"Gotowa była kilkunastoletnią córkę wystawić goło na scenę" - polska prowincja w innym świetle
Był taki świat: mieszkania na wielu nowych osiedlach w ogóle nie miały kuchni, a w łazienkach nie było umywalek, bo do wszystkiego, łącznie z myciem naczyń służyła wanna; przywódca kraju uważał, że każdemu mężczyźnie wystarczy jeden krawat, bo drugi to już luksus; super ekscytującą nowością w sklepach były smażone plasterki ziemniaków, zwane prażynkami (dziś chipsy, ale nazwa angielska nie miała prawa się pojawić).
19.10.2018 17:24
Mógłbym mnożyć przykłady życia w Polsce za rządów Wiesława Gomułki. Taką gomułkowską Polskę genialnie opisywał reporter Stefan Kozicki (1923–1991).
Pod koniec lat pięćdziesiątych wyruszył na poszukiwanie nielegalnego impresario, który bez państwowego zezwolenia organizował tandetne występy rozrywkowe we wsiach Dolnego Śląska i ściągał na nie tłumy. Fałszywy impresario używał pieczątki Zarządu Zakładów Gastronomicznych Wrocław Północ, ukradł też afisze i twierdził, że jest przedstawicielem zakładów. Ich dyrektor wyraził oburzenie („Ktoś wykorzystał nasze dobre imię!”) i rozmarzył się, jak mogłaby wyglądać rozrywka na Dolnym Śląsku:
„– Przychodzą tu do mnie – mówi o artystach – tłumy, ale nic z tego nie wychodzi. Dobrzy za wysoko się cenią, a na słabych jesteśmy za dobrzy. Jest na ten przykład para tancerzy Walczaków; sami w latach, ale zaproponowali się nam z trzema młodymi dziewuszkami; wdzięczne nawet, cóż kiedy surowe. Albo taka Lilianna, śpiewaczka; śpiewając chciała jednocześnie artystyczny streap-tease robić; ale, panie redaktorze, jak zobaczyliśmy to ciało!… Zresztą i tak władze się nie zgodziły. Tu jest jeszcze dużo dogmatyzmu. Gdyby tak można było Mambo-Girls ze stolicy sprowadzić, ale my na to za biedni, no, i na coś takiego trzeba mieć plecy”.
Ów reportaż – Związek zawodowy kapitalistów? – wprowadza czytelnika w zawiłe zasady socjalistycznego „przemysłu” rozrywkowego. Nagle pojedynczy, kierujący się zyskiem impresario ma więcej sukcesów niż państwowe przedsiębiorstwa. Jest bardziej elastyczny i rzutki. Jednak dla „prywatnego kapitalisty” kultura „nie znaczy nic poza forsą”.
„Patrząc na tych panów robiących „na kulturze” majątki – pisze reporter – myślałem o tym, że w naszych warunkach ustrojowych nawet ta najlżejsza, estradowa muza powinna się czymś różnić od prostytutki”.
Pod pozorem poszukiwania oszusta Kozicki pokazuje całą nędzę kultury na prowincji, wynikającą z absurdów centralizacji. Reporter świętej prowincji – pisano o Kozickim. Pierwsza jego książka reporterska miała tytuł "Prowincja, czyli tajemnice powiatowej władzy" (1957). Kozicki ogłosił, że Polską rządzi powiat. Bo większości Polaków socjalizm nie kojarzy się z ideą czy hasłami zdobiącymi plakaty, ale z władzą powiatową.
Nawet powiatowa miss jest dla Kozickiego punktem wyjścia do opowieści o Polsce poststalinowskiej – nazywanej popaździernikową – która tylko pozornie różni się od tej stalinowskiej. „Przystosowanie się” obowiązuje nadal.
Szukam miss powiatu (1961) to druga książka reporterska Stefana Kozickiego, z niej pochodzi reportaż Panna Lili poszukuje posady. Przy jego powstaniu współpracował poeta i tłumacz Andrzej Mandalian.
„Życie jest piękne i panna Krysia też” – pisze Stefan Kozicki. Przeczytajcie, co się za tym kryje.
współpraca Andrzej Mandalian
Panna Lili? Widziałem jej zdjęcie kilka razy. Najpierw w „Dookoła świata”, z nadtytułem mówiącym coś o najpiękniejszych. Potem w „Szpilkach” z wykpiwającym komentarzem. Wreszcie oglądałem oryginał zdjęcia przekazywany sobie kolejno z rąk do rąk przez młodych ludzi w nocnej knajpie (pierwszej kategorii).
