Drang nach Westen

Tylko Polacy mogą nas uratować - mówią zgodnie burmistrzowie wschodnioniemieckich miast, m.in. Frankfurtu nad Odrą, Goerlitz, Neubrandenburga, Schwedt czy Eggesin. Dziesiątki miejscowości w przygranicznych landach dawno opuścili najlepsi specjaliści, a wciąż opuszcza je młodzież. Wschodnie prowincje Niemiec upadną, jeśli nie ściągną setek tysięcy Polaków do pracy - zdają sobie sprawę lokalne władze. I oferują Polakom udogodnienia w zakładaniu firm, preferencyjne kredyty, mieszkania i socjalne przywileje.

Niemieckie osadnictwo na prawie polskim Historia zatoczyła koło: osiemset lat temu na terenach polskich pojawiło się osadnictwo na prawie niemieckim, co oznaczało specjalne prawa dla Niemców osiedlających się na polskich ziemiach i wnoszących wyższe standardy cywilizacyjne. Po ośmiuset latach mamy swego rodzaju osadnictwo na prawie polskim w Niemczech: Polacy może nie wnoszą wyższych standardów cywilizacyjnych, ale na pewno wigor, energię i chęć osiągnięcia sukcesu. Jest paradoksem, że mentalnie wschodnie landy Niemiec przypominają polskie tereny popegeerowskie. Gdy jeździliśmy po opustoszałych częściowo miastach i miasteczkach wschodniej części byłej NRD, widać było tę samą co na terenach po PGR wyuczoną bezradność, apatię i tęsknotę za komuną. Niemal czternaście lat po zjednoczeniu Niemiec i wpompowaniu we wschodnie landy ponad biliona euro ich mieszkańcy nie tworzą nowoczesnego, żywotnego społeczeństwa, lecz zachowują się jak więźniowie wypuszczeni z obozu koncentracyjnego. Pod względem społecznym
wschodnie tereny Niemiec są niczym poligon poatomowy gdzieś w Kazachstanie: istnieje tam jakaś infrastruktura, ale nie ma życia. To najbardziej ewidentny przykład klęski europejskiej polityki socjalnej: chroniąc obywateli przed ryzykiem i konkurencją, produkuje się społeczne kaleki. I nic dziwnego, że nic nie dało wpompowanie gigantycznych pieniędzy: na rehabilitację po ciężkim wypadku wydaje się wielokrotnie więcej niż na profilaktykę, a i tak zwykle nie udaje się przywrócić pełnej sprawności. Mieszkańcy byłej NRD są właśnie takimi rekonwalescentami po ciężkim wypadku, na stałe uzależnionymi od opieki państwa.

- Pomijając brak idei, odwagi i błędy polityczne, jednym z powodów kryzysu w byłej NRD są zmiany w społecznej mentalności po latach sowietyzacji, decydowania za ludzi, dławienia indywidualnej przedsiębiorczości i wychowania w poczuciu, że państwo o wszystko się zatroszczy. Te same błędy popełniono po zjednoczeniu, już w warunkach wolnego rynku: najpierw szermując obietnicami bez pokrycia, potem rozkładając gigantyczny parasol ochronny. Zamiast zintegrować byłą NRD, zrobiono z niej wielką czarną dziurę na mapie Niemiec - komentuje dla "Wprost" prof. Arnulf Baring, niemiecki historyk i politolog. W efekcie nowe landy, gdzie żyje 18 proc. Niemców, wytwarzają zaledwie 7,4 proc. dóbr przemysłowych. Choć z kasy federalnej i z Brukseli płynie tam strumień prawie 75 mld euro rocznie, rynek pracy się kurczy. Bezrobocie wśród Ossis jest bez mała trzykrotnie większe niż wśród Wessis.

