Jacek Sasin dla WP.PL: to kampania desperatów
Nie mam wiedzy o tym, jak wyglądają sprawozdania z wyborów, ile jest nieprawidłowości, kto i na jakich działaniach został przyłapany. Jestem jednak przeciwnikiem wpisywania wyborów samorządowych w wielką politykę - mówi w wywiadzie dla WP.PL Jacek Sasin. Kandydat PiS na prezydenta Warszawy opowiada m.in. o tym, co go łączy z Piotrem Guziałem i czy weźmie udział w marszu 13 grudnia. - Ludzie z PO zarzucali mi, że chcę likwidować szkoły. Kompletnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi, a wyjaśniałem, że po prostu źle zrozumiano moją odpowiedź w internetowej ankiecie - tłumaczy Sasin.
28.11.2014 | aktual.: 29.11.2014 06:14
Przeczytaj teżwywiad WP.PL z Hanną Gronkiewicz-Waltz
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Prezes PiS nie ma złudzeń, mówi, że wybory do sejmików sfałszowano. Pana opinia jest równie kategoryczna?
Jacek Sasin: Skupiam się na wyborach w Warszawie. Nie mam czasu na śledzenie wszystkich komentarzy, które padają na Wiejskiej. Jeżdżę ze spotkania na spotkanie.
WP: * Rozumiem, że podziela pan stanowisko Jarosława Kaczyńskiego?*
- Pogląd prezesa PiS nie dotyczy szczebla wyborów, w których ja startuję, ale wyborów do sejmików.
WP: A konkretnie?
- Skoro aż 20 proc. głosów uznano za nieważne, wynik musi być wypaczony. Trudno pojąć, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Nie wierzę, że jedna piąta Polaków uprawnionych do głosowania nie potrafi postawić krzyżyka przy właściwym miejscu.
WP: Marcin Mastalerek mówił w RMF FM, że PiS jest zarzucany spływającymi informacjami o nieprawidłowościach. Tłumaczy, że „fałszowanie było może nie na polecenie odgórne, ale za zgodą i przyzwoleniem, a robiono to oczywiście na dole”. Kto zawinił? Powie pan więcej?
- Nie mam wiedzy o tym, jak wyglądają sprawozdania z wyborów, ile jest nieprawidłowości, kto i na jakich działaniach został przyłapany. Jestem jednak przeciwnikiem wpisywania wyborów samorządowych w wielką politykę.
WP: Czyli wstrzymuje się pan od stwierdzenia, że doszło do fałszerstwa?
- Nie wstrzymuję się, ale nie mogę sobie wyrobić poglądu, bo się tym nie zajmuję. Prowadzę kampanię.
WP: Ale w czasie kampanii doszło do wtargnięcia narodowców do siedziby PKW. PiS odciął się od demonstrantów. Pan również?
- Z jednej strony rozumiem emocje osób, które przyszły pod budynek PKW, bo nie da się przejść do porządku dziennego nad takim skandalem. Z drugiej, nie zgadzam się na okupowanie budynków instytucji publicznych. Należy korzystać ze środków, które daje prawo. PiS złożyło projekt ustawy, która umożliwia wyjście z patowej sytuacji, skrócenie kadencji sejmików i powtórzenie wyborów w normalnej atmosferze, bez zadymy.
WP: Jest pan pewien, że do zadymy nie dojdzie 13 grudnia, podczas marszu, który - jak mówi Jarosław Kaczyński - będzie początkiem wielkiego ruchu kontroli wyborów? Weźmie pan w nim udział?
- Wszystko, co się wydarzyło w czasie wyborów, budzi moje zaniepokojenie. Ale nie wiem, co będę robił w poniedziałek, a co dopiero - w grudniu. Odpowiem na to pytanie po wyborach.
