Masowe transporty ludzi. Uciekają z ruskiego miru
Z dzieckiem na ręku, kotem pod pachą i jedną walizką uciekają z ruskiego miru do Ukrainy, przekraczając jedyny korytarz humanitarny z Rosji, raz po raz ostrzeliwany przez rosyjskie wojska. Są przerażeni, lecz zadowoleni, że odzyskali wolność. Niektórzy spędzili pod okupacją 10 lat.
Ukraińcy, którzy wyjechali z terytoriów okupowanych przez Rosję, po kilku dniach trudnej podróży z Krymu czy Doniecka, trafiają do punktu recepcyjnego w Sumach na północnym wschodzie Ukrainy (tuż przy rosyjskiej granicy). Po przesłuchaniach przez służby rosyjskie i ukraińskie, po obu stronach granicy, są wyczerpani, brudni i głodni. Dlatego najpierw pozwala im się odsapnąć, umyć i zjeść.
Z dzieckiem na ręku i jedną walizką uciekają z "ruskiego miru"
- Jeszcze nie wierzą, że ich koszmar się skończył - mówi wolontariuszka z organizacji Pluriton, która zajmuje się uchodźcami. - Przyjeżdżają z dziećmi, przeważnie z jedną torbą, czasem kotem pod pachą czy psem na smyczy. Widzisz ich i wiesz, że masz pomagać, ale na początku tylko płaczesz - wyznaje kobieta.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ludzkie dramaty
Przed siedzibę Pluritonu podjeżdża busik. Wysiadają z niego dwie starsze panie, młoda matka z płaczącym dwulatkiem i trzej mężczyźni w wieku emerytalnym. Wszyscy rozglądają się niespokojnie i ciężkimi krokami wchodzą do środka. Walizka czy dwie to cały dobytek, który ze sobą wzięli.
- Nie chcę rozmawiać. Odebrali mi tam wszystko: dom, ziemię i godność. Jestem w głębokiej depresji. Nie będę odpowiadać na żadne pytania. Mam depresję - powtarza kobieta w szarej kurtce i chustce na głowie. Uciekła z obwodu chersońskiego, z terenów na lewym, okupowanym brzegu rzeki Dniepr. Po chwili wyznaje, że jedzie do córki, do miasta Dniepr. - U niej zamieszkam na starość - pociera dłońmi zmęczone, zaczerwienione oczy.
Katia, szefowa Pluritonu, codziennie przyjmuje od kilku do kilkunastu transportów z ludźmi, którzy uciekają z ziem okupowanych. Od marca ubiegłego roku do dziś przez jej punkt przewinęło się prawie 20 tysięcy osób.
- Jesteśmy dla nich pierwszym miejscem kontaktu z Ukrainą, dlatego staramy się, by poczuli się tutaj bezpiecznie. Żeby odczuli różnicę między tym, co było tam, a tym, co widzą tutaj. Tam słyszeli, że nie ma żadnej Ukrainy, że jak tam pojadą, to sprzedadzą ich na organy albo zabiją ich banderowcy. Dlatego powtarzam, że my tutaj przeprowadzamy pierwszą "deokupację" ich świadomości - wyjaśnia Katia.
Switłana i Oksana dwie doby jechały z Kałanczaka w obwodzie chersońskim. Jedna ma około 50, druga - jakieś 30 lat. To nie są ich prawdziwe imiona. Później okazuje się, że nie są nawet matką i córką, choć tak twierdziły na początku rozmowy. Ich miasteczko, na granicy z okupowanym od 10 lat Krymem, poznało smak rosyjskich rządów dopiero w lutym 2022 roku, gdy wkroczyły tam wojska najeźdźcy.
- Życie stało się nie do zniesienia. Rosyjscy oficerowie zaczęli przywozić swoje żony i dzieci i zajmować opuszczone domy Ukraińców. My nie rozmawialiśmy z nimi, oni nie rozmawiali z nami. Nie daj Boże jakiś konflikt, bo rozstrzelają - opowiada Oksana.
- Z okolicznych wsi zaczęły nadchodzić wieści o ludziach, którzy zaginęli bez śladu, bo nie chcieli przyjąć rosyjskiego obywatelstwa. Najpierw ewakuowałam najmłodsze dzieci, żeby były bezpieczne i teraz uciekłam stamtąd sama. W moim domu też na pewno zamieszkali już Ruscy - mówi Switłana.
"Grałem głupka i mnie wypuścili"
21-letni Artem mieszkał dotychczas w Symferopolu na okupowanym przez Rosję ukraińskim Krymie i nigdy nie był w wolnej Ukrainie. - Dziesięć lat czekałem na wyzwolenie i nie doczekałem się. Nie mogłem już wytrzymać tej ich propagandy, że wszyscy jesteśmy Rosjanami, że wszyscy inni są gorsi, tych dzieci w wojskowych mundurach, tego kłamstwa na każdym kroku - tłumaczy.
Artem wyjeżdżał z Krymu przez most w Cieśninie Kerczeńskiej do Rostowa nad Donem, a następnie - Biełgorod, gdzie przeszedł przez filtrację rosyjskich służb. - Dziesięć lat przygotowywałem się do tego, ale i tak znaleźli do czego się przyczepić. Grałem głupka i mnie wypuścili. Tutaj, w Ukrainie, nie mam żadnej rodziny. Zacznę życie od początku - raduje się mężczyzna.
Działalność punktu recepcyjnego w Sumach wspiera Polska Akcja Humanitarna. Opłaciła ona wynajem pomieszczeń dla uchodźców, zakupiła sprzęty i meble, finansuje wypłaty pracowników.
Uciekający z Rosji spędzają w ośrodku w Sumach jeden-dwa dni. Potem mogą skorzystać z bezpłatnego pociągu ewakuacyjnego do Charkowa, Dnierpu i Kijowa. Jeśli nie mają tam rodziny – jadą w inne miejsca. - Byle dalej od ruskiego miru - mówią w rozmowach z Polską Agencją Prasową.
Czytaj także:
Źródło: PAP