Pracowity jak Polak

Miasteczko Eggesin zna każdy mieszkaniec byłej NRD: przed 1989 r. były tu największe koszary Armii Ludowej. Wtedy mieszkało tam 12 tys. osób, obecnie - 4 tys., bo dwie trzecie uciekło na zachód. Polka Alina Brummund prowadzi w Eggesin sklep z obuwiem. Mieszkańcy - Niemcy, namówili ją, by wystartowała w lokalnych wyborach. Uważają, że tylko tacy jak ona mogą coś w miasteczku zmienić. - Alina jest jedną z najaktywniejszych osób w całym miasteczku. Gdyby nasi rodacy byli podobni z optymizmem patrzyłbym w przyszłość - mówi Denis Gutgesel, burmistrz Eggesin. Alina wcześniej nie mogła kandydować, bo nie miała niemieckiego obywatelstwa. Członkostwo Polski w UE to zmienia (wystarczy mieszkać pięć lat na danym terenie). Brummund otworzyła i rozwinęła biznes w mieście, w którym jej niemieccy konkurenci nie widzieli dla siebie szans. Zwinęli więc interes i albo wyjechali na zachód, albo są na zasiłku. Burmistrz Gutgesel twierdzi, że tacy Polacy jak Alina imponują Niemcom i dziś są właściwie jedyną godną pokazania
wizytówką miasta. Kompletnie zmieniły się stereotypy Polaka i Niemca: to Polak jest obecnie pracowity, solidny, pomysłowy. Polacy chcą walczyć, konkurować, zarabiać, podczas gdy Niemcom wystarczają zasiłki.

- Nie tylko musimy sprowadzić Polaków, ale powinniśmy się z tym spieszyć, bo po polskiej stronie rosną zarobki, gospodarka rozwija się w szybkim tempie, więc wyjazdy wkrótce staną się dla was nieopłacalne. Dziś jeszcze jesteśmy atrakcyjni, jutro Polaków trzeba będzie bardzo zachęcać do przyjazdu - mówi Petra Hintze, przewodnicząca Izby Przemysłowo-Handlowej w Neubrandenburgu. Federalne zakazy pracy dla Polaków Hintze uważa za absurd. To najlepsza droga do szybkiego wyludnienia wschodnich landów. Hintze podkreśla, że już dziś - mimo iż nie ma odpowiednich regulacji prawnych - Polacy ratują przed popadnięciem w marazm całe miasteczka i branże gospodarki wschodnich landów.

Polnische Doktor

Burmistrzowie miast we wschodnich landach twierdzą, że życie samo weryfikuje głupie zakazy i ograniczenia chroniące niemiecki rynek pracy przed Polakami. Widać to choćby w Passewalk, dokąd dojeżdżają polscy lekarze ze Szczecina, legalnie pracujący w miejscowym szpitalu. W Passewalk pracuje też wielu Polaków na czarno, ale władze przymykają na to oko, bo dzięki temu w ogóle funkcjonuje opieka społeczna: Krankenpflege (opieka nad chorymi) i Altenpflege (opieka nad starcami). Polki zajmujące się osobami starymi i chorymi mają świetną opinię i są chętnie zatrudniane.

Prof. Udo Wolter, szef Izby Lekarskiej w Brandenburgii, uważa, że polscy lekarze uratowali służbę zdrowia w tym landzie. Miesiącami musiał jednak walczyć o zgodę na ich legalne zatrudnienie. Gdyby nie Polacy, lokalnej służbie zdrowia groziłby paraliż. W szpitalu ginekologiczno-położniczym w Schwedt pięcioro spośród ośmiu zatrudnionych lekarzy to Polacy. Niemieccy specjaliści uciekli do klinik w Hamburgu i Berlinie. Zarobki lekarzy w Schwedt są pięciokrotnie wyższe niż w Polsce. W Saksonii liczba polskich lekarzy tylko w ostatnim roku wzrosła z 22 do 95 i chętnie zatrudniono by następnych. Dyrektorzy szpitali i przychodni obawiają się, że jeśli teraz nie przyciągną chętnych z Polski, później nie zechcą już dla nich pracować, bo będą woleli przyjmować niemieckich pacjentów u siebie.

