Adam Czabański: W przypadku Chodzieży ma mowy o wspólnej zgodzie na śmierć© Archiwum prywatne, East News | Jan Graczyński

Dramat w Chodzieży. "To nie było rozszerzone samobójstwo"

Anna Śmigulec

- Jeśli ofiary miały związane nogi i usta zaklejone taśmą, to nie ma mowy o rozszerzonym samobójstwie. Bo mamy do czynienia z człowiekiem, który zabija najpierw kogoś, a później siebie. I nie wybiera nawet "łagodnej" metody jak środki nasenne, żeby oszczędzić bliskim bólu, tylko to, co pod ręką: młotek czy nóż - mówi w rozmowie Z Wirtualną Polską suicydolog, Adam Czabański.

Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski: W poniedziałek 24 kwietnia w Chodzieży znaleziono zwłoki całej rodziny. 41-latek zabił swoich rodziców, żonę i czteromiesięczna dziecko, a na końcu siebie. Media nazwały to rozszerzonym samobójstwem.

Adam Czabański, suicydolog i socjolog, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego: To pojęcie jest nadużywane. W rzeczywistości z rozszerzonym samobójstwem mamy do czynienia wtedy, kiedy wszyscy uczestnicy są umówieni co do tego, że chcą umrzeć, i wszyscy się na to zgadzają.

Kilka lat temu pod Poznaniem zdecydowało się na to starsze małżeństwo: lekarze, samotni, u niej stwierdzono nowotwór. Nie chcieli czekać, oboje zdecydowali się zakończyć życie.

Adam Czabański, suicydolog i socjolog, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego
Adam Czabański, suicydolog i socjolog, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego© Archiwum prywatne

Ale skąd to wiadomo, jeśli nie zostawili listu pożegnalnego?

Oni akurat zostawili wyjaśnienia dla tych, którzy odnajdą ich ciała. A wcześniej uporządkowali wszystkie sprawy w taki sposób, żeby nikomu nie sprawić kłopotu.

Natomiast w Chodzieży mamy do czynienia z serią zabójstw zakończonych samobójstwem sprawcy. Wiemy to, chociażby stąd, że ofiary miały związane nogi i usta zaklejone taśmą, więc nie ma tu mowy o wspólnej zgodzie na śmierć.

Na takie przypadki używam innego określenia: samobójstwo poagresyjne. Ono jest bardziej precyzyjne i bliższe prawdy. Bo mamy do czynienia z człowiekiem, który zabija najpierw kogoś, a później siebie. A jakie są jego motywy, to trzeba dopiero zbadać.

Co powoduje osobą, która się na nie decyduje?

To zależy od odmiany tych samobójstw poagresyjnych.

Pierwsza z nich to przypadki, w których samobójca kocha najbliższych i chce ich uchronić przed złem tego świata. Specyficznie pojmuje miłość, więc postanawia ich zabrać ze sobą. Ale ważna jest też metoda. Wybiera tę mało urazową, w cudzysłowie "łagodną", nieprzynoszącą bólu i dodatkowych stresów osobom, które zamierza "uratować". Stosuje np. środki nasenne. Żona czy dzieci umierają we śnie.

Co ciekawe, np. w Japonii, gdzie tych przypadków jest dużo i przeprowadzono badania naukowe, okazało się, że w tej odmianie sprawcami są często kobiety. Sploty trudnych okoliczności skłaniają je do ucieczki w śmierć. A że mają dzieci, je również chcą uchronić przed okropieństwami świata i zabierają je ze sobą.

Tu przypomnę: osoba, która decyduje się na samobójstwo, zazwyczaj nie jest świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Znajduje się w jednej z faz syndromu presuicydalnego – a to jest już stan chorobowy. Taka osoba jest tak bardzo wyniszczona różnymi porażkami, które jej się skumulowały, że nie wie, co robić. Czuje się przyparta do muru.

To działa jak myślenie tunelowe?