WP: Dwa tygodnie temu zdobył pan niespełna 28 proc. głosów. Nie udało się powtórzyć wyniku Kazimierza Marcinkiewicza, który osiem lat temu pokonał w pierwszej turze Hannę Gronkiewicz-Waltz.
- Dla mnie liczy się ostateczny wynik. Co z tego, że Marcinkiewicz prowadził w pierwszej turze, jeśli ostatecznie przegrał w drugiej? Mam nadzieję, że tym razem trend się odwróci – miałem mniej w pierwszej, wygram w drugiej. Takie przypadki się zdarzają.
WP: Piotr Guział, który w polityce przez lata lawirował od lewa do prawa, udzielił panu poparcia w drugiej turze. To również dzieło przypadku?
- Nie interesuje mnie jego światopogląd, ale pomysły na Warszawę. W wielu kwestiach byliśmy niemal całkowicie jednomyślni, dlatego bez większego namysłu podpisałem się pod jego credo programowym.
WP: Czym pana do siebie przekonał? Znacie się prywatnie?
- Przed kampanią spotkałem go kilka razy podczas oficjalnych spotkań. Nie jest moim znajomym, ale śledziłem jego dokonania na Ursynowie. Chociaż ma lewicowy rodowód, zbudował koalicję z radnymi PiS. Ujął mnie tym, że potrafi współpracować z każdym, nie jest konfliktowy.
WP: Jeśli do pana wyniku dodać 8 proc. Piotra Guziała, wciąż zabraknie do objęcia prowadzenia w pojedynku z kandydatką PO.
- Rachunek nie jest tak prosty, jak się wydaje. Wyborcy nie głosują jak automaty na osoby wskazane przez polityków, część może wcale nie pójść na głosowanie. Niezłomnie jednak wierzę w zwycięstwo, ponieważ aż 53 proc. głosujących w stolicy poparła łącznie dziesięciu kontrkandydatów urzędującej prezydent.
WP: Lider Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej udzielił panu oficjalnego poparcia. Co z pozostałymi?
- Po wyborach rozmawiałem z nimi i wiem, że też byliby skłonni wystąpić publicznie i udzielić mi poparcia (po wywiadzie poparcia udzielił Sasinowi również Przemysław Wipler - przyp. red.).
WP: Dlaczego tego nie zrobili?
- Nie są na tyle odważni, mają swoje afiliacje polityczne, są przedstawicielami mniejszych lub większych partii politycznych, które mają swoją strategię. Niezręcznie byłoby im dziś popierać kandydata PiS. Szkoda, że z powodu odgórnych wytycznych mają takie bariery. Niestety samorząd w Warszawie jest najbardziej upolityczniony. Osiem lat temu, za czasów Lecha Kaczyńskiego, było zupełnie inaczej. Współpraca między lokalnymi politykami z różnych partii była możliwa. Zasiadałem w zarządzie Śródmieścia, byłem wiceburmistrzem dzielnicy i pamiętam, jak w owym zarządzie zasiadało po dwóch przedstawicieli PiS i PO oraz jeden z lokalnego komitetu. Nikomu to nie przeszkadzało.
Marzy mi się, by ta atmosfera wróciła. Chcę złamać monopol władzy. Nie może być tak, że rada miasta nie może kontrolować prezydenta, bo jest z tej samej opcji, a prezydent robi, co chce, bo w radzie ma maszynkę do głosowania.
WP: Z drugiej strony, jak wynika z publikacji „Polityki”, za czasów rządów PiS, gdy był pan wojewodą mazowieckim, członkowie pana rodziny oraz polityczni sojusznicy awansowali lub dostawali posady w urzędach.
- Stawiano mi nawet zarzuty że mój brat dzięki mnie pojechał w 2006 roku do pracy za granicę, a tak naprawdę stało się to dopiero w 2008 roku, za czasów rządów koalicji PO-PSL. Przyzna pani, że to trochę zabawne.
WP: W artykule mowa o tym, że PiS opanował posady w samorządzie Wołomina.
