Dziś wszyscy byli zawiedzeni. I ci, co liczyli na pojednanie, i ci, co liczyli na zadymę
Mimo "morza biało-czerwonych" flag, które powiewały na moście Poniatowskiego w Warszawie, każdy i tak widział w Marszu Niepodległości to, co chciał. Każdy umocnił się w swoim przekonaniu.
11.11.2018 | aktual.: 11.11.2018 20:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wielki Marsz Niepodległości już na zawsze zostanie wielkim marszem podziałów. Dziś musieli czuć się zawiedzeni zarówno ci, którzy liczyli na jakieś nadzwyczajne pojednanie Polaków, jak i ci, którzy liczyli na burdy, a może wręcz konkretną zadymę.
Sam oglądałem Marsz na kilku ekranach na raz. Bo tylko tak można zobaczyć więcej, a nie tyko to, co chce się dostrzec i usłyszeć. Miałem włączoną zarówno transmisję, którą prowadził kanał Mediów Narodowych, do której oglądania namawiał organizator, czyli Marsz Niepodległości, jak i wiele innych. Na ekranach miałem też włączony przekaz TVP Info, TVN 24, Polsat News i kilka jeszcze różnych internetowych transmisji.
Wniosek? Ten marsz nam jako narodowej wspólnocie jest nieprawdopodobnie potrzebny. Daje nam wszystkim coś, co jest siłą naszej polskości. A mianowicie to, że każdy może być sobą i każdy dzięki temu wydarzeniu może świętować swoją niepodległość po swojemu. Ci, którzy mają potrzebę poczuć siłę jedności, w ten sposób właśnie mają szansę tego doświadczyć i w ten sposób ją poczuć.
Każdy, kto potrzebuje głośno wykrzyczeć, że nienawidzi jakiegoś mitycznego wroga, może sobie do zdarcia gardła wrzeszczeć "raz sierpem, raz młotem…".
Każdy, kto ma potrzebę przejść przez ulice stolicy z dumnie niesioną flagą, ma tu niepowtarzalną okazję na to, by to właśnie zrobić.
Marsz służy też i tym, którzy w tym patosie nie potrafią się odnaleźć. Mają te półtorej godziny, kiedy mogą się czuć lepiej niż inni, ci łysi, ci rozwrzeszczani - i mogą utyskiwać na formę świętowania oraz umacniania się w tym, że oni zrobiliby to lepiej, radośniej i piękniej. To czas, w którym mogą sobie swobodnie dyskutować nad tym, jak Polska jest podzielona, jak źle wykorzystuje swoje szanse i że daje miejsce też tym, których oni sami albo nie tolerują, albo się ich boją.
Podobnie było z tymi, którzy Marsz obserwowali i komentowali w internecie. Tu też odbywało się święto wolności ocen i wniosków. Jedno wydarzenie, skrajne oceny. Albo to hańba, albo serce rośnie. Albo skandal, albo duma. Wystarczyło pokazać zdjęcia ONR-u, które zresztą sami zrobili i opublikowali, by zostać nazwanym "szczujnią", albo pouczonym w stylu "wstydź się chłopino". Dla odmiany publikowanie zdjęć roześmianych polityków PiS sprawiały, że można się było dowiedzieć, że "przejdą do historii jako przewodzący faszystowskiemu marszowi", że to "PiS miesięcznica z faszystami".
Nie inaczej jest z politykami. Oni też dzięki temu, że jest Marsz Niepodległości, mogą świetnie odgrywać swoje role, gdzie z każdej możliwej strony słychać potrzebę jedności, z jednoczesnym stawianiem na jak największy podział, który daje im szansę na lepszy wynik w wyborach. Pewnie dlatego opozycja początkowo tak bardzo liczyła, że porozumienia władz z organizatorami nie będzie, a potem, że to porozumienie odwróci się przeciwko prezydentowi, czy premierowi. A że scenariusz taki był jak najbardziej prawdopodobny, to nie ma się co dziwić, że rządzący, idąc na przodzie, odetchnęli z ulgą, gdy wreszcie doszli do stadionu i ze spokojem mogli wsiąść do limuzyn i odjechać. Na zakończenie usłyszeliśmy tylko od Jarosława Kaczyńskiego, że wspólny marsz to ogromny sukces.
Rzecz w tym, że to tylko rytualne zaklęcie, bowiem marsz, bez względu jak go nazwiemy, nie był ani wspólny, bo tzw. "kordon bezpieczeństwa" sprawił, że właściwie szły dwa marsze. Nie był tym bardziej ogromnym sukcesem. Bo tylko pokazał jak bardzo trafne jest powiedzenie, że "gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie". Właśnie dlatego niektórzy pozostaną w swoim przekonaniu, że to pokaz wielkiej silnej Polski, inni będą widzieć przed oczami tylko te biało-czerwone flagi, a jeszcze inni będą mówić, że państwo nie zdało egzaminu, bo nie udało się uniknąć obecności ONR-owców i ich włoskich kolegów faszystów i płonących rac, których odpalanie w tłumie jest prawnie zakazane.
Po każdym spektaklu kurtyna opada. Widzowie wychodzą ze swoimi odczuciami. Reżyserzy powinni natomiast pamiętać, że państwo i wspólnota to odpowiedzialność za wszystkich. Nie tylko za tych, którzy oddają głos na konkretne ugrupowanie. I jeśli cenimy swoją niepodległość, to musimy pamiętać, że przekonanie, że wszystko jest już ok, to pierwszy krok do tego, by "ok" nie było.
Przekonanie o własnej wielkości, sile i zamykanie oczu na to co niewygodne, na pewno nie buduje silnego państwa. Nie można nie zauważać łyżki zielonego dziegciu w biało-czerwonym morzu. Nieważne, czy będzie jeden, pięciu, czy stu zwolenników, by kogokolwiek wykluczać ze wspólnoty narodowej. Albo będziemy mieć wartości nadrzędne, albo nie będzie nas wcale. Albo będziemy jednym, choć podzielonym narodem, albo będziemy jednością, która znów o wolność musi się bić.