Czytałem o niej sporo. Opiewały ją pióra nie byle jakie. Sławnemu krytykowi nie podobała się jej prowincjonalna, śmieszna w swej sztuczności poza; znany pisarz brał ją w obronę, chwalił odwagę, zwracał uwagę na pewne okoliczności łagodzące, jak na przykład środowisko, w którym wyrosła, i atakowanie jej przez klasy wrogie.
Aż wreszcie zobaczyłem ją z bliska. Rozmawiałem z nią długo. Zamówiłem audiencję u jej aktualnych protektorów.
O kim mowa? Mowa o miss powiatu, królowej kultury polskiej z dni „odwilży”, fundamencie dowodowym publikacji z dziedziny kultury popularnej („Widz tego chce, czytelnik tego się domaga!”).
Wybory miss
Przeglądając raz jeszcze przed wyruszeniem w teren wspomniane zdjęcia przeróżnych „missek”, głowiłem się nad motywami, którymi kierowali się organizatorzy „missyjnych” imprez wyborczych (redakcja „Kuriera Lubelskiego” i dyrekcja Estrady), pomysłowi inicjatorzy „powiatowych eliminacji”. Jeden z moich kolegów reporterów, romantyk, uporczywie trzymał się zdania, iż są to spryciarze, jakich świat nie widział, hochsztaplerzy, którzy zwęszyli nowy interes, czyli legalni handlarze żywym towarem; drugi – sceptyk, rzewnie się uśmiechając, prawił o oryginałach, marzycielach, bezinteresownych wariatach. Ja zaś byłem za kompromisem: są to – myślałem – ludzie opętani manią cywilizacyjną „Przekroju”. Poza tym cała impreza wydawała się dość śmieszna, aby wzbudzić jeszcze jedną sensacyjkę w stołecznej prasie. Już w pociągu do Lublina wyobraźnia rysowała rockandrollowy szał ogarniający powiatowe miasta. Stukot kół przeradzał się w zjadliwy szept wszechwładnej opinii publicznej, potępieńcze okrzyki dewotek. Nareszcie polskie Clochemerle!
Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Przeprowadziłem ankietę w wielu miasteczkach powiatowych, szukając śladów jakichś wrażeń lub ocen w świadomości ludzi, którzy mieli możność być czynnymi lub biernymi uczestnikami wyborów miss powiatu. I – nic. Spokojne bajorka jak stały, tak stoją. Nie poruszyła ich nawet sensacja „made in Zachód”.
W Hrubieszowie, miasteczku najbardziej oddalonym od wojewódzkiego centrum i nieposiadającym z nim prawie żadnej komunikacji, usłyszałem jednak bardzo ciekawą ocenę z kół „dobrze poinformowanych”, zbliżonych do miejscowych władz. Zapytawszy konkretnie o reakcję proboszcza na imprezę wyborów miss, usłyszałem w odpowiedzi:
– Nic nie miał naprzeciw, bo to ksiądz postępowy. – Widząc zaś niedowierzające spojrzenie, mój rozmówca zupełnie poważnie dodał: – Ten nasz ksiądz jeszcze przed wojną był ze swej postępowości znany. Pohandlować lubił sobie nawet. Naciął kiedyś Żydów na dziesięć tysięcy złotych przy pośrednictwie w sprzedaży lasów pana hrabiego.
Nowe kryterium „postępowości” (traktowane przez rozmówców na pozór jak najpoważniej) jest w istocie, podobnie jak sama impreza, związane w ich świadomości, czy też podświadomości, z czymś umownym i przejściowo konwencjonalnym. Działa tu, jak się wydaje, stara, znana mechanika. Kiedy przed laty autor niniejszego reportażu miał wyjechać w podróż na tak zwany Zachód, pewnego dnia po powrocie z pracy zastał przed drzwiami swego mieszkania dozorcę z niezwykle konspiracyjną miną.
– Był tu taki jeden, o pana wypytywał – objaśniał dozorca. – Powiedziałem, że kobiet na noc nie sprowadza, pije w miarę. Ale temu nie o to chodziło. „A czy ten obywatel – pyta mnie niby – ustosunkowuje się pozytywnie do spółdzielczości produkcyjnej?”.