Dokładnie tak, ona widzi tylko to jedno rozwiązanie: samobójstwo. My, którzy nie jesteśmy w kryzysie samobójczym, wiemy, że samobójstwo to najgorsza opcja. Bo wiele osób będzie cierpieć: rodzina, bliscy, znajomi, którzy zostają przy życiu. W dodatku w rozpaczy i poczuciu winy. Z ranami, które trudno się goją.

Ale ludzie wyniszczeni swoimi zdarzeniami, którzy często mają też zaburzenia psychiczne, o tym też trzeba wspomnieć, po prostu nie widzą innego rozwiązania. Życie jest dla nich koszmarem, a samobójstwo – jedynym wyjściem.

I jaka jest różnica między takim przypadkiem, a tym z Chodzieży?

Różnica jest podstawowa.

W Chodzieży sprawca użył noża i zadał wiele ciosów. Tam sprawca działał z miłości, tu z nienawiści. A w każdym razie w amoku, czy nawet w afekcie. I to jest ta druga odmiana samobójstwa poagresyjnego – kiedy sprawca pod wpływem agresji zabija inne osoby, a na końcu popełnia samobójstwo.

Oczywiście, niezależnie od tego, czy usypia łagodnym środkiem - tak, żeby ofiara nic nie poczuła, czy używa młotka lub noża – w obu przypadkach jest to wciąż zabójstwo.

Wyobrażam sobie, że ktoś może właśnie w amoku, w ataku agresji zabić nawet kilka osób, a później się przestraszyć: "Co ja narobiłem?!" i popełnić samobójstwo, mimo że wcześniej o tym nie myślał.

Tak też może być. Ale i tak dochodzi do nich pod wpływem impulsu czy jakiegoś gwałtownego zdarzenia. Jeśli ktoś zadał śmierć najbliższym przy pomocy siekiery, to wiadomo, że działał w afekcie. Chwycił, co było pod ręką, byle było skuteczne. "Mam tu nóż! Siekierę! Młotek!" - na tej zasadzie.

Natomiast w tej pierwszej odmianie mamy więcej elementów planowania. Zabójstwo nie jest impulsywne, tylko przemyślane przez sprawcę.

Co jest najczęstszym motywem samobójstw poagresyjnych?

Najczęściej są to nieporozumienia rodzinne. Jak analizujemy później te przypadki, to okazuje się, że najczęściej rozgrywają się w środowisku najbliższych.

W niektórych sytuacjach możemy krok po kroku odtworzyć, jaka była sekwencja zdarzeń: kto pierwszy zginął, kto kolejny, co się wydarzyło później. Natomiast pozostaje tajemnicą, jakie były motywy.

No tak, skoro nie żyje osoba, która zabiła, i te, które zabiła, to nikt nie opowie o tym, co się wydarzyło wcześniej i jakie były przyczyny.

Te sprawy często pozostają niewyjaśnione nawet w toku śledztwa. Wiemy, że doszło do tragedii, że nie było udziału osób trzecich, że to się rozegrało między obecnymi, a teraz nieżyjącymi i tyle. Ale dlaczego?

Wydaje mi się, że do takich tragedii dochodzi, kiedy problemy się nawarstwiają i nawarstwiają, a potem nawet drobna rzecz może przelać czarę goryczy... I ta osoba ma poczucie, że przekroczyła punkt graniczny, teraz jest już w potrzasku.

To jest właśnie ten problem z homo sapiens, ludźmi myślącymi, dokonującymi introspekcji, czyli podróży w głąb samego siebie. My do końca nie wiemy, co się dzieje w tym człowieku, i nie znamy prawdziwego przebiegu wydarzeń.

Myślę, że niekiedy rzeczywiście następuje kumulacja różnych nieszczęśliwych okoliczności: tu porażka, tam zwolnienie z pracy, tu nie jestem w stanie spłacić długu, a tu jeszcze się dowiaduję o zdradzie żony.

