HistoriaGenerał Jerzy Wołkowicki - ocalony z Katynia

Generał Jerzy Wołkowicki - ocalony z Katynia

Stalin pałał wyjątkową nienawiścią do Japonii, co sprawiało, że kultywowano pamięć o wojnie rosyjsko-japońskiej. Zaczytywał się w wydanej na początku lat 30. książce "Cuszima" Aleksieja Nowikowa-Priboja, który sam był weteranem tej wojny i - jak Jerzy Wołkowicki - dostał się do niewoli po feralnej bitwie pod Cuszimą. Stalin nie szczędził publikacji pochwał, przez co nakład książki poszybował w górę, miała ona liczne wydania i stała się narodowym bestsellerem. Zapewne czytał ją również oficer NKWD, który w Kozielsku przesłuchiwał Wołkowickiego. I z sobie tylko znanych przyczyn uratował polskiego generała od śmierci w Katyniu - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.

Generał Jerzy Wołkowicki - ocalony z Katynia
Źródło zdjęć: © NAC

Ta wojna miała być szybka i zwycięska. W 1904 roku Rosjanie widzieli w Japonii zacofany kraj, który spóźnił się na pociąg historii. Nie mogli się bardziej mylić. "Nie chciano zrozumieć - pisał Stanisław Cat-Mackiewicz - że Japonia od kilkudziesięciu lat, nie zaprzepaszczając swej prastarej cywilizacji, o wiele starszej od cywilizacji europejskiej, potrafiła przejąć wszelkie zdobycze zachodniej techniki, zwłaszcza w dziedzinie obrony państwa". W całej wojnie nie było ani jednej bitwy, którą wygrali by Rosjanie. Świat uważniej zaczął przyglądać się skośnookiemu Dawidowi, który nabijał coraz większe guzy rosyjskiemu Goliatowi.

Finałem całego tego wojennego upokorzenia była bitwa pod Cuszimą, podczas której Japończycy niemal unicestwili rosyjską Flotę Bałtycką. W obliczu rychłej klęski, kontradmirał Niebogatow zwołał naradę oficerów na pancerniku "Imperator Nikołaj I". Planował kapitulację, ale nie chciał tej decyzji brać tylko na siebie. Ustalonym zwyczajem, jako pierwszemu oddano głos oficerowi najniższemu rangą. Padło na miczmana, Polaka Jerzego Wołkowickiego. - Walczyć do końca, a potem wysadzić okręt w powietrze i ratować się - wypowiedział radę, której Niebogatow raczej od niego nie oczekiwał.

Młody oficer nie wiedział, że tymi słowami zapewnił sobie nie tylko miejsce w rosyjskiej historii. Kilkadziesiat lat później miały one uratować go od kuli w potylicę, która w katyńskim lesie była przeznaczona wielu polskich żołnierzom.

Obrońca węzła małżeńskiego

Początki kariery wojskowej bohatera spod Cuszimy były raczej skromne. Swoją przygodę z marynarką wojenną zaczynał od... ochrony wielorybów. Pływał na małej jednostce na morzach północnych, na których te wielkie ssaki odbywały swoje gody. Kolosy całkowicie zatracały się w miłosnych uniesieniach. Wykorzystywali to norwescy wielorybnicy, którzy urządzali na nie krwawe łowy. Cat-Mackiewicz, który poznał Wołkowickiego już po II wojnie światowej w Londynie, pisał: "Władze rosyjskie nie zezwalały na tak rabunkową gospodarkę zwierzostanem morskim i oto miczman występował w charakterze swego rodzaju obrońcy węzła małżeńskiego".

Po bitiwe pod Cuszimą Wołkowicki trafił do japońskiej niewoli. Warunki uwięzienia w Kioto na wyspie Honsiu nie były zbyt uciążliwe - więźniom pozwalano nawet na spacery po mieście. Ośmieliło go to do podjęcia próby brawurowej ucieczki. Podając się za syna jakiejś bogatej Angielki - choć miał raczej marne pojęcie o języku Albionu - próbował przedostać się do Australii. Aresztowano go już na statku. Iście hollywoodzka próba uecieczki nie powiodła się. Japończycy skazali go na dwa lata więzienia, ale odsiedział z tego zaledwie 6 tygodni.