Podobnie, jak się wydaje, jest i dzisiaj z nowym kryterium postępowości, obowiązującym na prowincji w omawianych tutaj środowiskach. Pojęcie postępowości dla tych ludzi nie ma już żadnej ideowej wymowy, znaczy najczęściej przystosowywanie się do określonej mody, asymilację, barwę ochronną w stosunku do zmieniających się gdzieś w „górze” dyrektyw i przychodzących gdzieś z miasta wojewódzkiego, już przedtem oficjalnie i poza nim zatwierdzonych nowinek.
A więc, jak mówi biologia: nic w naturze nie ginie. Czasem tylko odwraca się do góry nogami. Otóż te nogi! Gdyby jeszcze ktoś poważnie wierzył w ich misję. Ale nie. Nawet sami organizatorzy. Jedynie może ci, którzy pierwsi stworzyli ideę – dziennikarze z wojewódzkiej gazety, początkowo wierzyli. Ale ponieważ każda idea wsiąka wreszcie w gąbkę biurokracji – i tym razem wsiąkła w zdemokratyzowany, to znaczy występujący pod zmienioną nazwą Artos. (Dla konserwatystów – Artos, dla nowoczesnych – Estrada). Estrada od razu zrezygnowała z idei. Widziała w wyborach miss środek do wyrównania deficytu wynoszącego w województwie lubelskim zaledwie sześćset tysięcy złotych, tyle bowiem dokłada państwo do działalności kulturalnej jednej tylko instytucji „rozrywkowej”, która posiada trzy teatralne zespoły amatorskie i poza tym nic więcej, jeśli nie liczyć głębokiego kompleksu niższości. „Gdybyśmy tak mieli brazylianę!” – wzdychali zgodnie.
Ale brazyliana, jak wiadomo, do Lubartowa nie pojechała. Estradzie natomiast udało się znaleźć na miejscu kilka białych murzynek. Nie poszło łatwo. Trzeba było namawiać, kusić nagrodami: w rezultacie, ponieważ do powiatowych wyborów miss stawała czasami jedna, czasem dwie, najwyżej trzy dziewczęta – nagrody miały zapewnione z góry i traktować je mogły jako zwykłe honorarium za udział w „rewii”.
Dyrektorzy Estrady odkryli więc nowe lądy i przestali się dziwić deficytowi.
– Był u nas Wiech… – zwierzył się jeden z dyrektorów. – Literat, ale murowany numer. I co pan powie? Prawie że klapa. Publiczność nie była zadowolona. Bo faktycznie, cóż taki Wiech może pokazać?
Niewielkie to lądy. Co przyniosły bowiem Estradzie imprezy wyborów miss poza częściowo wyrównanym deficytem? Niewiele. Trochę anegdot, trochę nowych zgorzknień i zdecydowane (na rozkaz z centrali) zaniechanie planów stworzenia czwartego amatorskiego zespołu złożonego z samych miss, które, jak nam fachowo tłumaczono, występowałyby na scenie jako „adeptki sztuki”.
Estrada lubelska opuściła już odkryte przez siebie nowe ziemie. Uczyniła to w samą porę, w momencie kiedy znalazła się na trudnej granicy, w komorze celnej, w momencie kiedy powstała sytuacja wymagająca od nich zdeklarowania się ideowego; kiedy od akcji jednorazowej trzeba było przejść do „długofalowości”, swoje plany usprawiedliwić teoretycznie – kiedy należało zrobić „coś” dalej z biednymi dziewczętami.
"Goło na scenę"
Najłatwiej było wypchnąć je na scenę, obdarzyć nylonowymi „kompletami” i naobiecywać kupę. Trudniej natomiast realizować obietnice. Bo – wbrew powszechnej opinii publicystów, którzy pisali już na ten temat – nasze wybory miss nie były bynajmniej kopią wyborów zgniłoeuropejskich. Tam „misski” są narzędziem, nigdy nie występują same dla siebie czy jako takie – mówiąc belferskim językiem. Służą reklamie. Raz miss związana jest z mączką dla świń, drugi raz z elektroluksami, trzeci – z koncernem hoteli w znanych uzdrowiskach. Organizatorzy wyborów miss na Zachodzie – to normalni pośrednicy handlowi. A u nas – inaczej. U nas musiała od razu chwycić w swe ręce rzecz całą monopolistyczna instytucja państwowa, aby ofiarować dziewczętom „nowoczesną” bieliznę i obiecać sławę.
