Eurodżihad
Bez wychowanych i wyszkolonych w Europie terrorystów samobójców nie byłoby nie tylko zamachów w Londynie i Madrycie, ale i 11 września w Nowym Jorku oraz Waszyngtonie. Po wybuchu bomb w londyńskim metrze i autobusach nie ma już żadnych wątpliwości - to kraje Unii Europejskiej są dziś największym rozsadnikiem terroryzmu spod znaku dżihadu.
18.07.2005 | aktual.: 26.07.2005 10:54
- Europa stała się najgroźniejszym centrum islamskiego terroryzmu. Fundamentaliści mają tu oparcie w dużej muzułmańskiej mniejszości, bez problemu korzystają z wszelkich udogodnień, jakie daje Europa bez granic. Jako obywatele Unii Europejskiej mogą się bez przeszkód dostać właściwie do każdego kraju na świecie. Nie będą potrzebowali wizy, gdy zechcą znów uderzyć w USA - ostrzega w rozmowie z "Wprost" Robert S. Leiken, specjalista ds. migracji w Brookings Institution, autor książki "Zwolennicy dżihadu. Imigracja i bezpieczeństwo narodowe po 11 września".
Tymczasem europejscy politycy, policja i służby specjalne okazały się nieskuteczne, jeśli nie bezradne w walce z terrorystami. "Unia zewrze szeregi w walce z terroryzmem" - grzmiał Jose Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, tuż po zamachach w Londynie. Problem w tym, że takie deklaracje wygłaszano w Europie po 11 września w USA i 11 marca w Madrycie. Jednocześnie nie zrobiono prawie nic, by terrorystom naprawdę utrudnić życie.
Wyrodne dzieci Europy
Gdy śledztwo Scotland Yardu ustaliło personalia mężczyzn, którzy dokonali zamachów w Londynie, w Wielkiej Brytanii zawrzało - okazało się, że ataki przeprowadzili nie radykalni fundamentaliści z Bliskiego Wschodu, lecz Brytyjczycy pakistańskiego pochodzenia. 22-letni Shehzad Tanweer, odpowiedzialny za zamach na stacji Liverpool Street, miał opinię spokojnego chłopca, którego jedyną rozrywką jest krykiet. "On był dumny z tego, że jest Brytyjczykiem" - podkreślał jego wujek. 30-letni Mohammed Sadique Khan, który zdetonował bombę na stacji Edgware Road, miał żonę i ośmiomiesięczną córeczkę, był nauczycielem pracującym z niepełnosprawnymi dziećmi.
"Sami wyhodowaliśmy zamachowców samobójców" - podsumowała brytyjska prasa. Ten sam szok, który przeżywa Wielka Brytania, w ubiegłym roku dotknął Holandię, po tym jak Mohammed Bouyeri zabił reżysera Theo van Gogha. 27-letni holenderski Marokańczyk powinien uchodzić za wzór integracji przygotowującej do życia w nowej ojczyźnie. Jego rodzice przyjechali do Holandii na fali boomu gospodarczego, który w latach 60. przeżyła Europa Zachodnia, i dużego zapotrzebowania na siłę roboczą. Mohammed urodził się już w drugiej ojczyźnie. Wydawało się, że bez problemu przystosował się do życia w niej: nauczył się flamandzkiego, studiował informatykę, miał znajomych. Mimo to w 2003 r. przyłączył się do jednej z radykalnych grup islamskich, a rok później zabił van Gogha. "Działałem w imię Allaha. Zapewniam was, że zrobię to samo, jeśli kiedyś wyjdę na wolność" - mówił Bouyeri podczas ubiegłotygodniowego procesu.