Po powrocie do Rosji w 1907 uczył się w Akademii Morskiej i przeszedł specjalny kurs artyleryjski. Podczas Wielkiej Wojny pływał we Flocie Czarnomorskiej i dosłużył się stopnia kapitana 2. rangi. Po rewolucji październikowej przedsotał się do Francji, gdzie 1 kweitnia 1918 roku przyłączył się do Błękitnej Armii generała Józefa Hallera. Do niepodległej już Polski powrócił w kwietniu 1919 roku.

W kraju rozpoczął karierę w wojskach lądowych. W 1932 roku mianowano go generałem brygady. Był u progu emerytury, gdy 1 września 1939 roku hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę.

"Śmierć jest przecież normalnym ryzykiem wojny"

Jako dowódca etapów Armii Odwodowej zdawał sobie sprawę z pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji, która po 17 września - wejściu Armii Czerwonej - stała się już praktycznie beznadziejna. Zbrojny opór - mimo niektórych sukcesów - był już tylko przewlekającą się agonią. Wołkowicki był tego boleśnie świadomy. - Maszerujemy na Węgry - postanowił.

Ta decyzja nie podobała się części oficerów. - Nie panie Generalne, to nie ma celu - oponował jeden z nich. - Musimy wszyscy być w kraju i tu bronić niepodległości. Jak będzie trzeba - to zejdziemy do podziemia i w ten sposób będziemy organizowali walkę.

Wołkowicki był jednak nieugięty. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta a opór zapalonego do walki oficera z wolna przybierał barwy niesubordynacji. - Baczność! - uciął tyrady pułkownika krótką komendą.

Prawda jest taka, że Wołkowicki wiedział, iż nie uda mu się przekroczyć polsko-węgierskiej granicy. Z pewnością był też świadomy, że walka w obliczu nieuchronnej klęski jest bezsensownym wykrwawianiem się. Rozumiał, że wreszcie komuś będzie się trzeba poddać. Postanowił nie dzielić się tymi przemyśleniami ze swoimi podkomendnymi.

Już w obozie w Kozielsku - w sowieckiej niewoli, jeden z jego oficerów, Stanisław Swianiewicz, zadał mu pytanie:

- Panie Generale, przecież w ostatnich dniach września pan już wiedział, że niewoli nie unikniemy. Mógł pan nas prowadzić tak, abyśmy w ostateczności trafili raczej do niewoli niemieckiej niż rosyjskiej. Pan jednak świadomie wybrał drogę raczej bliższą bolszewików niż Niemców. Dlaczego pan to zrobił?

- Proszę pana, gdybyśmy trafili do Niemców, to bylibyśmy zamurowani do końca wojny i nie mielibyśmy żadnych szans dalszego udziału w walkach. Tu zaś mamy wielkie możliwości. Tu nas oczywiście mogą rozstrzelać; nie musi to jednak odstraszać; śmierć jest przecież normalnym ryzykiem wojny. Lecz stąd również możemy wyjść jeszcze przed końcem wojny i jeszcze wziąć udział w walkach - odpowiedział Wołkowicki.

Niestety, słowa o rozstrzelaniu były prorocze, choć Wołkowicki nie mógł przecież wiedzieć, że Sowieci będą zdolni do bestialskiego masowego mordu w lesie katyńskim. Większość więzionych w Kozielsku, Ostaszkowie i Staorobielsku już nigdy nie chwyciła za broń. Z przestrzelonymi głowami, z dłońmi powiązanymi drutem kolczastym, kończyli swoje żołnierskie życie w dołach śmierci.

Los Wołkowickiego miał być inny. Na odsiecz przybyła jego bohaterska przeszłość z czasów wojny rosyjsko-japońskiej.

Narodowy bestseller

- Czy jest pan spokrewniony z tym słynnym Wołkowickim, który nie chciał poddać się pod Cuszimą? - zapytał ironicznie enkawudzista. - To właśnie ja sam - usłyszał w odpowiedzi i spojrzał skonsternowany na generała.

