkobiercą był pani mąż? Tygodnik „Wsieci” napisał, że zarobiliście na budynku w niejasnych okolicznościach, łamiąc prawo.
- To niekomfortowa sytuacja, bo co cztery lata, wypływa to w kampanii. I ciągle tłumaczę, że decyzja o zwrocie kamienicy mojemu mężowi zapadła w 2003 za rządów Lecha Kaczyńskiego, którego administracja prowadziła postępowanie.
WP: Z artykułu „Wsieci” wynika, że prawowici właściciele kamienicy i ich spadkobiercy zostali zwyczajnie oszukani, a pani rodzina na tym skorzystała.
- To ja zostałam ofiarą decyzji z 2003 roku. Byłam wtedy w Londynie z mężem. Po śmierci ciotki mojego męża adwokaci prowadzili postępowanie spadkowe, i trudno było tę sprawę szybko rozwiązać. Trzy lata później doszło do podpisania aktu notarialnego. Sądzę, że gdyby były przesłanki do uznania, że kamienica nam się nie należy, nie doszłoby w 2006 roku do wydania nieruchomości.
WP: Zapowiedziała pani w mediach, że pozwie pani tygodnik „Wsieci” za wspomniany artykuł. Dlaczego więc pani tego dotąd nie zrobiła?
- Oddałam to w ręce adwokatów wraz z grubą teczką dokumentów. Codziennie dzwonię z pytaniem, co dalej, ale na razie wszystkie dokumenty są analizowane.
WP: Jacek Sasin podczas debaty telewizyjnej zarzucał pani złe zarządzanie finansami miasta.
- Kandydat z zewnątrz zawsze może powiedzieć, że sam zrobi więcej i lepiej wyda pieniądze. Jako były prezes NBP, jestem realistką. Potrafię zaplanować co można zrobić, i nie lubię obiecywać rzeczy niemożliwych. W 2008 roku, gdy przygotowywałam budżet na kolejny rok, tąpnęło, nastąpiło spowolnienie gospodarcze, zmniejszenie skali podatkowej – z czego się cieszę jako obywatel, ale jako prezydent zdaję sobie sprawę, że ograniczyło to nasze dochody. Musiałam dokonać cięć na trzy miliardy złotych. Nie wszystkie inwestycje udało się zrealizować.
WP: Co, jadąc przez Warszawę, uznaje pani za niedokończone?
- Musimy kontynuować budowę drugiej linii metra, obwodnicę śródmiejską po stronie praskiej – od Ronda Wiatraczna do ul. Radzymińskiej. Zabrakło na to środków z UE. Jednak oprócz inwestycji, chciałabym, by przybyło przedszkoli, żłobków, szkół, zwłaszcza w młodych dzielnicach – na Białołęce, w Ursusie i Wilanowie.
WP: Pani kontrkandydaci proponują konkretne rozwiązania – np. przedszkola mobilne, dostosowane do zmieniających się potrzeb mieszkańców.
- Cztery lata temu powstały pierwsze dwa przedszkola modułowe na Targówku. Jednak cena budownictwa modułowego była podobna do standardowego. Dlatego zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Będziemy budować nowe, tradycyjne obiekty, ewentualnie dopłacać do miejsc w prywatnych przedszkolach. To lepsze rozwiązanie niż nauka dzieci w przenośnych kontenerach.
WP: Wiele z pani obietnic możemy usłyszeć już trzeci raz, podczas kolejnej kampanii wyborczej.
- Za mojej prezydentury w stolicy wydano na inwestycje 34 mld złotych, czyli tyle co całoroczny budżet Litwy. Nikt przede mną tyle w miasto nie inwestował. Mieliśmy rozpoczętą jedną linię metra. Teraz sytuacja jest zupełnie inna, udało się dokończyć pierwszą linię, skończyć centralny odcinek drugiej linii, zbudowaliśmy węzły przy Łopuszańskiej, Nowolazurowej, Marsa, zmodernizowaliśmy wiele kilometrów dróg. Nie licząc inwestycji spółek miejskich, np. modernizacja oczyszczalni Czajka i wymiany taboru komunikacji miejskiej.
WP: Centralny odcinek metra miał być gotowy na Euro w 2012 roku.