Pocieszające jest, że tej ostatniej nie wszystkie chciały. Znalazły się bowiem i takie, które myślały o awansie, i to wcale nie artystycznym. Wyglądać to może jak dowcip, ale nie jest nawet smutnym dowcipem: znalazły się wśród nich i takie, które przystępowały do imprezy w nadziei, iż automatycznie umożliwi im to dostanie się („nie matura, lecz chęć szczera”) na studia uniwersyteckie.
W jednym z miasteczek powiatowych przyszła do organizatorów imprezy chłopka. Gotowa była opierającą się i wołającą „Mamo, ja nie chcę!” kilkunastoletnią córkę wystawić – jak powiadała – „goło na scenę”, byleby tylko otrzymać nagrodę w wysokości złotych pięciuset (rozumiała, że to będzie gotówka), a która to suma potrzebna jej była na zapłacenie zaległości podatkowych.
Najbardziej tragiczne było jednak co innego: jedna z kandydatek do tytułu powiatowej miss myślała, iż za tę cenę uda się jej otrzymać jakąkolwiek pracę. Chociażby w PZGS-ie (Powiatowy Związek GS – przyp. red.).
Istotnie, telefon z centrali do lubelskiej Estrady odezwał się w samą porę, aby rozwiązać niepotrzebne kłopoty.
Konkluzja? Konkluzji może być wiele. Nie są one jednak tak ważne, bo przecież praktycznie imprezy te nie dały w swymi wyniku żadnych ujemnych społecznie skutków. Spłynęły po codziennym dniu prowincji polskiej jak woda.
Były tragedią paru dziewcząt. Ale cóż… W skali państwowej, na wielką miarę…
Reportera nie zawsze obchodzi ta „państwowa skala”. Bardziej interesujące są przypadki indywidualne. Nie zawsze takie smutne jak te powiatowe. Czasem wesołe. W poszukiwaniu kontrastu do nastroju wyborów miss powiatu wybrałem się do dużego wojewódzkiego miasta.
Z wizytą u najpiękniejszej
Przyjechałem do Łodzi w odwiedziny do najpiękniejszej (czy raczej: urzędowo uznanej za najpiękniejszą) łodzianki, aktualnej miss Łodzi i wicemiss Polski pani Krystyny Zajkowskiej. Przyjechałem do pani Krysi nie tylko dlatego, że słyszałem wiele o jej naprawdę nieprzeciętnej urodzie, ale przede wszystkim dlatego że jest to bohaterka wprost do dydaktycznego reportażu wymarzona: nie dosyć, że piękna, to jeszcze dobrze się uczy.
Ale oto – właśnie w trakcie najbardziej wytężonej nauki – trafia się dzień świętej patronki. Zapada decyzja: imienin obchodzić się nie będzie. Imieniny imieninami, a uczyć się trzeba. Tak słyszy reporter umawiający się z panną Krysią, aktualną miss i wicemiss, a w najbliższej przyszłości panią doktor.
Kiedy jednak reporter zjawia się w domu solenizantki, jednocześnie z nim pojawiają się młodzi ludzie w nieskazitelnie białych koszulach i z ogromnymi bukietami kwiatów. W ogóle kwiatów jest pełne mieszkanie, przeważają goździki i róże. Reporter jest zawstydzony, przyniósł tylko dwa tulipany, wprawdzie przewiązane różową wstążeczką i owinięte sreberkiem, ale takie jakieś kopciuszkowate wśród bukietów kipiących wprost z wazonów. Na stole pojawia się koniak.
– Ma go znów nie być, więc mąż kupił od razu kilkanaście butelek – tłumaczy się pani domu, matka panny Krystyny, podsuwając coraz to nowe zakąski, na stole koniak ustępuje miejsca wiśniówce, gra radio i gramofon, ktoś włącza pralkę i telewizor, hokeiści na lodzie ganiają tak szybko, że aż patrzeć nie można, od razu robi się niedobrze, telewizor huczy, pralka (czeska!) miga (a może odwrotnie).
Ale mimo to mieszkanie nie traci swego charakteru, jest nadal zasiedziałe, solidne, mieszczańskie, przytulne i świetnie „na błyszcząco” wyposażone.
Pan domu zagaja dyskusję literacką. Nie podoba mu się czarna seria naszej młodej literatury. Wznosimy toast na cześć panny Krystyny. Gdy tylko będzie dyplom, rodzice kupią jej auto. Hurra! Życie jest piękne.