Brandenburskie miasto Schwedt, oddalone zaledwie 50 km od Szczecina, przyjęłoby każdą liczbę polskich specjalistów. Katia Marguardt, pracująca w sklepie wielobranżowym A-Z Hoffmann, wścieka się, że obok stoi mnóstwo pustych pawilonów, które chętnie przejęliby Polacy, lecz prawo na to nie pozwala. Do niedawna Schwedt liczyło około 50 tys. mieszkańców, obecnie - 35 tys. I ucieczka na zachód wciąż trwa - do Berlina, Kolonii czy Hamburga. Całe osiedla mieszkaniowe, na przykład przy Friedrich Engels Strasse i Friedrich Wolf Ring, świecą pustkami. Każdego dnia wyprowadza się stąd kilkanaście kolejnych rodzin. Opustoszałe jedenastokondygnacyjne budynki z wielkiej płyty, wyludnione i zdewastowane, są rozbierane, bo utrzymanie pustostanów jest zbyt drogie. Mieszkanie w Schwedt można dostać od ręki i za darmo. Polacy zajmują je dzięki stosowanej przez władze sztuczce prawnej - jako mieszkania przydzielone klientom opieki społecznej. Spotkaliśmy tam m.in. 24-letnią Agnieszkę Bonacką, która trzy lata temu przyjechała do
Niemiec z Mazur. Urządziła się w czteropokojowym mieszkaniu przy Berta von Sutner Strasse. - W Schwedt brakuje specjalistów z branży chemicznej, brakuje fryzjerek, manikiurzystek, instruktorek fitness, mechaników samochodowych. Praca czeka na Polaków w miejscowej fabryce papieru, w biurach turystycznych (największe takie biuro w Schwedt prowadzą zresztą Polacy) i przedsiębiorstwach budowlanych.

Sabotażysta Schroeder

Gdy popularność Gerharda Schoedera zaczęła gwałtownie spadać, wymógł on zgodę na dwuletni okres przejściowy na swobodne zatrudnianie Polaków. I grozi przedłużeniem go do siedmiu lat. Przed wyborcami Schroeder odgrywa rolę dbającego o ich interesy polityka, który nie chce, by cudzoziemcy zabierali im pracę. Prof. Arnulf Baring uważa, że okresy ochronne przyniosą wyłącznie szkody: nie chronią bowiem rynku pracy przed Polakami, lecz chronią Niemców przed większym wysiłkiem i większymi wymaganiami. Tassilo Schlicht był w Niemczech pierwszym bezrobotnym, który zrezygnował z zasiłku, bo znalazł zatrudnienie w Polsce. Pracuje na stacji benzynowej w Gubinie, tuż obok przejścia granicznego. Wkrótce Schlicht znów stanie się odbiorcą zasiłku w Niemczech: będzie pierwszą ofiarą przygotowywanego w Polsce zakazu pracy dla Niemców - normalnej w stosunkach międzynarodowych retorsji za zamknięcie rynku pracy przed Polakami.

Krajowa minister Brandenburgii do spraw europejskich Barbara Reichstein mówi "Wprost", że zakaz pracy dla Polaków miał podłoże polityczne. Obawy przed napływem Polaków były na tyle silne, że Schroeder musiał sięgnąć po okresy przejściowe w dziedzinie zatrudnienia, aby uzyskać społeczne przyzwolenie na rozszerzenie Unii Europejskiej. To, co z perspektywy państwa niemieckiego wygląda na ochronę miejsc pracy, we wschodnich landach oznacza zwykły ekonomiczny sabotaż. - Mimo wysokiej stopy bezrobocia na tych terenach i obawy przed konkurencją ze strony Polaków, są obszary, gdzie chronicznie brakuje rąk do pracy, co grozi upośledzeniem tych terenów na lata - mówi Reichstein. Potwierdzają to politycy z przygranicznych miast, świetnie znający lokalne rynki pracy. - Co kanclerz chce chronić? Gdzie ta niemiecka konkurencja dla Polaków? Przecież jej zwyczajnie nie ma i nie będzie! Co bardziej energiczni dawno wyjechali do zachodnich landów. Chętnych nie ma, mimo ogromnych możliwości pracy w służbie zdrowia czy w opiece
socjalnej. Gdyby nie pracownicy sezonowi z Polski, nawet zbierane właśnie szparagi zostałyby w ziemi - denerwuje się nadburmistrz Frankfurtu nad Odrą Martin Patzelt (CDU)
.

Piotr Cywiński
Cezary Gmyz
Współpraca: Ewa Ornacka

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)