A każdy z nas ma inny próg odporności psychicznej - tak jak każdy ma inny próg odporności na ból fizyczny.

Sami nie wiemy, jaka jest nasza własna odporność psychiczna i emocjonalna. Dopóki tego nie doświadczymy. Kiedy to się już dzieje. Możemy coś deklarować, mówić: "A, ja bym się inaczej zachował", ale prawda jest taka, że tego nie wiemy.

Każdy jest uwikłany w wiele różnych sytuacji społecznych. Jesteśmy przeciążeni z każdej strony, nawet moi studenci mówią, że czują się przebodźcowani. Dlatego, nawet kiedy badamy taką sprawę, to nie jesteśmy w stanie ustalić, które spotkanie, która rozmowa, która okoliczność była katalizatorem, który sprawił, że ten człowiek to zrobił.

Nie da się tego przełożyć, jak w fizyce, że E=mc² i już wiem wszystko o samobójstwie poagresyjnym.

Gdybyśmy jednak chcieli to uogólnić i zbudować zarys wzoru, to moglibyśmy wymienić: rozpad związku, problemy finansowe, podejrzenie o zdradę lub samą zdradę, walkę o opiekę nad dziećmi.

Jak się czuje osoba tuż przed popełnieniem tego czynu? Osaczona?

Myślę, że tak. W ogóle warto pamiętać, że osoby, które decydują się na próbę samobójczą, do końca nie wiedzą, czy to zrobić, czy nie. Żyją na krawędzi, wciąż się zastanawiając: być czy nie być. Prof. Brunon Hołyst, nestor polskiej suicydologii, często podkreśla: samobójca nie chce umrzeć, on chce tylko uciec od problemów. Pragnie ulgi i spokoju. Czyli śmierć jest dla niego narzędziem, a nie celem.

Czyli gdyby ktoś mu zaproponował: "Teraz zaśniesz, obudzisz się po dwóch miesiącach, a twoje problemy będą rozwiązane", to by się nie targnął na własne życie?

Niektórych by to pewnie powstrzymało.

Pozostaje jeszcze kwestia reakcji otoczenia. Ludziom się wydaje, że potencjalny samobójca nie daje nic po sobie poznać. Tymczasem badania amerykańskie i brytyjskie pokazują, że około 80 procent osób, które popełniły samobójstwo, wcześniej wysyłały sygnały, że je rozważają.

Niestety, żyjemy szybko, w ciągłym niedoczasie. Mamy problemy z komunikowaniem się. Nasze rozmowy często polegają na tym, że każdy chce powiedzieć swoje, ale nie słucha drugiej osoby. Brakuje nam uważności i empatii. W takiej dynamice trudno wyłapać sygnał, że mamy przed sobą człowieka w kryzysie samobójczym.

Może nawet słyszymy, jak mówi: "Ja się chyba zabiję", ale nie traktujemy tego poważnie. Ignorujemy i machamy ręką: "A, tylko tak gada!".

Dopiero post factum, jak już doszło do nieszczęścia, bliscy zaczynają sobie odtwarzać – tak, jakby puszczali film do tyłu: nasza ostatnia rozmowa, ostatnie spotkanie, co mówił, jak się zachowywał, a dzień wcześniej, tydzień wcześniej... I wielu z nich odkrywa, że pojawiały się niepokojące sygnały i zdania.

Z drugiej strony, nie ma co winić siebie. Że czegoś nie usłyszałem, nie zrozumiałem na czas, nie myślałem, że to jest tak poważne. Musielibyśmy żyć w stanie ciągłej najwyższej czujności, gdybyśmy podczas każdego spotkania z drugim człowiekiem analizowali, czy on czasem nie myśli, żeby sobie zrobić krzywdę.

Ale możemy coś zrobić?

Na pewno bym sugerował, żeby uważnie słuchać osoby, z którą rozmawiam. Żeby zredukować samego siebie: "Ja! Ja chcę coś powiedzieć... Ja mam wieści do przekazania!".

