"Europo, ratuj Ukrainę". Krajowi grozi rozpad lub rządy silnej ręki
• Jeśli Unia Europejska i USA nie stworzą, a co najważniejsze - nie wdrożą szybko nowego planu ratunkowego, Ukrainie grozi rozpad
• Przyczyny kryją się w wewnętrznych problemach Ukrainy
• Wobec widocznego fiaska transformacji, alternatywą mogą stać się rządy silnej ręki
• Oba scenariusze zepchną Kijów z drogi demokratycznych reform, ale Rosja odegra tylko rolę mechanizmu spustowego
• Polska musi być przygotowana na konsekwencje sąsiedzkiej destabilizacji
16.08.2016 | aktual.: 16.08.2016 16:18
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Drugą dekadę XXI w. cechuje widoczny gołym okiem wzrost globalnego napięcia i niepewność przyszłości. Problem dotyczy szczególnie Europy i jej bezpośredniego sąsiedztwa. UE stanęła przed szeregiem wyzwań, które zapoczątkował strumień migracyjny z rozdartego wojnami Bliskiego Wschodu oraz Północnej Afryki.
W połowie obecnego roku nastąpił Brexit, który postawił projekt europejskiej integracji pod znakiem zapytania. Południowe państwa Unii trawi permanentny wręcz kryzys ekonomiczny. Francję i Benelux zalewa fala terroryzmu, ale boją się wszystkie państwa Europy.
Wszystko razem wywołuje społeczną i polityczną niestabilność na kontynencie, a objawami są: wzrost nastrojów izolacjonistycznych, populistycznych, a przede wszystkim radykalizacja opinii publicznej. To najbardziej widoczne skutki kryzysu tożsamościowego i instytucjonalnego Europy. Nic dziwnego, bo z braku skutecznej ochrony UE i państw członkowskich do głosu dochodzi ulica, która coraz bardziej wierzy hochsztaplerom obiecującym cudowne panaceum na wszystkie lęki.
Wyliczanka problemów uświadamia, jak mało miejsca w polityce europejskiej zajmuje dziś Ukraina. A przecież destabilizacja strefy wschodniego sąsiedztwa ma niemały udział w turbulencjach, przez które przechodzi Europa, włącznie z antyrosyjskimi sankcjami i stanem politycznej konfrontacji z Moskwą.
Taką sytuację, choć oczywiście bez dosłownej mapy drogowej, już rok temu przewidziała ukraińska grupa analityczna Opór Informacyjny, postrzegając w niej jedno z największych zagrożeń dla prozachodniej transformacji tego kraju. Smutnym wnioskom towarzyszy obecne przekonanie, że Rosją musieliby rządzić idioci, aby nie skorzystać z europejskich problemów. Innymi słowy, ukraińskie okno możliwości Putina jest dziś szeroko otwarte, bo UE tonie w swoich problemach. W USA trwa kampania wyborcza, która zaabsorbuje Waszyngton do grudnia, ale nowa administracja zacznie funkcjonować nie wcześniej niż wiosną 2017 r. Nawet wtedy Kijów nie może być pewien dalszego wsparcia, jeśli kolejnym prezydentem USA zostanie Donald Trump.
Kreml ma zatem wobec Ukrainy rozwiązane ręce, co może przekładać się na poczucie bezkarności, szczególnie wobec wyczerpania arsenału zachodnich kroków odwetowych, takich jak sankcje, a więc metod niemilitarnych. Kluczowe pytanie brzmi, czy Rosja wykorzysta okazję do próby generalnego zamknięcia problemu ukraińskiego w relacjach z Zachodem? A może to zrobić w bardzo prosty sposób. Narastająca eskalacja militarna, w tym napięcie sytuacji na Krymie i w Donbasie pomogą uruchomić dwa trudno odwracalne scenariusze dla Ukrainy, a każdy z nich zepchnie Kijów ze ścieżki demokratycznej transformacji.
Taki cel przyświeca Moskwie od początku wojny hybrydowej i pomimo stosowania różnych metod działania, pozostaje niezmienny. Z drugiej strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że ewentualne operacje rosyjskie będą tylko rodzajem mechanizmu spustowego. Procesy, które zniszczą majdanowe nadzieje uruchomiła sama Ukraina, można więc śmiało powiedzieć - zegar potencjalnego nieszczęścia już tyka nad Dnieprem.
Rozpełzanie Ukrainy
Niestety to nie sceptyczne "krakanie". Tamtejsze media alarmują, że Ukraina przestaje funkcjonować jako państwo. W szybkim tempie traci podmiotowość, rozumianą jako wspólna i suwerenna przestrzeń prawna oraz instytucjonalna. Tłumacząc na język polski, centralne władze w Kijowie tracą kontrolę nad regionami kraju. Podobnego zdania są ukraińscy politolodzy, którzy nazywają takie zjawisko fragmentacją kraju.