- Życie koryguje pewne deklaracje. Niestety pierwszy przetarg na budowę drugiej linii był zbyt drogi – kosztowałby miasto sześć miliardów złotych za sześć stacji. Unieważniliśmy go i rozpoczęliśmy drugi. Wygrała firma, która zaoferowała budowę za 4,3 mld. W efekcie zaoszczędziliśmy jedną trzecią pieniędzy podatników, ale wiązało się to z pewnymi problemami.
WP: Przykładem inwestycji-widma jest Szpital Południowy na Ursynowie. Jest szansa, że w ogóle powstanie?
- Szpital nigdy nie zniknął z wieloletniej prognozy finansowej. Problemem była kwestia zarządzania tą nieruchomością. Gdy okazało się, że mamy prawo do dysponowania działką, rozpisaliśmy przetarg. Aby doraźnie pomóc mieszkańcom Ursynowa, wybudowałam jednodniowy szpital przy ul. Kajakowej. Placówka wykonuje wiele zabiegów np. chirurgicznych, ginekologicznych, okulistycznych, i dobrze sobie radzi, czego dowodem jest kontrakt z NFZ na ponad 7 mln złotych.
WP: Niektórych inwestycji nie udało się zrealizować, inne powstają w pośpiechu - jak Most Północny - i słyną z niedoróbek.
- Jesteśmy w okresie gwarancyjnym, więc wszystkie niedoróbki na moście są sukcesywnie naprawiane. Myślę, że pomimo tego mieszkańcy północnych dzielnic odetchnęli po otwarciu mostu.
WP: Z jednej strony mówi pani o tym, że chce miasta otwartego dla turystów, z drugiej, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że nie ma recepty na odkorkowanie stolicy. Ceny za parkowanie w centrum pozostają niezmienne od lat. Do tego wciąż powstają trzypasmówki, których w innych europejskich stolicach się nie buduje.
- Drogi w centrum Warszawy nie powinny być poszerzane. Wszędzie, gdzie jest to możliwe, przebudowujemy je i przekształcamy w węższe. Tak było z ul. Świętokrzyską, i będzie z Targową. Co do opłat za parkowanie, cena jest regulowana ustawowo. Zgodnie z przepisami nie można jej podnieść powyżej 3 zł za pierwszą godzinę. A my i tak od 2008 roku mamy maksymalną stawkę. WP: Prowadziła pani lobbing mający na celu dokonanie zmian w ustawie?
- Rozmawiałam o tym z ministrem infrastruktury. Wielokrotnie podkreślałam, że ceny powinny być regulowane przez samorządy. W ramach uczestnictwa w Unii Metropolii Polskich, forum władz największych polskich miast, wielokrotnie zwracałam uwagę na tę kwestię. Uważam, że ceny parkowania w ścisłym centrum - w okolicach Al. Jerozolimskich, Dworca Centralnego, ul. Królewskiej - powinny być zachęcające do korzystania z transportu publicznego.
WP: Dlaczego bezrobocie w Warszawie, choć w skali kraju jedno z niższych, wzrosło w ostatnich trzech latach o półtora punktu procentowego? Tymczasem np. prezydentowi Poznania udało się utrzymać bezrobocie na tym samym poziomie przez ostatnią kadencję.
- Myślę, że w porównaniu z innymi metropoliami jest u nas znacznie więcej studentów, ok. 300 tys., z których nie wszyscy znajdują pracę.
WP: Ale Warszawa ma znacznie większy rynek.
- Poznań ma mniej uczelni i mniejszy rynek, dlatego nie ma takiego napływu pracowników. Z drugiej strony oferujemy pracę przy budowie metra, otwieramy centra przedsiębiorczości dla osób, które nie chcą lub nie mogą pracować w domu. Prężnie działa ośrodek przy ul. Smolnej, niebawem otworzymy też centrum przemysłu kreatywnego na Pradze.
WP: Jeśli mowa o Pradze, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdziła pani, że chce, by dzielnica po prawej stronie Wisły nabrała kształtu nowojorskiego Harlemu, gdzie swoje biuro ma Bill Clinton. To hurraoptymistyczne założenie. Naprawdę myśli pani, że prażan będzie na to stać?
- Jeśli chcemy zmian w Warszawie, musimy cały czas w Pragę inwestować. Dlatego remontujemy kamienice, wybudowaliśmy Muzeum Pragi, tu powstaną dalsze odcinki metra. Nie wyobrażam sobie, by nadal była miejscem kojarzącym się z brakiem inwestycji i niższym poziomem życia.