Życie piękne, panna Krystyna też. Tańczy tak wspaniale, iż nawet reporterowi, zazwyczaj depczącemu partnerki po pantofelkach, wydaje się, że płynie w powietrzu (i dlatego nie może deptać). Pięć minut hula-hoop (Panna Krystyna nie potrzebowała się uczyć tego tańca. Kupiła kółko, zakręciła się i już, za pierwszym razem – poooszło!) Pięć minut stepu (w wykonaniu młodego człowieka w wąziutkich lakierkach). Tupot butów przypomina komuś straszliwy bałagan, który pono panował na wyborach miss Polonii w Warszawie. (Mama panny Krystyny pojechała z nią na te wybory, a jakże, pilnowała córki cały czas). Z adapteru dobywa się sentymentalna piosenka o kowboju. (– To moja ulubiona piosenka – powiada panna Krystyna). Reporter tańczy ze smukłą blondynką – koleżanką solenizantki, jest to jedyna, poza panią domu, kobieta w towarzystwie. – Jedyna moja bliska przyjaciółka – wyjaśnia panna Krysia. – Mam ich tak mało. Nie wiem, dlaczego lubią mnie bardziej koledzy niż koleżanki…
Wtedy reportera nachodzi przypomnienie:
…Po raz pierwszy – nim trafiłem na owe imieniny, których miało nie być – umówiłem się z panną Krystyną w klubie Stowarzyszenia Dziennikarzy. Lokal ten, nowocześnie zaprojektowany przez inżyniera Czekalskiego, wyposażony w świetną kawę i uroczą władczynię kaw, panią Janinę, bywa od czasu do czasu terenem upowszechniania. Ostatnio na przykład łódzcy koledzy zaprosili rewelację sezonu – panią Alicję Darlen od strip-tease’u. Strip-tease wyłącznie dla dziennikarzy!
Pani Alicja Darlen to tancerka z Artosu. Są w Polsce setki młodych dziewcząt, które marzą o „zwróceniu na siebie uwagi”, o karierze Artosowych starletek. Miss Hrubieszowa, zwróciwszy na siebie uwagę, uzyskała w rezultacie pracę w spółdzielni kominiarzy „Wspólna Sprawa”.
I oto siedzę w nowocześnie urządzonym klubie dziennikarzy naprzeciw ślicznej panny, ubranej z wielkim smakiem, niebiednej i niegłupiej. Siedzę naprzeciw ślicznej panny, do której już niedługo będą się zwracać per „pani doktor”, i w panice myślę, że nic nie wiem. Że tu zupełnie zawodzi mnie dotychczas wyuczona znajomość przedmiotu.
– A gdyby tak – kuszę – przyszedł teraz do pani Wajda i powiedział: „Daję pani główną rolę w moim nowym filmie”, to co by pani zrobiła?
– Nie – odpowiada śliczna panna. – Wajda by teraz nie przyszedł. To niemożliwe. Teraz są egzaminy.
Dotąd, zdawałoby się, wiem wszystko. Wyobrażałem sobie kandydatki stające na przykład do wyborów na „miss Polonię” jako panienki głupiutkie (lub sprytne); jako takie, co w przyszłości dalej niż na odległość ramienia (przeważnie męskiego) patrzeć nie potrafią.
A tu siedzę naprzeciw panny, która wie z całą pewnością, że za plus minus rok będzie miała własny gabinet (najlepiej w Warszawie).
Więc: dlaczego? Dlaczego kandydowała? Dlaczego zapragnęła włożyć na swą główkę w Sali Kongresowej Pałacu Kultury koronę miss?
Dla „draki”? Chyba nie. Do dziś traktuje swój tytuł całkiem poważnie.
Na przekór? Na złość środowisku, na złość purytańskiemu otoczeniu? To byłoby „coś pięknego”. Taaak i temat dla reportera. Podejrzewam, że jakieś okruszyny z tego – może podświadomie – zaważyły na decyzji panny Krysi. Ale okruszyny te nie mogły decydować, mówi przecież o czymś i to, że właśnie mama – przypominam! – holowała osobiście pannę Krysię na wybory do Warszawy.
Decyduję się wreszcie. Pytam delikwentkę wprost: dlaczego?
– Dlaczego? – Zastanawia się długo. – Właściwie… No… Tak na pewno to nie wiem… Koleżanki namawiały…
– Koleżanki? Pozwalam sobie nie bardzo w to wierzyć, panno Krysiu.