I tak, jadąc od Zachodu, w obwodach rowieńskim, łuckim, tarnopolskim i żytomierskim władzę przejął kryminogenny układ lokalnych administracji i grup przestępczych, który zorganizował republiki bursztynowe. Chodzi o proceder nielegalnego i ogromnego w skali wydobycia złóż bursztynu. Proces przekształca tę część Ukrainy w ekologiczną pustynię, tworząc strefę bezprawia. Zbytem urobku zajmuje się mafia lwowska, bo ten obwód utrzymuje się generalnie z granicznej kontrabandy. Podobnie, jak położone nieco na południu obwody użhorodzki i czerniowicki opanowane przez przemytników papierosów w hurtowym rozmiarze, dowodzonych przez lokalnego oligarchę i deputowanego parlamentu Wiktora Bałogę.
Pora na obwody odesski, mikołajowski i chersoński, które po utracie Krymu są morskimi oknami Ukrainy na świat. To od nich zależy zbyt produkcji rolnej, która wobec krachu przemysłu ciężkiego jest podstawą eksportowych dochodów państwa. Problem jednak we władzy lokalnych oligarchów oraz silnych nastrojach nie tyle prorosyjskich, co antykijowskich. Skierowanych przeciwko elitom, które stanęły u władzy w wyniku rewolucji na Majdanie.
W 2014 r. Kijów opanowali politycy wywodzący się z Galicji, na czele z Lwowianami. Ukraińcy galicyjscy prezentują charakterystyczny dla siebie nacjonalizm i propagują własny nurt światopoglądowy, jako politykę historyczną państwa, opanowując najważniejsze instytucje w tym zakresie, jak miejscowy odpowiednik Instytutu Pamięci Narodowej i ministerstwo edukacji. Mają także silną reprezentację partyjną i parlamentarną.
Cóż, jest to próba odgórnej budowy nowego społeczeństwa ukraińskiego, oparta na antysowieckiej przeszłości. Problem w proporcjach, bo Galicjanie reprezentują maksimum 20 proc. populacji, a z ich etosem nie zgadza się w mniejszej lub większej mierze pozostała część Ukraińców, szczególnie tych rosyjskojęzycznych. Problem także w tym, że identyczne proporcje znajdują odzwierciedlenie w strukturze językowej i światopoglądowej armii, co nie wróży spójności w jej działaniu.
Ponadto południowe obwody, zwane współczesnymi "Dzikimi Polami", to kolejny obszar bezprawia, w tym narkotykowego. Rzecz jednak w tym, że tak jak w innych regionach, władzę sprawują oligarchowie, którym w pełni podlegają - wydawałoby się - państwowe instytucje, takie jak sądy, prokuratura i milicja. Przykładem takiego położenia jest kolejny obwód - dniepropietrowski, którego prawdziwym władcą jest Igor Kołomojski.
I tak przechodzimy do obwodów zaporoskiego, kirowogradzkiego, charkowskiego i połtawskiego, które do czasu konfliktu z Rosją były przemysłowym centrum kraju. Obecnie ze względu na strukturalny kryzys ekonomiczny, dzieło wszystkich ekip władzy, na czele z prezydenturą Wiktora Janukowycza oraz na rosyjskie embargo, zamieniły się w regiony depresyjne. A zatem społecznie i politycznie niestabilne, m.in. z powodu ogromnego bezrobocia i rosnącej przestępczości. W ten sposób niedawne centrum Ukrainy dołączyło do tradycyjnie najbardziej zacofanych obwodów - sumskiego i czernichowskiego.
O obwodach donieckim i ługańskim, czyli zapleczu węglowym nie warto wspominać, ze względu na toczoną od dwóch lat wojnę z Rosją. Pozostaje więc pytanie, czym tak naprawdę rządzi prezydent, rada ministrów i parlament? Wydaje się, że jedynie obwodem kijowskim i samą stolicą oraz obwodem winnickim, oligarchicznym matecznikiem Petro Poroszenki i obecnego premiera Wasyla Hrojsmana.
Jeśli chodzi o parlament, to każdy z obwodowych układów interesów ma po kilku deputowanych. Toleruje prezydenta i rząd tylko z braku lepszej gwarancji swojej nietykalności, ale gdy ewentualne reformy administracyjne i gospodarcze naruszą korupcyjny dobrobyt, scenariusz otwartego nieposłuszeństwa wobec Kijowa staje się prawdopodobny. Zresztą istnieją już gotowe rozwiązania, na razie w charakterze karty szantażu. Odessa woła o Porto Franco. Służba Bezpieczeństwa monitoruje zwolenników Republiki Besarabskiej, a deputowani z Zaporoża marzą o autonomii.
