Górzyński: Europa będzie bardziej niemiecko-francuska. PiS przyłożył do tego rękę [Opinia]
Unia zdominowana przez Niemcy i Francję, pominięcie kandydatów z regionu - na to wszystko zgodził się polski rząd i grupa Wyszehradzka, byle tylko zablokować kandydaturę Fransa Timmermansa. Trudno to uznać za sukces, tym bardziej, że Holender prawdopodobnie i tak zachowa swoje stanowisko.
02.07.2019 | aktual.: 02.07.2019 21:24
We wtorek zdarzyła się rzecz cokolwiek historyczna. Po raz pierwszy od 40 lat i czasów pierwszego szefa Komisji Europejskiej Waltera Hallsteina, unijnym "rządem" pokieruje Niemiec, a polski rząd - i to rząd PiS - przyłożył do tego rękę. Biorąc pod uwagę wszystkie utyskiwania PiS na niemiecką dominację Unii to - delikatnie mówiąc - dość niezwykły rezultat czterodniowego dramatu unijnych negocjacji.
Na pewnym poziomie, postawę premiera Morawieckiego można zrozumieć. Przede wszystkim, po frontalnym ataku na Fransa Timmermansa, pole manewru dla Polski i jej regionalnych sojuszników nie było zbyt wielkie. I każda alternatywa dla Holendra musiała jawić się atrakcyjnie. Ale to bardziej efekt zapędzenia się w kozi róg i bezlitosnego ogrania przez innych graczy, niż dowód polskiego znaczenia w Unii.
A że Timmermans nadal pozostanie wiceszefem KE i wciąż będzie patrzył na ręce PiS-owi? Cóż, detal.
Tym bardziej, że - jak można usłyszeć z kręgów bliskich prezesowi PiS - von der Leyen ma z polskiego punktu widzenia pewne zalety: jest zwolennikiem dalszego rozwijania - mimo wszystko - stosunków z USA i pozostania przy NATO, jest ponoć otwarta na perspektywę krajów naszego regionu, a poza tym nie zdążyła się nikomu narazić. No, jeśli nie liczyć czasu, kiedy naraziła się Antoniemu Macierewiczowi i Witoldowi Waszczykowskiemu za to, że podczas talk-show powiedziała, że "musimy wspierać ten zdrowy demokratyczny opór młodego pokolenia w Polsce".
Przeczytaj również: Macierewicz wzywa attache obrony Niemiec. To efekt wypowiedzi von der Leyen
Niemiecko-francuski sukces
Mimo to, ustalony podział najważniejszych unijnych stanowisk wciąż jest zaskakujący. Z kilku względów. Jeśli wierzyć pogłoskom z Brukseli, wystawienie von der Leyen było pomysłem francusko-niemieckiego tandemu. W zamian za poparcie dla Niemki, Francuzi otrzymają to, co od początku było dla nich priorytetem: pozycję szefa Europejskiego Banku Centralnego dla Christine Lagarde, obecnej szefowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Dwie czołowe pozycje mające największe praktyczne znaczenie dla codziennego życia i realiów w Europie zostaną zatem obsadzone przez francusko-niemiecki "silnik". Polska od dawna - i nie bez przyczyny - obawiała się dominacji tych dwóch państw. Teraz za cenę Timmermansa do tej dominacji się tylko przyczyniamy.
Inna rzecz budząca wątpliwości: von der Leyen jest uważana za bliską sojuszniczkę Angeli Merkel, a jej kariera jest blisko związana z niemiecką kanclerz. To nie wróży szczególnie silnej i niezależnej pozycji jako szefowej Komisji, zwłaszcza w porównaniu z jej poprzednikiem, który mimo swoich minusów był zawodnikiem wagi ciężkiej. Nietrudno zgadnąć, kogo taki układ faworyzuje. (Rzucę tylko podpowiedź: tych silniejszych).
Z punktu widzenia rządu PiS, wątpliwości mógłby też budzić jej pogląd na przyszłość UE. W 2011 roku w wywiadzie z tygodnikiem "Der Spiegel" von der Leyen - urodzona w Brukseli córka sekretarza generalnego Komisji - wprost stwierdziła, że celem integracji powinno być stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy. Nawet jeśli nie jest to obecnie realistyczny cel, obsadzenie zwolenniczki europejskiego federalizmu jest niezwykłe, biorąc pod uwagę obecny klimat polityczny.
Przeczytaj również: Oto nowa przewodnicząca KE. Kim jest Ursula von der Leyen
Okruchy dla "naszej" Europy
Być może najdziwniejszy w całej układance politycznej jest jednak inny fakt: premier Morawiecki od początku podkreślał, że podział stanowisk powinien być zrównoważony geograficznie i że Polska będzie się przy tym stanowczo upierać. Tymczasem dla naszego regionu - rozumianego bardzo szeroko jako wschód UE - zostały jedynie okruchy. Przewodniczącym europarlamentu będzie - być może! - były bułgarski premier Sergej Staniszew, urodzony w Chersoniu były obywatel ZSRR i Rosji, reprezentujący tradycyjnie prorosyjskich bułgarskich socjaldemokratów. A i tak prawdopodobnie będzie on sprawował swoją funkcję przez 2,5 roku. Na pocieszenie został jeszcze wiceszef KE Słowak Marosz Szefczowicz - ale funkcję tę sprawował już wcześniej.
Dlatego ciężko traktować wynik negocjacyjnego maratonu za sukces Polski, a tym bardziej polskiego rządu. Z pewnością jest to sukces kanclerz Merkel, która - jak wiele na to wskazuje - negocjacje rozegrała w sposób niemal wirtuozerski.
Zgłaszając skazaną na porażkę kandydaturę Timmermansa i dając jej upaść, przygotowała grunt pod "kompromisowe" rozwiązanie. I tak wywalczyła to, o co walczyła od początku - niemieckiego szefa Komisji, a w dodatku bliskiego jej członka własnego rządu.
To z pewnością więc dobry wynik dla Berlina. Czy dla Europy? To się dopiero okaże - ale można mieć wątpliwości.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl