Fot. Kent Nishimura. © GETTY | Kent Nishimura, Los Angeles Times

Dzięki Bidenowi Stany odzyskują transatlantyckie przywództwo [OPINIA]

Jakub Majmurek

Joe Biden został wybrany jako anty-Trump. Jako ktoś, kto po czterech latach ekscesów trumpizmu, miał przywrócić urzędowi amerykańskiego prezydenta godność, powagę i międzynarodowe znaczenie. Kontrast Bidena z Trumpem najlepiej widać dziś, w reakcji na to, co Putin robi w Ukrainie.

W czwartek prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden wziął udział, wspólnie z europejskimi liderami, w maratonie spotkań na najwyższym szczeblu w Brukseli. Odbyły się tam szczyt NATO, grupy G7 oraz spotkanie Rady Europejskiej. W piątek i sobotę Biden odwiedza Polskę.

Amerykański prezydent przyjeżdża do Europy w momencie, gdy stary kontynent za sprawą agresji Rosji na Ukrainę, przeżywa największy kryzys bezpieczeństwa od końca zimnej wojny. Media na całym świecie piszą o historycznej wadze tej wizyty. Komentarz na portalu CNN porównuje ją nawet do spotkania Reagana i Gorbaczowa w Wiedniu w 1985 roku, które uznaje się za początek końca zimnej wojny.

W przeciwieństwie do wydarzeń z 1985 roku, obecna ofensywa dyplomatyczna Bidena z pewnością nie zapowiada nowej ery odprężenia w relacjach między Rosją a Zachodem.

Wręcz przeciwnie: wszyscy mamy chyba poczucie, że wchodzimy w nową erę globalnego konfliktu - między demokratycznym Zachodem i autorytarnym "Wschodem". Nie tyle w "nową zimną wojnę", co w "gorący pokój" – stan, w którym formalnie wielkie polityczne bloki nie toczą ze sobą wojny, ale pokój jest okresem ciągłej niestabilności i niepewności, nieustannie wybuchających lokalnych konfliktów, łatwo mogących zresztą eskalować w kolejną wojnę światową.

Obronić wolny świat

W czwartek w Brukseli nastroje z całą pewnością były bliskie wojennym. Sekretarz generalny NATO, Jens Stoltenberg, zapowiedział wzmocnienie wschodniej flanki sojuszu. Mają pojawić się na niej cztery nowe grupy bojowe: w Bułgarii, Węgrzech, Rumunii i Słowacji. Wzmocnione ma być lotnictwo, obrona przeciwlotnicza, cyberbezpieczeństwo. Na wodach wokół Europy pojawią się grupy lotniskowców.

NATO postawiło w stan gotowości własne siły, mające przeciwdziałać skutkom ewentualnego rosyjskiego ataku jądrowego czy chemicznego, gdyby jego efekty dały się odczuć na terytorium państw sojuszu. Odpowiedni sprzęt ma zostać przekazany także Ukraińcom. Sojusz ma też przygotowywać "adekwatną odpowiedź" wobec Rosji, gdyby ta faktycznie użyła w wojnie przeciw Ukrainie broni masowego rażenia.

Waszyngton zapowiada dalsze wsparcie dla Ukrainy, ma też przekazać miliard dolarów na pomoc dla tych państw, które przyjęły największą liczbę ukraińskich uchodźców. Stany zobowiązały się do przyjęcia na swoje terytorium do 100 tysięcy uchodźców z Ukrainy. Jak się spodziewano, Biden ogłosił też kolejne sankcje wymierzone w Rosję, a wśród nich środki utrudniające Moskwie użycie własnych rezerw złota do ratowania kursu rubla.

Od tych szczegółów ważniejsze jest jednak co innego. Wbrew kalkulacjom Putina, który zakładał, że słaby i podzielony Zachód nie będzie w stanie przeciwstawić się jego imperialistycznej agresji, Zachód - miesiąc po rozpoczęciu agresji - na razie utrzymuje jedność.

Choć problemem pozostają proputinowskie sympatie Węgier i uzależnienie niemieckiej gospodarki od rosyjskiego gazu, co uniemożliwia odcięcie się od dostaw paliw kopalnych z Rosji – a to byłoby najpoważniejszym ciosem wymierzonym w rosyjską gospodarkę.

Nikt poważny w Europie nie ma jednak wątpliwości, że NATO jest dziś niezbędną instytucją zachodniego bezpieczeństwa, a jego przyszłość zależy od Stanów i transatlantyckiego przywództwa Ameryki. Nie o to chyba chodziło Rosjanom, których analitycy i nadworni politologowie od dawna snuli plany "wypchnięcia Stanów z Europy".

Brytyjski tygodnik "The Economist", komentując wizytę Bidena w Europie, napisał, że kandydat Demokratów wygrał wybory w 2020 roku jako "nowy Roosevelt" - obiecujący głębokie reformy gospodarcze i społeczne. Za sprawą agresywnej polityki Rosji, Biden znalazł się nagle w świecie, który bardziej niż czasy Roosevelta, przypomina czasy jego następcy - Harry’ego Trumana.

Truman był pierwszym zimnowojennym prezydentem. Przed jego administracją stanął dylemat: co zrobić z państwem radzieckim, którego polityka zagraża nie tylko sojusznikom Stanów, ale także wartościom, na jakich oparty jest amerykański projekt? Amerykanie szybko musieli wypracować instytucje i polityki, pozwalające powstrzymywać i ograniczać radziecką ekspansję poza granice wyznaczone w Jałcie.

To w odpowiedzi na wyzwania tamtej epoki rodzi się NATO. Instytucja, która dziś – po wielu kryzysach, analizach i wypowiedziach podważających sens dalszego istnienia Sojuszu – raz jeszcze pokazuje swoje znaczenie dla zachodnich demokracji.

Nowy globalny konflikt będzie się kształtował między obozem autokratycznym, zdominowanym przez Chiny, a obozem demokratycznym. A ten ostatni nie zwycięży niestety samą atrakcyjnością swoich idei. Potrzebuje twardych inwestycji w bezpieczeństwo.

Europa ma za sobą lata, jeśli nie dekady, zaniedbań w tym obszarze i jest zależna od wojskowej obecności Stanów na starym kontynencie. Biden jest gotowy ją zwiększać. Jako prezydent wyraźnie postrzega misję Stanów w XXI wieku jako strażnika świata demokracji i praw człowieka.

Kontrast z erą Trumpa

Biden został wybrany jako anty-Trump. Ktoś, kto po czterech latach ekscesów trumpizmu, miał przywrócić urzędowi amerykańskiego prezydenta godność, powagę i międzynarodowe znaczenie. Kontrast Bidena z Trumpem najlepiej widać dziś, w reakcji na to, co Putin robi w Ukrainie.

Biden nie ma problemu, by wprost nazwać to, co robi Putin zbrodnią. Trump natomiast zawsze zachwycał się rosyjskim prezydentem, a i na samym początku wojny z Ukrainą, stwierdził, że ruch Putina z uznaniem separatystycznych republik w Doniecku i Ługańsku był "genialny". Trudno sobie wyobrazić, jak dziś wyglądałaby jedność Zachodu i sytuacja Ukrainy, gdyby w Białym Domu ciągle zasiadał Trump.

Trump zawsze wydawał się traktować NATO i całą międzynarodową architekturę bezpieczeństwa, zależną od Waszyngtonu, jak niepotrzebny ciężar dla Stanów. John Bolton - przez rok doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa - twierdzi, że w 2018 roku amerykański prezydent bliski był wycofania Stanów z NATO. Bolton, jak sam to przedstawia, przekonał wtedy Donalda Trumpa, by tego nie robił. Rok później przestał jednak pracować dla Białego Domu. Zdaniem Bottona, w drugiej kadencji Trump mógłby naprawdę jednostronnie wyjść z NATO.

Trump na relacje międzynarodowe patrzył zawsze nie okiem stratega, ale handlowca. Traktował gwarantowane przez Stany bezpieczeństwo jak towar, za który jego odbiorcy powinni słono płacić. Europa, według Trumpa, płaciła zdecydowanie za mało. W dodatku, zdaniem byłego już prezydenta, sama Europa traci swoje strategiczne znaczenie dla Stanów. Przyszłość jest przecież w rejonie Pacyfiku, gdzie Stany powinny się skupić na konfrontacji z Chinami.

W efekcie, w trakcie prezydentury Trumpa, relacje większości państw Europy ze Stanami stały się jeszcze gorsze niż w czasach II wojny w Iraku (2003 r.), gdy administracja Busha otwarcie ścierała się z tak kluczowymi europejskimi stolicami jak chociażby Paryż.

W trakcie kadencji Trumpa, Europejczycy zaczęli zwyczajnie tracić wiarę w wiarygodność Stanów jako strategicznego sojusznika. Coraz częściej pojawiały się głosy - najdobitniej rozbrzmiewające w Pałacu Elizejskim Macrona - że NATO jest już w zasadzie martwe, Europa musi bronić się sama, budować własną strategiczną autonomię.

Inne przywództwo

Jednocześnie Bidenowi nie wystarczyło nie być Trumpem. Początki obecnego prezydenta USA na arenie międzynarodowej były co najmniej trudne. Pierwszym kryzysem było wycofanie się Amerykanów z Afganistanu. Jak nie oceniać tego ruchu strategicznie, wyglądał on chaotycznie i nieprofesjonalnie. Świat uznał, że pod wodzą Bidena globalne mocarstwo ucieka z przegranej wojny, potykając się o własne nogi.

Następnie był niepotrzebny publiczny spór z Francją. Poszło o umowę na sprzedaż atomowych okrętów podwodnych między Stanami, Australią a Wielką Brytanią. Francuzi dowiedzieli się z mediów, że rząd w Canberrze zamiast francuskiej oferty, która wydawała się dogadana, wybrał anglosaską. Relacje Waszyngtonu i Paryża znów zaczęły przez chwilę przypominać te z czasów Chiraca i Busha jr.

Gdy więc pod koniec zeszłego roku, Amerykanie dysponujący wywiadowczą wiedzą o planach Putina wobec Ukrainy, zaczęli budować wspólny front wśród swoich europejskich sojuszników, startowali z trudnej pozycji.

Wyjść z niej pomogło im, jak twierdzi w swojej analizie na portalu BBC Katty Kay, nowe podejście do sojuszników. Bardziej konsensualne i partnerskie nie tyle, co tylko w czasach Trumpa, ale też Bushów czy Clintona.

Amerykanie mieli dzielić się swoimi informacjami wywiadowczymi z Europejczykami na wcześniej nieznaną skalę. Po napaści Putina na Ukrainie Waszyngton starał się koordynować swoje sankcje i inne posunięcia z Unią Europejską, tak by nie stawiać sojuszników przed faktami dokonanymi.

To nowe podejście na razie działa. Zachód nie tylko jest dość zjednoczony w oporze wobec polityki Putina, ale też państwa Europy zaczynają zwiększać swoje wydatki na obronę. W tym tradycyjnie niechętne temu, jakby wzbraniające się przed budową armii na miarę swojego potencjału gospodarczego, Niemcy.

W jednym bowiem Trump miał rację: zamożne państwa Europy Zachodniej czasem zachowywały się pod parasolem NATO jak "pasażerowie na gapę". Czy ten trend się utrzyma? Jeśli tak, to Bidenowi uda się zrealizować optymalny dla Waszyngtonu scenariusz: bardzo ścisłego transatlantyckiego sojuszu, w którym Europa bierze znacznie większą, niż dotychczas odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo.