Czy wszystko razem nie przypomina kremlowskiej koncepcji federalizacji Ukrainy? Tylko że de facto bez udziału Rosji. Wystarczy tylko kolejne osłabienie władzy centralnej, na przykład poprzez rosyjską eskalację napięcia militarnego, a lokalni oligarchowie mogą wybrać silniejszą stronę, uruchamiając terytorialne domino. Chyba że zewnętrzny czynnik, czyli Rosja liczy świadomie na efekt odwrotny.
Silna ręka
Sytuacja ekonomiczna Ukraińców nie jest najlepsza. Półtora miliona uchodźców wojennych, bezrobocie, spadek realnych dochodów, skokowe podwyżki opłat komunalnych i stawek energetycznych, biją mocno po kieszeni każdego obywatela. Rodzą przekonanie o celowym przerzuceniu kosztów kryzysu na społeczeństwo. Najgorszy jest jednak brak widocznych zmian, poprawiających jeśli nie byt materialny, to jakość życia. Takich, jak reforma skorumpowanego sądownictwa, rozprawa z oligarchami czy reforma policji i systemu podatkowego.
To elementarne, a niespełnione dotąd oczekiwania, które nadałyby sensu i rewolucji, i transformacyjnym wyrzeczeniom. Tymczasem, mimo szumnych zapowiedzi, reformy buksują, rodząc powszechne rozczarowanie. Cały czas pada autorytet prezydenta i elit, które w 2014 r. przejęły władzę. Wskaźniki poparcia rządzących partii oscylują w granicach 2-10 proc. I być inaczej nie może, skoro w zeszłym roku Poroszenko ogłosił strategię 60 zasadniczych reform. Rozpoczęto słownie cztery, a prezydent walczy z parlamentem, który jak po dawnemu rozszabrowali oligarchowie.
Zresztą, ci ostatni też nie są szczęśliwi, bo ich aktywa tracą mocno na wartości. Przestarzałej produkcji nie chce Europa, a Rosja celowo nie bierze. Podobnie jest w polityce zagranicznej, bo w niespełnionym oczekiwaniu skutecznych reform, skończyła się era bezwarunkowego poparcia Ukrainy. Wyrazem postępującej nieufności Zachodu jest wstrzymanie kolejnych transz kredytu MFW, a ileż można poklepywać się w świetle kamer z europejskimi partnerami, bez jakiegokolwiek efektu.
Ukraina nie uzyskała pełnej implementacji procesu stowarzyszeniowego z UE, ruchu bezwizowego, zachodniej pomocy wojskowej, słowem niczego, co mogłoby podtrzymać rewolucyjne nastroje. Inaczej mówiąc, Ukraina jest zawiedziona, że UE i USA nie dokonały przyjaznej "okupacji". A przekonanie, że zmian muszą dokonać sami Ukraińcy, jakoś się do świadomości społecznej jeszcze nie przebiło.
W takiej sytuacji coraz więcej ukraińskich ekspertów przychyla się ku wersji, że potrzebna będzie zmiana elit władzy. Ale nie w wyniku Majdanu nr 3, bo Ukraińcy są zajęci trywialnym problemem przeżycia. W przeciągu 2-3 lat, o ile kraj się wcześniej nie rozpadnie, wzrośnie skokowo zapotrzebowanie na rządy silnej ręki. Do czego w walny sposób mogą przyczynić się nowe klęski w wojnie z Rosją. Na razie nie widać lidera, który spełniałby takie oczekiwania, ale kilka spraw jest jasnych.
Taki polityk będzie musiał brutalnie pokonać parlament i ograniczyć prawa obywatelskie, co jednoznacznie nie uzyska akceptacji UE i USA, wpychając Ukrainę w ponowne objęcia Rosji, a może nawet Chin. Jak wiadomo, ani Moskwa, ani Pekin nie pytają sojuszników o stan demokracji. W przypadku ukraińskich rządów silnej ręki, taka postawa Kremla jest bardzo prawdopodobna, chociażby dlatego że autorytarny lider z pewnością nie będzie wywodził się z kręgów galicyjskich. Co więcej, zachodnioukraiński etos historyczny znajdzie się najprawdopodobniej w ostrej opozycji. Jakie wnioski z obydwu scenariuszy płyną dla Europy i Polski?