Albo jak dzwoni do mnie przyjaciel czy kolega i mówi: "Muszę z tobą porozmawiać", to znaczy, że naprawdę trzeba się spotkać. A my często odpowiadamy: "Nie, to nie jest dobry moment, jestem zarobiony. Może za tydzień?".

Tylko że może nie być drugiej okazji, żeby porozmawiać z tym człowiekiem. Skoro dzwoni i prosi o spotkanie, bo wyraźnie ma jakiś problem, nie możemy go po prostu spławić.

Ale powiedział pan: spotkać się. To wydaje mi się ważne w kontekście sygnałów. Bo o wiele więcej można wyczytać na żywo: z mowy ciała i mikroekspresji na twarzy. Np. ktoś mówi, że wszystko u niego w porządku, a ma nieobecny wzrok i nerwowo ruszą nogą przez cały czas...

Tak, w dodatku zwykła rozmowa, wysłuchanie cierpiącego człowieka ma dla niego walor terapeutyczny. Nam, zwykłym zjadaczom chleba, często wydaje się, że nie jesteśmy w stanie pomóc. Że może to zrobić tylko psycholog, psychoterapeuta czy psychiatra. Ten ostatni jeszcze przepisze odpowiednie leki i dopiero to będzie skuteczne.

Oczywiście, pomoc specjalistów jest przydatna, a często konieczna. Jednak każdy z nas może zrobić coś dobrego, chociażby poprzez tę uważność.

Tylko że ludzie często się boją: "Ale co ja mam mu powiedzieć?!"

A wystarczy, że z nim posiedzą i pomilczą. I nie będą dawać rad, ani się wymądrzać: "Nie martw się, jutro będzie lepiej". Albo: "Nie przejmuj się, w jednej wiosce była gorsza sytuacja".

Jak na uczelni prowadzę zajęcia z tej tematyki, to siłą rzeczy czasem podchodzą do mnie studenci i opowiadają o swoich znajomych czy przyjaciołach. Czasami mają z nimi konkretne problemy i pytają mnie: "Podejść i rozmawiać?". Ja zawsze mówię: "Tak, porozmawiaj, wysłuchaj, albo po prostu posiedź z tą osobą. Dajesz jej w ten sposób dowód, że jesteś po jej stronie".

W suicydologii ma to nawet specjalną nazwę: efekt Papageno. Część z osób, które rozważają samobójstwo, rezygnuje z niego po tym, gdy ktoś poświęcił im czas i uwagę, i potraktował ich poważnie. Dowiodły tego badania.

A nazwa wzięła się z opery Mozarta "Czarodziejski flet", gdzie występuje Papageno, który ma myśli samobójcze, ale pod wpływem rozmów z innymi ludźmi porzuca je i zaczyna inaczej patrzeć na świat. Więc to jest zadanie właściwie dla nas wszystkich: żeby nie ignorować drugiego człowieka, zwłaszcza jeśli dzwoni po pomoc.

Studenci pytają jeszcze: "I co ja mam z tym kolegą zrobić? Mówi, że zrobi sobie krzywdę...". Odpowiadam: "Nie jesteś w stanie pomóc fachowo, bo nie jesteś profesjonalistą. Ale możesz okazać mu empatię i solidarność. Warto też porozmawiać z jego bliskimi. Tutaj nie ma miejsca na fałszywą lojalność, to zbyt poważna sprawa: kwestia życia lub śmierci".

Można też zaproponować, żeby ta osoba poszła do psychologa. Na szczęście młodzi ludzie już nie mają takich oporów jak pokolenie średnie czy starsi. Tu widzę wyraźną zmianę świadomości na plus. Z drugiej strony, ta osoba nie pójdzie do psychologa, bo jest kompletnie pogubiona, ma problemy, żeby się zorganizować nawet w codziennych drobnych sprawach. A psychologa trzeba znaleźć, sprawdzić opinie, uprawnienia, umówić termin wizyty.

