Ejtminowicz: Tak żyją milczący świadkowie sukcesów himalaistów z Zachodu© Archiwum prywatne

Ejtminowicz: Tak żyją milczący świadkowie sukcesów himalaistów z Zachodu

17 stycznia 2021

Tomasz Ejtminowicz, prawnik, turysta wysokogórski i współpracownik Magazynu Wirtualnej Polski - w prostych, osobistych słowach opisał, jak wygląda codzienna praca i realia finansowe Nepalczyków, których zagraniczni wspinacze wynajmują do pomocy przy wysokogórskich wyprawach. Za jego zgodą publikujemy ten tekst.

Zdobycie K2 zimą przez ekipę wspinaczy z Nepalu kończy epokę, w której ludzie urodzeni u stóp najwyższych gór świata byli traktowani - zwłaszcza przez media - jak tło wypraw himalaistów z Zachodu. Przez lata, jako tragarze, przewodnicy, byli tłem, po wczorajszym sukcesie już nigdy nim nie będą. Ale oprócz tych najlepszych z najlepszych, którzy talent i umiejętności przekuli w sukces, jest rzesza tych, którzy pracują dla innych, żeby zarobić na życie. O nich jest ten tekst.


Był jak cień. Zawsze trzy godziny przed nami. Spotykałem go w porze kolacji, w drodze na nepalski sześciotysięcznik Island Peak (6,189 m). Jadł sam i znikał.

W Chunkhung na wysokości około 5000 m. n.p.m. wpadł w śpiączkę. Lekarze z helikoptera dawali mu 10% szans na przeżycie. Kilka tygodni później w Katmandu dowiedziałem się, że się wykaraskał.

Porter. Niósł plecaki i sprzęt. Przez dziesięć dni nie zdążyłem nawet zapytać, gdzie mieszka, czy ma dziewczynę, co porabia jego rodzeństwo. Nie pamiętam, jak miał na imię.

Szerpa. Tragarz. Porter. Milczący towarzysz wyprawy.

Obraz
© Archiwum prywatne | Tomasz Ejtminowicz

Innym razem byliśmy z nimi umówieni w Babiyachaur. Mieliśmy razem przejść dwie przełęcze pomiędzy którymi w Hidden Valley – dolinie pułapce, bo nie ma stamtąd możliwości odwrotu bez wchodzenia na prawie 5,5 tysiąca metrów. - mróz jest około 25 stopni. No więc zjawili się - na boso, a dokładnie - w klapkach typu "kubota". Nie mieli pieniędzy by kupić sobie zwykłe adidasy przed wyjściem w góry.

A potem pięćdziesięciokilogramowy żylasty facet wiązał liną po dwa plecaki naraz, doładowywał ryż, namiot i benzynę na trzy tygodnie, razem pewnie z 90 kg, kucał, przekładał linę z podłożoną szmatką przez czoło, wstawał i… szedł. Z szelmowskim uśmiechem.

Ale na zdjęciach się nie śmieją. Patrzą w obiektyw zastygli w bezruchu.

Obraz
© Archiwum prywatne | Tomasz Ejtminowicz

Ten facet na zdjęciu to Asta. Mój idol. Dzięki niemu przeżyłem największą w życiu ekstazę na Lobuche Peak. Asta od wczesnej młodości latał na Mount Everest tam i z powrotem. Był w grupie Nepalczyków, którzy w bazie pod Everestem spuścili łomot ekipie Simone Moro (słynny włoski himalaista - red.). Z relacji wynika, że doszło prawie do linczu.

Nie dziwię się.

Nie dziwię się, bo przez lata wielokrotnie "białasy z Zachodu" traktowały ich jak podludzi. No i Nepalczycy nie wytrzymali.

Nie dziwię się, bo mam przed oczami wyprostowanego jak struna suchego nordyka spod Dhaulagiri, w czystych i oryginalnych ciuchach, opierniczającego porterów z butą na twarzy. Traktował ich jak parobków. Obserwowałem to kilka dni. Mieszanina pogardy i wyższości. Pewnie przypadkowo był Austriakiem.

Dla nich był kolejnym białym klientem z Zachodu, który przyjechał w ich góry.

Droga do Everest Base Campu (bazy pod najwyższą górą świata, w której trzeba założyć obóz, żeby móc ruszyć na szczyt - red.) to parodia turystyki. Gość w ponczo i sombrero z gitarą w ręku schodzący z gór, a za nim tragarz z jego plecakiem, z wzrokiem wtopionym w drogę. Człowiek cień. Gdy białasy w sombrerach z gitarami schodzą do schroniska (właściwie zakotwiczonej na skale budy z dykty), czekają na nich batony, whisky i papierosy. Potem wjeżdża - od końca licząc: zimne piwo, tort i chicken tikka butter masala.

W sumie nie wiadomo skąd się to bierze i jak wjeżdża, bo przeciętny Nepalczyk kurczaka zjada jak polski chłop w XVIII wieku - raz na Wielkanoc. W tym samym czasie porterzy siedzą skupieni w czarnym kącie wokół wątłej żarówki, wybierając rękami ryż ze wspólnego garnka. Mają czarne paznokcie, wyblakłoczerwone flyersy z kreszu i dziury w butach. Zasną zaraz tam, gdzie jedli.

Obraz
© Archiwum prywatne | Tomasz Ejtminowicz

Oddawanie innemu człowiekowi wytartych rozciapanych po dziesięciu latach butów z przegniłą wkładką to dziwne uczucie. Zostawiasz je vis a vis drzwi pod murkiem, lekko kiwając głową i nie tracąc kontaktu wzrokowego...

Zostawiłem.

Gdy w 2015 roku trzęsienie ziemi przewróciło do góry nogami cały Nepal i w bazach pod Everestem zginęło pod lawiną kilkanaście osób, nikt nie w mediach zająknął się o Nepalczykach. Kilkunastu pod górą i dziewięciu tysiącach w całym kraju. Google załamuje ręce nad kilkoma białymi, paroma Polakami ("straszna trauma") oraz faktem, że Everest obniżył się o trzy centymetry…

Musiało minąć wiele dekad, nim Tenzig Norgay - partner Edmunda Hillary'ego - został uznany przez białą opinię publiczną za równoprawnego pierwszego zdobywcę Czomolungmy, na Zachodzie znanej jako Everest. Dziś na K2 - Czogori - historia spina klamrą jego wysiłek.

Cześć i chwała.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)