- Równie dobrze można napisać o opanowanej przez PO Radzie Warszawy, tylko czemu to służy? Nie odcinam się od nazwisk swoich współpracowników sprzed lat. Zresztą każdy polityk ma grono osób, z którymi działa. To naturalne. Pełniłem wiele funkcji w samorządzie i jedni współpracownicy okazywali się ludźmi, którym można powierzyć kolejne zadania, inni odpadli.
WP: W czasie kampanii zaapelował pan do Hanny Gronkiewicz-Waltz, by wytłumaczyła się ze sprawy zreprywatyzowanej warszawskiej kamienicy odziedziczonej w części przez jej męża. Mówił pan, że ma to negatywny wpływ na wizerunek Polski. Prezydent odpowiedziała, że czuje się ofiarą administracji Lecha Kaczyńskiego, bo to za jego urzędowania w Ratuszu zwrócono kamienicę.
- Sprawa kamienicy wpisuje się w kontekst dzikiej reprywatyzacji w Warszawie. Pytanie, ile było nieprawidłowości przy reprywatyzacji i dlaczego Hanna Gronkiewicz-Waltz nic w tej sprawie nie zrobiła przez osiem lat, oraz ile sama na patologiach skorzystała. Trzeba wyjaśnić dlaczego zwrócono kamienicę. Czy stało się to na skutek błędu urzędnika czy polskiego prawa, które przyzwala na kradzież mienia. WP: Dlaczego urzędnik badający sprawę nie dopatrzył się błędu?
- Dziwi mnie to, że kierował się jedynie wpisem w księdze wieczystej, a nie dotarł do wyroku sądu z lat 40., nakazującego wykreślenie wpisów w księgach wieczystych. Może nie wiedział o wyroku albo był niekompetentny. Zresztą, krótko po tej sprawie stracił pracę w efekcie nieprawidłowości w innej sprawie dotyczącej nieruchomości. Mówienie, że to Lech Kaczyński zwrócił kamienicę, jest nieudolną próbą przerzucania winy. Niepokoi mnie to, że pani prezydent nie widzi problemu, zasłania się niewiedzą. Gdyby mnie ktoś złapał na tym, że posiadam ukradzione mienie, nawet jeśli wykupiłem je w dobrej wierze, wiedziałbym jak się zachować.
WP: Oddałby pan kamienicę?
- Dziś nie można jej oddać, została sprzedana. Ale oczekiwałbym, że przynajmniej w jakimś stopniu pani prezydent odniesie się do sprawy. Przecież nie jest zwykłą Kowalską, ale profesorem prawa, osobą publiczną, wiceprzewodnicząca partii, prezydentem miasta, w którym dzieją się dzikie rzeczy. I wstyd mówić, że nie ma sprawy.
WP: Politycy PO zarzucili panu, że zbagatelizował pan stolicę, wstrzymując się od głosu podczas ubiegłorocznego głosowania nad ustawą, która dawała Warszawie 200 mln zł wsparcia rocznie. Żałuje pan dziś swojej decyzji?
- Ludzie PO nie mają innego pomysłu na kampanię, więc uciekają się do różnych dziwnych oskarżeń. Wczoraj mi zarzucali, że chcę likwidować szkoły. Kompletnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi, a wyjaśniałem, że po prostu źle zrozumiano moją odpowiedź w internetowej ankiecie. To kampania desperatów.
WP: Miał pan okazję rozmawiać z Hanną Gronkiewicz-Waltz podczas debaty telewizyjnej. To również desperatka?
- Muszę przyznać, że rozmowa była bardzo merytoryczna, ale zbyt krótka. Godzina rozmowy na tematy Warszawy, to za mało. Szuka się jedynie haków na kontrkandydata.
WP: A wracając do zarzutów o tym, że wstrzymał się pan od głosu?