Więc ja sugeruję ująć to inaczej: "Słuchaj, warto, żebyś poszedł do psychologa. Ja poszukam. Mogę cię nawet umówić i pojechać z tobą. Będę czekał na korytarzu". Zorganizować to logistycznie, być przy nim, kiedy wychodzi.

Co powinno nas zaalarmować? Oprócz tych werbalnych sygnałów typu: "Ja się zabiję".

Kiedy ten człowiek na tym nie poprzestaje, tylko eskaluje i precyzuje: "Ja się chyba powieszę. Jutro majówka, wszyscy jadą na działkę, będę miał kilka godzin spokoju". Jeśli słyszymy coś takiego, to już nie jest puste gadanie. Ktoś może stwierdzić: "A, on ma specyficzne poczucie humoru". Ale to już nie jest śmieszne. Tu już nie ma żartów, powinniśmy zareagować.

Natomiast poza sygnałami werbalnymi powinna nas zaalarmować chociażby nagła zmiana zachowania: był pełen energii, a nagle wpada w przygnębienie. Albo odwrotnie: wiemy, że miał trudny okres, był w depresji, a nagle zrobił się wesołkowaty. Nawet kawały opowiada. To też jest alarmujące, bo osoby, które chcą sobie zrobić krzywdę, zrobią wszystko, żeby to zamaskować. Bo nie chcą, żeby ktoś im przeszkodził i udaremnił ich zamiary.

W tych miejscach znajdziesz pomoc
W tych miejscach znajdziesz pomoc© Wirtualna Polska

Myślałam, że to dlatego, że od chwili, kiedy podjęły decyzję, np. "Zrobię to w przyszły weekend w lesie", czują taką ulgę, że naprawdę zmienia im się widzenie świata.

To też. Bo ten człowiek był przyparty do muru i nagle wydaje mu się, że znalazł rozwiązanie: "Przecież mogę się powiesić i tak się uwolnię od tego wszystkiego!". Nagle wie, co robić, i czuje ulgę.

Ale ta zmiana zachowania z przygnębienia na radosne, szczególnie wśród młodych ludzi - to wprowadza bliskich w konsternację. I takie sprawy miałem okazję badać wielokrotnie. Np. na osiemnastce kolegi chłopak był radosny, tańczył, śmiał się. Potem wybiegł. I został znaleziony dwa dni później w lesie. Powiesił się. A ludzie się dziwią: "Jak to? Taki radosny! Już mu się polepszyło, uśmiechał się i żartował!".

Albo inna historia, sprzed ponad 20 lat: studentka psychologii chciała popełnić samobójstwo. Ostatnią osobą, która widziała ją żywą, była jej nauczycielka z liceum. Spotkały się przez przypadek na przystanku autobusowym. Później opowiadała, że jej była uczennica była radosna, wręcz promienna, opowiadała, że ma chłopaka, że szykuje się na wyjazd na Erasmusa, miała mnóstwo planów...

Tymczasem w plecaku miała linkę i bezpośrednio po tej rozmowie poszła głęboko w las i się powiesiła. Znaleziono ją dopiero trzy miesiące później.

Nikt by nie pomyślał. Podobnie bywa z samobójstwami poagresyjnymi.

I to uderza w tych wszystkich historiach. Później, jak się rozmawia z ludźmi, którzy znali zmarłych, mówią podobne rzeczy. Np. w zeszłym roku w Zalasewie pod Poznaniem znaleziono zwłoki małżeństwa i dwojga dzieci. Pozornie zginęli w pożarze domu, który właśnie remontowali, ale potem okazało się, że mieli rany i nie żyli już przed pożarem.

Sąsiedzi tej 55-letniej kobiety opowiadali, jak się z nimi umawiała: "Za tydzień skończymy, to zapraszam na kawę. Musimy to oblać!". A tego dnia, kiedy doszło do tej tragedii, na budowę przyjechała ekipa, która miała im montować bramę.

