"Nie mamy już nazwisk, jesteśmy numerami"
"Dojechaliśmy do Oświęcimia 30 sierpnia 1940 roku koło godziny trzeciej, czwartej po południu. Nazwa Oświęcim niewiele mi wtedy jeszcze mówiła. (...) Mówiono nam, że jedziemy do obozu pracy. (...) Wśród nas byli nawet prawnicy, którzy twierdzili, że za to, co zrobiliśmy, czyli próbę nielegalnego przekroczenia granicy zgodnie z kodeksem karnym grozi nam co najwyżej rok, dwa lata pozbawienia wolności" - opowiada Wilhelm Brasse.
"Wyczytali mnie z listy transportowej. Wywoływano nazwisko, każdy podchodził, oddawaliśmy ubranie a dostawaliśmy bieliznę i strój więźniarski. Ci, którzy mieli włosy na głowie od razu zostali ostrzyżeni. (...) Czapek nie było, chodziliśmy z gołymi głowami aż do stycznia 1941 roku.
Po raz pierwszy zetknąłem się już wtedy z trupami. Niemcy potrzebowali kilku młodych, silnych i ja się zgłosiłem, choć nie wiedziałem po co. Okazało się, że trzeba było zanieść trupy Żydów z naszego transportu do piwnicy, gdzie były składowane zwłoki. Ponieważ przyjechałem dwa i pół miesiąca po uruchomieniu obozu Niemcy zdążyli już tam urządzić trupiarnie. Ten widok był jednym z pierwszych obrazów - koszmarów..." - mówi były więzień.
Brasse został w obozie oznaczony numerem 3444. "Powiedziano nam, że nie mamy już nazwisk, tylko jesteśmy numerami. (...) Usłyszeliśmy, że stąd nie ma innego wyjścia niż przez komin" - opowiada.