Przygotować się na najgorsze
Zachód traci Ukrainę. Jest to zarówno wynik unijnych i amerykańskich problemów, ale przede wszystkim ukraińskiej niezdolności do transformacji. O ile obecne trendy, po obu stronach zresztą nie zostaną odwrócone, Ukrainie grozi kompletny chaos lub rozpad terytorialny, a w innym wariancie ponowne wejście w orbitę wasalnej zależności od Rosji. Jeszcze gorszym rozwiązaniem byłoby doprowadzenie przez Moskwę do rozpadu Ukrainy po to, aby przerzucić skutki takiego kataklizmu na zachodnie barki.
Rozwiązań jest kilka, począwszy od pełnej herezji, czyli rodzaju paktu Europy z Rosją w tej sprawie. Ale ponieważ z każdego względu, a przede wszystkim etycznego, takie targowanie Ukrainą byłoby dla UE i USA po prostu samobójcze, pozostaje jedno - opracowanie i szybkie wdrożenie planu ratunkowego dla Kijowa.
A właściwie europejsko-amerykańskiego, bezwarunkowego dyktatu dla Ukrainy, nawet wbrew woli jej oligarchów i obecnych elit politycznych, jak widać niezdolnych do ratowania suwerenności własnego kraju. To oznaczałoby wzięcie odpowiedzialności za powodzenie i przyszłość Ukrainy, w warunkach czynnego przeciwdziałania Rosji oraz kolosalne koszty finansowe. Czy Zachód jest gotów je ponieść?
Na szali stoją jednak skutki zaniechania, takie jak rozpad czterdziestomilionowego państwa, z czterema elektrowniami atomowymi, perspektywą wojny domowej na pełną skalę i to w krwawym stylu Machno oraz podobnych atamanów. A także gigantyczny strumień uchodźców, zalew zorganizowanej przestępczości i niekontrolowany napływ broni oraz narkotyków.
I tu zaczynają się polskie obawy. Jak się zachować w przypadku spełnienia jednego z dwóch negatywnych scenariuszy dla Ukrainy? Po pierwsze, spojrzeć nie przez pryzmat chciejstwa, ale realizmu, czyli ze świadomością, że takie wydarzenia mogą naprawdę nastąpić. Po drugie, liczyć się z naszym ograniczonym potencjałem ekonomicznym i wojskowym, a także międzynarodowym. Na przykład konstruując tezę, że Ukraina to problem poza polską "kategorią wagową", ale z ogromnymi i bezpośrednimi skutkami wynikającymi z najbliższczego sąsiedztwa.
Pierwsze, co się nasuwa, to głośne dopingowanie UE i USA do niepozostawiania Ukrainy samopas. Co równa się potrzebie aktywizacji i przyspieszenia polskiej polityki zagranicznej w dziele zorganizowanej pomocy Ukrainie. Ukrainie i jej społeczeństwu obywatelskiemu, a niekoniecznie jej obecnym elitom, tracącym polityczny zmysł działania. Drugim aksjomatem powinno stać się wyjątkowo zgodne działanie w amerykańsko-europejskim szeregu.
I po trzecie, trzeba wygasić polsko-ukraińskie spory historyczne, bo teraz nie pora na konfrontację w tym zakresie. Wyjaśniam dlaczego: jeśli Ukraina się rozpadnie, to skutkiem ubocznym odreagowania może być ostry wzrost nastrojów nacjonalistycznych, charakteryzujących się usilnym poszukiwaniem wroga zewnętrznego. Ukraiński patriotyzm galicyjski już dziś stawia się w charakterze oponenta naszej świadomości historycznej i terytorialnej.
Z drugiej strony, obserwując nader ożywioną dyskusję internetową na Ukrainie, Polska, jako rozsadnik demokratycznej zarazy, nie ma dobrej prasy także w kręgach przychylnych Rosji. Istnieje także spore środowisko, optujące za ukraińską trzecią drogą. Ot, taka karykatura Rosyjskiego Świata, w mocno ograniczonym intelektualnie, ukraińskim wydaniu. Tacy izolacjoniści-mocarstwowcy również widzą w Polsce wroga.
Generalnie więc Polska nigdzie na Ukrainie nie jest, niestety, dobrze postrzegana. Co gorsza, ukraiński antypolonizm różni się bardzo od rosyjskiego. Ten moskiewski ma naturę wyrachowaną, zmotywowaną względami politycznymi, a więc gotową do słowiańskiego padnięcia w objęcia, oczywiście w razie geostrategicznej potrzeby. Niestety z ukraińskich komentarzy pod polskim adresem wyziera podskórna zawiść. Kompleks na tle różnicy w zdolności do ułożenia własnego bytu i dobrego urządzenia własnej ojczyzny. A to już o wiele groźniejsze zjawisko, bo nader emocjonalne, a więc nieracjonalne i mocno chorobliwe.