I pozostaję na lodzie. Patrzę na siedzącą naprzeciw mnie piękną dziewczynę, panią doktor in spe, właścicielkę własnego gabinetu w Warszawie, może auta, osobę niepotrzebującą przepychać się siłą przez życie, mającą to życie w miarę wygodne oraz dokładnie zaplanowane i – nic nie wiem.
Domyślam się… Nie. Wolę się nie domyślać.
A więc – a l’américain:
– Ile ma pani lat?
– Dwadzieścia trzy.
– Wzrost?
– Metr sześćdziesiąt cztery.
– Inne dane?
– Obwód w biodrach: dziewięćdziesiąt centymetrów, w biuście: osiemdziesiąt osiem, w talii – pięćdziesiąt osiem.
Jak określić kolor włosów i oczu? Włosy kasztanowate czy może lepiej – orzechowe? Orzechowo-kasztanowate? A oczy? Oczy piwne? Nie, to byłoby zbyt pospolite. Oczy, które tak patrzą, nie mogą być piwne. Więc inne może?
– Pani ulubiony deser?
– Kisiel.
– Ulubiony poeta?
– Gałczyński.
– Co pani teraz czyta (z beletrystyki oczywiście)?
– Ingeborgę Kellermanna.
– Podoba się?
– Bardzo lubię powieści romantyczne, o stylu poetyckim. Nie rozumiem i nie lubię takich pisarzy amerykańskich jak Hemingway na przykład.
– A jazz pani lubi?
– Bardzo.
– To dziwne, bo współczesna literatura amerykańska kojarzy mi się z jazzem. Ale jedźmy dalej: wzorcowy typ mężczyzny?
– Wzrost średni, szczupły.
– Blondyn, brunet?
– Bez znaczenia.
– A co ma znaczenie?
– Charakter. Musi być czuły.
– Uhm. A który teatr łódzki najwięcej pani lubi?
– Operetkę. Tylko operetkę. Przepadam za operetką.
Panna Krysia (tak samo zresztą jak jej matka) nie lubi szarej, zadymionej Łodzi.
Panna Krysia marzy – i planuje przeniesienie się do stolicy. („Teraz mieszkanie łatwiej kupić niż dawniej, prawda?”) Panna Krysia marzy też o jakiejś pięknej wycieczce za granicę.
Czechosłowacja – już przez Orbis załatwiona.
Rumunia – a jakże.
Bułgaria – wczasy nad Morzem Czarnym.
ZSRR – aż dwa razy.
NRD – oczywiście.
Ale to wszystko jeszcze nie to. Gdyby tak słodka Francja albo Włochy…
Właśnie: piękną wicemiss i pilną studentkę proteguję niniejszym do Biura Wczasów i Turystyki Zrzeszenia Studentów Polskich. Lansuję pannę Krysię na eksport.
A może by i mnie samemu też z tą wycieczką, razem z panną Krysią… co?
Da się coś zrobić, panie kierowniku?
Tylko ten charakter! Okropnie nie lubię być czuły. Że też pani taka wymagająca, panno Krysiu. To wcale nie po dzisiejszemu. Nie wierzę pani.
Ktoś, kto kocha jazz, kto tańczy rocka i hula-hoop tak świetnie jak pani – nie powinien pozować temu wszystkiemu na przekór, według sentymentalnych wzorów. Dlaczego pani jest przeciwko biednemu Hemingwayowi (ma taką miłą brodę!)? Dlaczego nie chce pani mieć nic wspólnego z atomowymi cechami
atomowego pokolenia? I czy zdaje sobie pani sprawę z kontrastu, jaki powstaje przy porównaniu pani z koleżankami, bohaterkami jednego „skandalicznego” dnia wyborów miss powiatu?
Panno Krysiu!
– Panno Lili!
Cywilizacja "Przekroju"
…przed wyjazdem w „powiatowy” teren byłem skłonny przyłączyć swój skromny głosik do chóru trąb jerychońskich, w które dmą liczne armie oblegające twierdzę szmiry. Po powrocie z wędrówki po powiatowych miasteczkach nie zmieniłem wprawdzie przekonania, że walka ze szmirą jest potrzebna, ale uważam, że nie tędy powinien przebiegać i nie od tego powinien się zacząć, jak to sugerują niektórzy, „główny kierunek natarcia” – nie ten wróg jest najgroźniejszy i nie taka znów potężna jego twierdza. Cywilizacja „Przekroju”, w czystym wydaniu, została przyjęta bezkrytycznie tylko w pewnych ściśle określonych środowiskach wielkomiejskich, przeważnie tych samych, które przed epoką koegzystencji awansowały babskie pismo o kieckach „Elle” do roli powstańczego, antypaństwowego „podaj z rąk do rąk”. W „powiatowej” Polsce cywilizacja „Przekroju” napotkała od razu mur trudny do przekroczenia, a jeśli asymilowała się tam, to w każdym razie nie jako kierunek zwycięski.
Pewien powiatowy dom kultury (którego nie wymienię z nazwy, ponieważ mi za niego trochę wstyd) w miasteczku słynnym z niezbyt udanych wyborów miss, ponieważ znalazły się tylko dwie amatorki, czyli tym samym sprawę wyboru załatwiono „w zarodku” (jako że jedna z nich musiała zostać miss, a druga wicemiss piękności, mimo gwizdów publiki, że granda) – otóż ów PDK, tuż po tak zwanym Październiku – ruszył z kopyta do roboty pod hasłem nowalijek i odnowy. Rozumiano to tam po swojemu: zabawy, wieczorynki, potańcówki i znów zabawy. Wszystko zapowiadało się „na nowym etapie” jak najlepiej do chwili, kiedy dało znać o sobie szczególne prawo polskiej powiatowej drogi, prawo przystosowania „czystej” cywilizacji „Przekroju” do miejscowych warunków i tradycji. Wkrótce bowiem przyszedł czas, kiedy nowo przybyła do PDK młodzież dosłownie zbuntowała się, odmówiła przyjmowania dóbr kulturalnych w postaci tańca i wystąpiła za pośrednictwem specjalnej delegacji – nieomalże komitetu strajkowego – do kierownictwa domu kultury o zaprzestanie wszelkiej wesołości. Kierownictwo nie skapitulowało. Przeprowadziło (po dyplomatycznym zakwestionowaniu mandatu delegacji) w niesłychanie perfidny sposób (w czasie tańca) ankietę wśród swych bywalców. Rezultat? Dziewięćdziesiąt procent, czyli dwieście głosów za nietańczeniem. Kto odpowiadał na ankietę? Ponuracy? Byli zetempowcy? Nie. Wręcz przeciwnie. To młodzież, która przedtem na żadne odczyty nie chodziła, młodzież jak najbardziej przeciętna, niezorganizowana.
Skąd wzięła się ta niezorganizowana ponuracka jedność bywalców PDK w momencie, kiedy ZMS buduje, przeżywa, ustala programy, dyskutuje gorąco?
Ot, zwyczajnie – zbliżał się sześciotygodniowy okres Wielkiego Postu… Po tej ankiecie skłonny jestem uważać, że kierowanie głównego natarcia na powiatowym „odcinku kulturalnym” przeciw „przekrojowej cywilizacji” jest typowo stołecznym nieporozumieniem. Tysiące słów napisano o tym, iż postulat dochodowości kultury stworzył realne niebezpieczeństwo rozpanoszenia się szmiry. Wszystko racja! Szeroko rozpowszechniony kompleks prowincji uczynił krajowy rynek kulturalny podatnym na każdą tandetę. Śmiem jednak twierdzić, że w naszych, mówiąc w skrócie, warunkach cywilizacyjnych pojęcie szmiry, określane w kategoriach estetycznych czy artystycznych, w kategoriach upowszechnienia kultury, nie znaczy dosłownie nic. Znaczy natomiast – i to niemało – zaszczepiana od wieków, poparta analfabetyzmem wsi parafialna kultura Polski „powiatowej” z jednej strony, a z drugiej – pluszowo- landszaftowe drobnomieszczańskie sentymenty, rozmazane łezką panieńską „made in Zachód”. To się liczy. I żadne wpływy burżuazji czy nawet działalność środowisk świadomie, politycznie klerykalnych niewiele znaczą wobec tej przytłaczającej kulturalno obyczajowej siły inercji.
Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyjdzie jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".
Czytaj także:
"Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej" - wstrząsający reportaż z Afryki
Atakowali na uczelni za lewicowe poglądy. Dlatego poprosił o pozwolenie na broń
Ten reportaż długo nie mógł być wydrukowany. Na swój czas czekał w bańkach na mleko
Zobacz także: A jaka jest Twoja Polska? Napisz do WP