- Wstrzymałem się, ponieważ nie wiem, dlaczego owe 200 mln trzeba było dla Warszawy „załatwiać”. Przecież nie rozwiązano problemu w sposób systemowy, a pani prezydent, będąc wiceprzewodniczącą PO i mając większość w parlamencie, od tylu lat nie doprowadziła do wprowadzenia ustawy reprywatyzacyjnej. Wolała łatać dziury plastrami z budżetu, danin, w tym moich.
WP: Kwestia dekretu Bieruta jest nierozwiązana od 25 lat. To wina jedynie prezydent Warszawy?
- Pani prezydent jest wiceprzewodniczącą partii, która rządzi Polską od siedmiu lat. Nie jest szeregowym członkiem partii, była prawą ręką Donalda Tuska, mogła tę sprawę rozwiązać. A wolała oddawać pieniądze podatników osobom, które nie miały żadnego prawa, by odzyskiwać nieruchomości. Więc pytam, czy to uczciwe?
WP: Prezydent mówi, że wielokrotnie przekonywała ministra finansów do uregulowania dekretu Bieruta. Teraz przedstawiła swój projekt Ewie Kopacz.
- Dlaczego tak późno? Nagle w wyborach uaktywniła się w rozwiązywaniu problemu? Po wyborach bardzo szybko zapomni o deklaracjach. Zawsze tak jest.
WP: Pan ma lepszy pomysł na uregulowanie dzikiej reprywatyzacji?
- Złożę projekt ustawy reprywatyzacyjnej w ramach obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. Głównym założeniem jest wypłacanie rekompensaty właścicielom majątków nie z budżetu samorządu ale państwa. Bo przejęcia nie dokonał samorząd lecz państwo. Zwrot będzie miał formę rekompensaty – finansowej lub obligacji skarbu państwa. To ostatecznie zamknie drogę sądową.
WP: Pana flagowym pomysłem w kampanii była darmowa komunikacja miejska. Jednak inne miasta, które zdecydowały się na wprowadzenie jej, wcale nie zyskały. Skąd pewność, że Warszawie się uda?
- Nie ma w Polsce ani Europie drugiego takiego miasta jak Warszawa. Nasza stolica ma bowiem ukryty potencjał finansowy - 300 tys. osób mieszkających w Warszawie nie płaci tu podatków. Zatem aż miliard złotych rocznie mogłoby z tego tytułu wpływać do budżetu miasta. Przez osiem lat prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz Warszawa straciła osiem miliardów!
WP: Prezydent odpiera zarzut, mówiąc, że pana pomysł to populizm.
- Bo najłatwiej mówić, że się nie da. Ciągle to słyszę. Pytam zatem, a czy pani prezydent podjęła jakąś próbę?
WP: Po wprowadzeniu darmowej komunikacji w Tallinie, liczba zameldowanych wzrosła przez dwa lata o niespełna 4 proc.
- Ale Tallin jest mniejszym miastem. W skali Warszawy, 4 proc. byłoby całkiem pokaźną sumą. Przybyłoby 80 tys. nowych podatników, co stanowi 250 mln zł wpływu do budżetu.
WP: Z obliczeń „Polityki” wynika, że wzrost musiałby sięgać 17 proc., by udało się zrealizować w Warszawie pana plan.
- Warszawa cały czas przyciąga nowych ludzi, mamy największy rynek pracy w Polsce. Dlaczego nie spróbować? Przecież to ja ryzykuję. Zapowiedziałem, że jeśli przez 4 lata prezydentury nie uda mi się wprowadzić darmowej komunikacji, odejdę. I nie będę więcej ubiegał się o fotel prezydenta.
WP: Nie żałuje pan, że jako mieszkaniec Ząbek nie będzie pan mógł zagłosować w niedzielnych wyborach?
- Nie, bo bardziej mnie interesuje jak warszawiacy zagłosują. Głosowanie na samego siebie to żadna satysfakcja.
Z Jackiem Sasinem rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska