"Może chcą mnie rozwalić? Może to koniec?"
Najgorsze chwile dla Lecha Kaczyńskiego nadeszły, kiedy wieźli go do więzienia w Strzebielinku. "Pojawiły się myśli - że może chcą mnie rozwalić? Może to koniec? Potem, jak rozmawiałem z kolegami, to wielu przez chwilę miało takie myśli. Ale zobaczyłem, że jadą też inne nyski i poczułem się bezpieczniej. Dojechaliśmy do bramy w lesie, wyprowadzono nas, zobaczyłem, że to zwykły kryminał" - opowiadał w "O dwóch takich...".
Jak wspominał Kaczyński w pierwszym tygodniu strażnicy odnosili się w stosunku do osadzonych niezwykle agresywnie. "Przychodzili w hełmach, z psami, po sześciu zomowców na korytarzu, po dwóch pod oknami tych parterowych pawilonów, czasem nawet mieli broń długą. Atmosfera była nerwowa, niektórzy proponowali, by próbować podkopu. Potem się uspokoiło" - opowiadał.
Jak stwierdzał Kaczyński, uwięzienie znosił "nieźle": "Były oczywiście chwile wielkich emocji, opowieści o zwalnianiu rzekomo całych cel. Naprawdę zaczęli zwalniać już w końcu grudnia". By zabić nudę robili szachy z chleba i papieru, a także karty i grali w brydża. Potem, jak pozwalano już chodzić między celami, powstała nawet liga brydżowa.
W tym czasie SB próbowała intensywnie werbować ludzi "Solidarności" - do Lecha Kaczyńskiego funkcjonariusz, "niewysoki blondynek", przyjechał po dwudziestu kilku dniach. Potem pojawił się jeszcze dwa razy. "Nie wiem właściwie, czego chciał, innym proponowano podpisanie deklaracji lojalności. Pytał: 'Co by pan zrobił, gdyby dotarli do pana ludzie Borusewicza? Bo tutaj trzeba z Jaruzelskim budować nową Polskę'. Ale od razu oświadczył, że nie będą mnie prosili o podpisywanie żadnych lojalek, tylko poproszą o deklarację ustną. Oczywiście odmówiłem" - mówił w rozmowie z Michałem Karnowskim i Piotrem Zarembą.