WP: Kilka lat temu na Pragę ściągali artyści. Powoli zaczęli uciekać, bo czynsze okazały się za drogie.
- Rzeczywiście, ale wielu znów wraca, bo czynsze, w porównaniu ze śródmiejskimi, nie są wcale takie wysokie. Praga wciąż jest najtańsza i liczę, że wielu młodych ludzi z czasem przeniesie się tu z centrum. Szczególnie teraz, gdy lada chwila ruszy centralny odcinek drugiej linii metra. Rewitalizuję kamienice, będzie więcej świetlic edukacyjnych dla dzieci, jest gotowy projekt zmiany bazaru Różyckiego. Łącznie na zmianę Pragi Północ i Południe oraz Targówka przeznaczamy ponad 200 mln zł.
WP: Rządzi pani od ośmiu lat stolicą, dlaczego nie udało się uporządkować sprawy własności gruntów w Warszawie? Jak wylicza „Polityka” stalinowski dekret Bieruta z 1945 roku objął 14 tys. ha miasta i 24 tys. majątków, szacowanych dziś na 20-40 mld złotych. Tylko w ubiegłym roku odszkodowania zasądzone na rzecz właścicieli od miasta wyniosły 650 mln zł. A roczna dotacja dla Warszawy uchwalona od tego roku na trzy lata to… 200 mln.
- W Polsce zawsze była duża niechęć do reprywatyzacji. Pierwsza ustawa reprywatyzacyjna powstała za rządów Jerzego Buzka. Została uchwalona przez sejm w 2001 roku, ale Aleksander Kwaśniewski ją zawetował. Nie raz pisałam w tej sprawie do ministra skarbu państwa Aleksandra Grada, przedstawiałam mu swoje pomysły. Więcej nie mogłam zrobić, bo jako prezydent miasta nie mam inicjatywy ustawodawczej. Minister przygotował swój projekt, ale przyszedł kryzys gospodarczy. Widząc, co się dzieje, ile ludzi traci mieszkania w kamienicach w wyniku przejęcia ich przez spadkobiercę, zadbałam, by mieszkańcy takich obiektów mogli ubiegać się o mieszkania komunalne.
WP: Co mówił minister finansów w rządzie PO-PSL Jacek Rostowski? Próbowała go pani przekonać do konkretnych pomysłów?
- Ciągle go nagabywałam, ale on mówił, że trudno ten problem rozwiązać. Według ogólnych szacunków przy odszkodowaniach w wysokości 15 procent wartość majątków wynosi ok. 27 mld. złotych. Trzeba jednak pamiętać, że nie każdy chce dostać tylko tyle. Powstało wiele kancelarii specjalizujących się w sądowym odzyskiwaniu 100 proc. wartości majątku. Ten argument skutecznie zniechęcił ministra do pomysłu wprowadzenia rozwiązań legislacyjnych. W 2012 aktualizowałam projekt i wysłałam go kolejnemu ministrowi skarbu, a ostatnio przedstawiłam konkretne założenia tzw. małej ustawy reprywatyzacyjnej premier Ewie Kopacz.
WP: Coś drgnęło?
- Uznałam, że senacka droga jest najlepsza do zmiany ustawy o gospodarce nieruchomościami. Liczę, że wkrótce będzie pierwsze czytanie projektu ustawy. Chodzi o to, by samorząd lub Skarb Państwa miały m.in. prawo pierwokupu roszczeń.
WP: Na początku roku Donald Tusk zapowiedział walkę z umowami śmieciowymi. Jednak ratusz nie daje dobrego przykładu – np. w kwestii opiekunów dziennych. Choć jest zapotrzebowanie na tę formę usług, urząd oferuje opiekunom „śmieciówki” i pracę za 1,9 tys. zł miesięcznie. Przyzna pani, że wizerunkowo nie wygląda to najlepiej.
- Jeśli chodzi o opiekunów dziennych, jesteśmy jednym z pionierskich miast, które finansują tę formę opieki nad dziećmi i osobami starszymi. A forma zatrudnienia wynika bezpośrednio z ustawy o opiece nad dziećmi do lat 3, która mówi, że dziennym opiekunem jest osoba fizyczna zatrudniana na podstawie umowy o świadczenie usług, do której zgodnie z przepisami Kodeksu cywilnego stosuje się przepisy dotyczące zlecenia.
WP: Co nie zmienia faktu, że oferowane wynagrodzenie jest niskie.