To wszystko wskazuje na to, że coś tę rodzinę wytrąciło z równowagi – jakieś gwałtowne zdarzenie lub wiadomość, które sprawiło, że świat im się zawalił.

Czy są jakieś charakterystyczne konfiguracje tych samobójstw poagresyjnych, np. mężczyzna, który najpierw zabija żonę i dzieci a potem siebie?

Próba badawcza jest zbyt mała, mówiąc językiem naukowym, żeby można było wyciągać takie wnioski.

W Polsce to są pojedyncze historie. Kilka rocznie. W niektórych latach żadnej. To niewiele, jak na społeczeństwo liczące 38 mln osób.

Ciężko o naukowe uogólnienia, bo każda historia jest inna. Na pewno najczęściej agresorem i sprawcą jest mężczyzna. Badania nad tym zjawiskiem, ale prowadzone w Japonii, wykazały, że kiedy sprawcą jest mężczyzna, to zabija żonę i dzieci, po czym popełnia samobójstwo. Natomiast kobieta zabija tylko swoje dzieci, a na końcu siebie.

W Polsce mieliśmy taki przypadek w 2021 roku. Kobieta utopiła się z pięcioletnim dzieckiem i zapis z monitoringu sugerował rozszerzone samobójstwo. Swoją drogą, czy to jest nowe zjawisko?

Już pod koniec II wojny światowej wśród niemieckiej ludności cywilnej całe rodziny popełniały samobójstwo - z lęku przed wejściem Armii Czerwonej, znanej ze swojego okrucieństwa.. Działał ten mechanizm: żona i starsze dzieci zgadzały się, żeby mąż ich zastrzelił lub otruł i na końcu on sam popełniał samobójstwo. Również kobiety wolały zabić swoje dzieci i popełnić samobójstwo niż dostać się w ręce czerwonoarmistów.

Bo na końcu i tak czekała na nich śmierć. Tyle że po zgwałceniu czy torturowaniu.

To historia. Teraz częściej zdarzają się przypadki, w których mężczyzna zabija żonę lub partnerkę, potem siebie i przedstawia się to jako samobójstwo rozszerzone, z otoczką: "Zabił z miłości, tak bardzo ją kochał!". Wielu ekspertów apeluje: stop romantyzowaniu takiej sytuacji!

Popieram ten protest. Tym bardziej że romantyzowanie śmierci działa szczególnie na młodych ludzi. Zresztą ta nieszczęśliwa miłość najbardziej ich właśnie dotyczy. Od razu się przypomina Romeo i Julia, Tristan i Izolda i cała masa przykładów z literatury pięknej, które mogą im sugerować coś niebezpiecznego.

Dlatego ilekroć mówimy o samobójstwach, również tych poagresyjnych, staramy się podawać jak najmniej szczegółów. Bo inni ludzie w kryzysie mogą potraktować to jako inspirację i próbować to skopiować.

To zjawisko ma nawet swoją nazwę: efekt Wertera. Pociąga za sobą duże niebezpieczeństwo naśladowania zachowań samobójczych, zwłaszcza jeśli mają romantyczny wydźwięk: nieszczęśliwa miłość, mieli całe życie przed sobą, może po mnie też będą tak płakać.

***

Adam Czabański - doktor habilitowany, suicydolog, socjolog. Autor 240 publikacji naukowych z zakresu suicydologii. Wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. Profesor w Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wielkopolskim oraz wykładowca na Studiach Podyplomowych z zakresu Suicydologii w Menedżerskiej Akademii Nauk Stosowanych w Warszawie. Ekspert Biura ds. Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

***

Suicydologia – interdyscyplinarna nauka zajmująca się samobójstwami, próbami samobójczymi oraz szeroko pojętą autodestruktywnością.

Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
chodzieżzabojstwodepresja samobojstwo
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (311)