W stalinowskiej Rosji przedrewolucyjna przeszłość była wyklęta. Ale Generalissimus pałał wyjątkową nienawiścią do Japonii, co sprawiało, że kultywowano pamięć o wojnie rosyjsko-japońskiej. Stalin zaczytywał się w wydanej na początku lat 30. książce "Cuszima" Aleksieja Nowikowa-Priboja, który sam był weteranem tej wojny i - jak Wołkowicki - dostał się do niewoli po feralnej bitwie. Stalin nie szczędził publikacji pochwał, przez co nakład książki poszybował w górę, miała ona liczne wydania i stała się narodowym bestsellerem.

Zapewne czytał ją również oficer NKWD, który w Kozielsku przesłuchiwał Wołkowickiego. I z sobie tylko znanych przyczyn uratował polskiego generała od śmierci w Katyniu. Niektórzy spekulowali, że - być może - maczał w tym palce sam Stalin. Nie ma na to żadnych dowodów. Zresztą, dlaczego miałby to zrobić? Czy człowiek, który jednym podpisem wysyłał na śmierć towarzyszy rewolucyjnej walki przejąłby się losem jakiegoś polskiego generała? To bardzo wątpliwe.

Jeśli więc komuś Wołkowicki zawdzięczał swoje życie, to właśnie enkawudziście, który go przesłuchował. To w wyniku jego interwencji generał został przeniesiony z Kozielska do obozu w Griazowcu.

Śmierć na obczyźnie

Obóz jeniecki mieścił się w byłym klasztorze prawosławnym. Wokół rozciągnięto ogrodzenie z drutu kolczastego. Więźniów pilnowali strażnicy na wieżyczkach i patrole z psami. Wołkowickiego ulokowano w murowanym domu dla sztabowych oficerów.

Generał czuł się odpowiedzialny za żołnierzy także za drutami. Już w Kozielsku dał się pozanć jako ten, który dba o morale - dzielił się swoimi racjami chleba a także organizował wykłady dla uwięzionych. W Griazowcu rozpoczął batalię o polepszenie warunków osadzonych.

Pisał do samego NKWD w Moskwie. Powołując się na konwencję genewską dotyczącą traktowania jeńców wojennych zabiegał m.in. o lepsze wyżywienie dla żołnierzy. Sam Wołkowicki miał wątpliwości, co do tego, czy te interwencje były skuteczne. Faktem jest, że z czasem warunki życia w obozie nieco się polepszyły. Żołnierzom dodano do posiłków wędzoną rybę a także umożliwono prowadzenie korespondencji z rodzinami. Jednak wynikało to zapewne raczej z planów, jakie Sowieci mieli względem osadzonych - był wśród nich między innymi generał Zygmunt Berling, przyszły dowódca podległej ZSRR 1 Armii Wojska Polskiego - aniżeli z uporczywych protestów Wołkowickiego. Prawdą jest jednak, że generał zachował nieugiętą postawę również w niewoli.

W lipcu 1941 roku został zwolniony z obozu i zasilił szeregi Armii Andersa. W 1942 roku został przeniesiony na emeryturę. Po wojnie nie wrócił już do Polski - zapewne zbyt dobrze znał sowiecki terror, by wracać do spacyfikowanej przez komunistów ojczyzny. Pozostał w Wielkiej Brytanii, gdzie zmarł w 1983 roku w wieku 100 lat.

Na żart historii zakrawa to, że przypuszczalnie nigdy nie przeczytał "Cuszimy" Nowikowa-Priboja - książki, która uratowała mu życie.

Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski

Podczas pisania korzystałem m.in. z książek: "Europa in flagranti" Stanisława Cata-Mackiewicza, "W cieniu Katynia" Stanisława Swianiewicza oraz "Udział Polaków w wojnie rosyjsko-japońskiej na morzu 1904-1905" pod redakcją Andrzeja Zbierskiego. Wykorzystałem również archiwalne nagrania wypowiedzi generała Jerzego Wołkowickiego pochodzące ze zbiorów BBC i Polskiego Radia.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)