- Środki wydatkowane przez miasto na rzecz tych umów to od 2,5 tys. zł miesięcznie brutto na początek, a zgodnie z uchwałą rady miasta z czerwca 2014 będziemy przeznaczać na tę formę docelowo do 3,2 tys. brutto dla opiekunów z odpowiednim stażem i doświadczeniem. Należy pamiętać, że pokrywamy również środki na szkolenia. Chcę, by przybywało opiekunów i miejsc, w których będzie odbywać się dzienna opieka. Na Mokotowie zabezpieczyliśmy sporo odziedziczonych mieszkań na miejsca żłobkowe. Nie sprzedajemy ich, nie przeznaczamy też na lokale komunalne.
WP: Często pani jeździ miejską komunikacją?
- Staram się. W pracy korzystam ze służbowego auta, prywatnie jeżdżę z mężem.
WP: I to zapewne nie sprzyja komunikacji społecznej. Sama pani kiedyś przyznała, że PR, rozmowy z mieszkańcami, nie są pani mocną stroną.
- Ale to się zmienia. Od czasu referendum w Warszawie odwiedziłam 80 mieszkańców w ich domach. Wcześniej tego nigdy nie robiłam. Uznałam, że oprócz codziennej pracy na rzecz Warszawy bardzo ważny jest dialog z mieszkańcami.
WP: Co pani usłyszała w czasie tych spotkań?
- Opinie są różne. Jedni mi dziękują, inni mają pretensje. Już się do tego przyzwyczaiłam. Muszę jednak przyznać, że udało mi się zbudować dobre relacje np. ze środowiskiem emerytów. Powołałam Warszawską Radę Seniorów, której zadaniem jest dbanie o osoby starsze, przeciwdziałanie ich dyskryminacji i wspieranie aktywności społecznej.
WP: Jak pani chce zachęcić do siebie młodych? Nie jeździ pani rowerem do pracy, jak choćby burmistrz Londynu. Dlaczego?
- Z Wawra do Placu Bankowego mam kawałek drogi. Nie mogłabym, jak robię to teraz, załatwiać wielu spraw już w drodze, przez telefon. Ale jeżdżę rowerem rekreacyjnie po Mazowieckim Parku Krajobrazowym.
WP: Ma pani pomysł na straż miejską? Większość kandydatów mówiła w kampanii, że chciałaby zlikwidować lub przekształcić jednostkę.
- Nie sądzę, by mieszkańcy tego chcieli, skoro ponad połowa interwencji dotyczy zgłoszeń skarżących się na hałas, sklepy z alkoholem na osiedlu czy złe parkowanie.
WP: Ale narzekają na to, że strażnicy są nadgorliwi w ściąganiu mandatów.
- Myślę, że nie są nadgorliwi, po prostu wykonują swoją pracę. W większości na żądanie mieszkańców.
WP: Fakty temu przeczą. Wystarczy spojrzeć na to, ile miasto zarobiło na kierowcach wjeżdżających na Most Śląsko-Dąbrowski. Trasa miała być zamknięta na czas budowy metra, a straż miejska bezwzględnie karała łamiących zakazy pięćsetzłotowymi mandatami. Już w pierwszych dniach od zamknięcia do miejskiej kasy wpłynęło 10 milionów złotych. Most zostanie odblokowany wraz z zakończeniem budowy centralnego odcinka metra?
- Póki co nie planujemy zmian. Nie będzie można po nim jeździć przez całą dobę, a jedynie w wyznaczonych godzinach, dlatego straż miejska nie zniknie z tego miejsca. Może w przyszłości się to zmieni. Na razie nie możemy puścić samochodów trasą W-Z, bo autobusy utknęłyby w korkach.
WP: Ograniczy pani administrację po wygranych w wyborach?
- W stosunku do liczby mieszkańców administracja nie jest duża. Nie będzie cięć.
WP: Wszyscy pani kontrkandydaci uważają na odwrót.
- Bo to popularne stwierdzenie. Najlepiej gdyby zmniejszyć ilość urzędników i wydłużyć ich godziny pracy. Jacek Sasin ma takie pomysły, ale są one oderwane od rzeczywistości. Gdybyśmy to zrobili, zaraz do drzwi zapukałaby inspekcja pracy.
Z Hanną Gronkiewicz-Waltz rozmawiali: Agnieszka Niesłuchowska, Sławomir Cedzyński, Wirtualna Polska