Zadanie trudniejsze niż Trumana?

Jednocześnie aktywna polityka Bidena ma jedną wyraźną granicę: zaangażowania w bezpośredni konflikt z Rosją. Ameryka zachowuje się wobec Ukrainy podobnie jak Stany Roosevelta wobec Wielkiej Brytanii na początku II wojny światowej. Dostarcza wszelkiego wsparcia, poza bezpośrednim zaangażowaniem wojskowym. Prawie wiek temu to ostatnie stało się politycznie możliwe dla Roosevelta dopiero po ataku na Pearl Harbour.

Jeśli z pomocą Zachodu Ukrainie uda się obronić, zmusić Putina do rozejmu na korzystnych dla Kijowa warunkach, będzie to wielki sukces nie tylko Ukraińców, ale także polityki Bidena.

Jeśli jednak Kijów padnie i Rosjanie narzucą Ukrainie swój pokój, to wyzwoli to krytykę pod adresem amerykańskiego prezydenta. Pojawią się pytania, czy nie był za miękki, czy nie powinien bardziej asertywnie wesprzeć Ukrainy militarnie - w momencie, gdy rzekoma rosyjska potęga wojskowa obnażyła swoją słabość.

Bidena w ogóle czeka trudne zadanie, być może trudniejsze niż Trumana. Po II wojnie światowej były tylko dwa wielkie mocarstwa: Stany i Związek Radziecki. Europa i Japonia dopiero podnosiły się z wojennych zniszczeń. Ameryka Łacińska, Afryka i większość Azji ciągle nie liczyły się w światowej polityce - nad wielkimi obszarami globu kontrolę sprawowały europejskie mocarstwa kolonialne.

Biden musi się mierzyć ze zmierzchającym mocarstwem rosyjskim - niebezpiecznym ze względu na swoją słabość - oraz z rosnącymi w siłę Chinami. Pomiędzy blokiem chińskim a amerykańskim sytuuje się całkiem sporo siedzących okrakiem na barykadzie państw, chcących jak najbardziej skorzystać na konflikcie.

Są wśród nich niewielkie, pozbawione większego znaczenia kleptokratyczne satrapie, ale też najludniejsza demokracja na kuli ziemskiej - Indie, które w sytuacji rosyjskiej agresji bynajmniej nie okazują automatycznej solidarności walczącej o przetrwanie demokratycznej Ukrainie.

Biden próbował w ostatnich dniach naciskać na Chiny, wbić klin między Pekin a Moskwę. Jego możliwości oddziaływania na chińskie władze wydają się jednak na razie dość ograniczone. Podobnie, jak na Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie, które w zamian za zwiększenie wydobycia ropy – co w sytuacji nałożonych na Rosję sankcji ma szczególnie znaczenie – chcą uzyskać od Stanów jak najwięcej.

Do tego wszystkiego dochodzą problemy Bidena na domowym froncie, gdzie społeczeństwo w sytuacji wojny, nie jednoczy się jak dotąd wokół przywódcy.

Biden ma wcale nieczęsty nawet wśród amerykańskich prezydentów przywilej podejmowania decyzji o historycznym znaczeniu. Na razie radzi sobie w tej sytuacji nieźle.

Stany chyba wygrywają sprowokowaną przez Putina rundę. Waszyngton wydaje się odzyskiwać transatlantyckie przywództwo, nadwyrężone przez Irak, Trumpa, chaotyczne wyjście z Afganistanu. Ale strategiczna gra, jakiej częścią jest obecny konflikt, stawia jeszcze cały szereg trudności - nie tylko dla Bidena, ale także dla każdego jego zastępcy.

Źródło artykułu:WP magazyn
joe bidenwojna w Ukrainieusa
Wybrane dla Ciebie