Przykład Rabeia Osmana Ahmeda, "mózgu" zamachów w Madrycie z 11 marca 2004 r., powinien do dziś spędzać sen z powiek policjom w kilku krajach europejskich. Ten Egipcjanin trzynaście lat temu zamieszkał na Starym Kontynencie i od początku budził zainteresowanie władz ze względu na radykalne poglądy. Jeszcze w latach 90. kilkakrotnie wzywano go na przesłuchania. Wtedy niemiecka policja (w tym kraju głównie mieszkał) uznała, że nie jest groźny. Przypomniała sobie o nim po zamachach 11 września, ale Ahmed zdążył wyjechać do Hiszpanii. Początkowo Berlin i Madryt wymieniały informacje o jego poczynaniach, lecz nikt nie był w stanie nadążyć za jego podróżami po Europie Zachodniej. Dopiero gdy wybuchły bomby w pociągach w Madrycie, policja zajęła się nim i ostatecznie aresztowała w Mediolanie. W 25 krajach Unii Europejskiej mieszka 20 mln muzułmanów (stanowią 5 proc. mieszkańców UE). Większość - podobnie jak rodzice Bouyeriego - przyjechała do Europy w latach 60. Długo uważano ich za pracowników tymczasowych, którzy
wrócą do swych ojczyzn po zakończeniu kontraktów, więc nikt nie przejmował się kwestią ich asymilacji na kontynencie. Zaczęto na to zwracać uwagę dopiero w latach 90., ale nie wypracowano skutecznej metody ich integracji, nie przywiązywano też większej wagi do aktów dyskryminacji muzułmanów. - Pierwsze pokolenie islamskich imigrantów w Europie godziło się z niższym statusem i wolno pięło w górę po społecznej drabinie. Ich dzieci to odrzucają, rezygnują z systemu bezpieczeństwa wypracowanego przez rodziców. To pogłębia ich osamotnienie, co umiejętnie wykorzystują radykalni imamowie - mówi Leiken.
Narasta problem alienacji imigrantów zamieszkujących getta na obrzeżach wielkich europejskich miast. Radykalni imamowie znajdują tam znakomite pole do działania. - Urodzeni w Europie młodzi muzułmanie nie czują się już związani z krajami pochodzenia rodziców, a ponieważ w nowych ojczyznach czują się odrzuceni, skupiają się wokół jedynego znanego im systemu wartości: islamu - wyjaśnia "Wprost" Ann-Sofie Nyman z Międzynarodowej Helsińskiej Federacji na rzecz Praw Człowieka (IHF), autorka raportu "Nietolerancja i dyskryminacja muzułmanów w UE".
Armia terroru
Młodzi, sfrustrowani europejscy muzułmanie okazali się fantastycznym materiałem na terrorystów. Stary Kontynent w latach 90. stał się celem wypraw emisariuszy Osamy bin Ladena i Abu Musaby al-Zarkawiego, którzy szukali chętnych do udziału w walkach w Afganistanie oraz Bośni i Hercegowinie. Po zamachach 11 września hasła dżihadu stały się szczególnie nośne. Przez obozy Al-Kaidy przewinęło się kilka tysięcy osób z obywatelstwem państw europejskich. To prawdziwa euroarmia terroru.
- Po zamachach na USA w 2001 r. Al-Kaida przekształciła się z organizacji w masowy ruch. Jej europejska odnoga to sieć niezależnych grup, praktycznie każda z nich jest zdolna przeprowadzić taki atak jak w Londynie. W dodatku może to zrobić samodzielnie, nie czekając na rozkaz bin Ladena - tłumaczy dla "Wprost" Rohan Gunaratna, jeden z najwybitniejszych znawców w dziedzinie terroryzmu. Magnus Ranstorp, dyrektor Centrum Studiów nad Terroryzmem i Przemocą Polityczną na Uniwersytecie St Andrews, w rozmowie z "Wprost" opisał system funkcjonowania terrorystycznej siatki na kontynencie. W krajach Europy Zachodniej są rozsiani wysłannicy Al-Kaidy, którzy w latach 90. odbyli treningi w bośniackich i afgańskich obozach. Wykorzystując istniejące w Europie meczety, ale także więzienia oraz internetowe chat-roomy, szukają kolejnych chętnych do walki w imię Allaha. Nowo zwerbowani przechodzą szkolenie, a następnie przyłączają się do dżihadu - albo w Europie, albo na świecie - są wysyłani na Bliski Wschód, do Czeczenii czy
Kaszmiru.
Rozbicie tak skonstruowanej siatki jest niezwykle trudne. Ma ona spore fundusze, a jej przywódcy umiejętnie chronią się przed policyjną inwigilacją - spotykają się tylko z zaufanymi osobami, nie używają Internetu ani telefonów komórkowych. Nieustanny napływ świeżej krwi sprawia, że nie należy się spodziewać, by ten ruch umarł śmiercią naturalną. - Europejscy muzułmanie, którzy teraz są w Iraku, za jakiś czas wrócą i zastąpią weteranów z Bośni i Afganistanu. Tylko radykalne działania policji są w stanie przerwać ten dżihad - podkreśla Ranstorp.
Agaton Koziński