Farsa, fiasko i spiski. Tak sypie się prezydentura Trumpa
Ostatnie dni to dla amerykańskiego prezydenta katastrofa za katastrofą. Zbudowany przez niego domek z kart jest bliski runięcia. Wszystko przez własną głupotę.
28.07.2017 | aktual.: 28.07.2017 16:46
Churchill mówił kiedyś o Rosji, że jest to "zagadka owinięta w tajemnicę wewnątrz enigmy". Amerykę Trumpa można by określić jako blamaż owinięty w kompromitację wewnątrz farsy. Trudno o lepszą tego ilustrację niż wydarzenia ostatnich kilku dni z życia Waszyngtonu.
Serię tę zakończyła w czwartkową noc (u nas piątkowy poranek) scena jak z filmu. Podczas nocnych obrad nad projektem ustawy częściowo odwołującej system ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare, legendarny republikański senator John McCain podszedł do senackiej mównicy, skierował kciuk w dół i głośno powiedział "No" - tym samym oddając głos, który uśmiercił plany Republikanów - oraz Trumpa - na reformę służby zdrowia.
Taka piękna katastrofa
Żeby w pełni docenić skalę tego fiaska, oto kilka faktów. Odwołanie Obamacare - reformy, która (w skrócie) uregulowała rynek ubezpieczeń z korzyścią dla uboższych Amerykanów na koszt bogatych oraz firm ubezpieczeniowych - było głównym hasłem Republikanów przez 7 lat od jej wejścia w życie. Sam Trump wielokrotnie zapowiadał, że zrobi to pierwszego dnia swojej prezydentury, jednocześnie zastępując ją o wiele lepszym systemem korzystnym dla wszystkich. Tymczasem mając większość w Senacie i Izbie Reprezentantów, a na dokładkę zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy, mimo trzech prób i sztuczek legislacyjnych, nie udało się przegłosować nawet częściowej reformy. Sam McCain, który przybył do Waszyngtonu specjalnie na te obrady - tuż po zdiagnozowaniu u niego raka mózgu - aby zbawić reformę (której treści jeszcze do wtorku nikt nie znał) zadał jej śmiertelny cios.
Spiski, paranoje i tyrady w Białym Domu
Ale to wydarzenie było tylko zwieńczeniem całej serii fiask i fars, które targały ostatnio administracją Trumpa. Tej samej nocy, której upadła reforma służby zdrowia, doszło do innego kompromitujacego wydarzenia. Jego bohaterem jest Anthony Scaramucci, nowy rzecznik prasowy Białego Domu. Scaramucci, były bankier Goldman Sachs o wyglądzie i manierach włoskiego mafiosa, który wcześniej nazwał działalność Trumpa "antyamerykańską", nie ma żadnych kwalifikacji do pełnienia nowej funkcji - poza całkowitym oddaniem nowemu szefowi.
Nie trzeba było długo czekać, żeby się o tym przekonać. W czwartek, niecały tydzień po objęciu funkcji, rzecznik zadzwonił do dziennikarza pisma "New Yorker" rozwścieczony przeciekiem o jego tajnym spotkaniu z dziennikarzem Fox News Seanem Hannity. Scaramucci domagał się ujawnienia źródła jego informacji, a kiedy dziennikarz odmówił, rozpoczął pełną wulgaryzmów tyradę przeciwko swoim rywalom w Białym Domu, którzy nieustannie spiskują przeciwko niemu. Szefa personelu Białego Domu Reince'a Priebusa nazwał "pieprzonym paranoikiem-schizofrenikiem". Zaznaczył też, że nie jest jak Steve Bannon (lider przeciwnego, nacjonalistycznego skrzydła w Białym Domu) i nie uprawia ze sobą seksu oralnego (jego rzeczywiste słowa były zdecydowanie bardziej dosadne).
- To, co chcę zrobić, to k... zabić wszystkich autorów przecieków - wypalił na koniec, sugerując, że ma dowody na przestępstwa swoich współpracowników i FBI powinno się z nimi rozprawić. Wszystko to wypowiedziane otwartym tekstem, pod własnym nazwiskiem.
Sessions musi odejść, czyli monumentalna głupota
Tyrada nowego rzecznika Trumpa to jednak tylko symptom tego, jak ogromny chaos i jak wielkie konflikty panują w obozie rządzącym. A sam prezydent, który swoją indolencją doprowadził do tej sytuacji, jedynie dolewa oliwy do ognia. Ostatni tydzień spędził głównie na mieszaniu z błotem Prokuratora Generalnego Jeffa Sessionsa. Trump zarzucił mu, że nie zajął się rzekomymi przestępstwami Hillary Clinton, ani rzekomą wymierzoną w niego zmową Demokratów z Ukraińcami, ani rzekomymi przestępstwami Baracka Obamy.
Sessions był jednym z najwierniejszych sojuszników Trumpa i pierwszym senatorem, który zdecydował się publicznie poprzeć go w czasie, kiedy kandydat Trump wciąż uważany był za politowania godne pośmiewisko. Teraz jednak prezydent ma mu za złe, że ze względu na swoje ukrywane kontakty z rosyjskim ambasadorem wyłączył się z nadzoru nad śledztwem w sprawie rosyjskich powiązań ekipy Trumpa. W rezultacie nadzór przejął nieznany mu zastępca, który powołał specjalnego prokuratora Roberta Muellera do zbadania sprawy. A ponieważ Mueller chce prześwietlić m.in. prywatne finanse Trumpa i jego rodziny, prezydent wyraźnie chce się go pozbyć. Stąd publiczny gniew na Sessionsa. Idiotyzm tego posunięcia w sytuacji, w której jest Trump, jest trudny do wyrażenia. Na szczęście odpowiednie słowa znalazł konserwatywny publicysta "New York Timesa" Ross Douthat.
"Kampania Donalda Trumpa (...), w której za pomocą obelg i upokorzeń najwyraźniej próbuje zmusić Sessionsa do rezygnacji, jest szalenie głupim przedsięwzięciem. To wielopiętrowa wieża politycznego idiotyzmu, wysubmliowany monument debilnego, krzykliwego, promieniującego, ozymandiańskiego obłędu, które w cieniu zostawia wiele poprzednich dokonań prezydenta" - napisał.
Skąd taka ocena? W skrócie, w samym środku politycznego skandalu, Trump za jednym zamachem ściąga na siebie podejrzenia, że rzeczywiście jest winny; uderza w swoją bazę wyborców, dla której Sessions był autorytetem; oraz wysyła sygnał, że jest w stanie obrócić się przeciwko nawet najbardziej lojalnym sojusznikom. A na dodatek tylko podburza partyjnych kolegów w Kongresie, którzy nigdy nie byli do niego przekonani i od których zależy jego polityczna przyszłość. Wyraził to senator i przyjaciel Sessionsa Lindsey Graham, który zagroził Trumpowi, że jeśli Sessions zostanie zwolniony, prezydent "zapłaci za to piekłem".
W rezultacie, po pół roku prezydentury naznaczonej głupotą, kłamstwami, niespójnością i chaosem, administracja Trumpa przypomina domek z kart)
{:external}{:follow}, który lada chwila może runąć. Cóż, przynajmniej jest ciekawie.