Domek z kart. Jak upadł Boris Johnson
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy w Westminsterze ucichną dźwięki politycznej nagonki, na tle parady politycznych miernot, które chcą go zastąpić, Boris Johnson wciąż będzie się prezentować nieźle. Ale brytyjskim Brutusom w końcu udało się dopaść Cezara, który zbyt często stawał się klaunem.
Ten cholernie inteligentny zarozumialec liczył, że tym razem go nikt nie przyłapie na kłamstwie. Brytyjczycy nazywają tę cechę pychą - hubris. Kosztowała ich utratę imperium, a Johnsona utratę fotela premiera Wielkiej Brytanii. Przynajmniej w tym rozdaniu. Ale po kolei.
W JAKI SPOSÓB JOHNSON UPADŁ?
Chris Pincher, skuteczny do bólu człowiek Johnsona od brudnych interesów, tak zwany "whip" (najbliższe chyba tłumaczenie to "batog"), czyli zręczny polityk pilnujący dyscypliny głosowania w Izbie Gmin, ma jedną wadę: po pijanemu potrafi chwytać mężczyzn za przyrodzenia.
Gdy Chrisowi w jednym z londyńskich klubów przydarzyła się recydywa - napaść na dwóch partyjnych kolegów - wybuchł skandal. 30 czerwca Pincher podał się do dymisji, ale "afera przyrodzeniowa" eksplodowała z siłą lipcowej burzy. Wrogowie Borisa poczuli krew. A wrogów ma wielu.
POSŁUCHAJ PODCASTU OUTRIDERS O CIEKAWYCH WYDARZENIACH ZE ŚWIATA. DALSZY CIĄG ARTYKUŁU POD PODCASTEM.
Przeciwnicy premiera siedzą – co oczywiste – w opozycji, czyli lewicowej Partii Pracy (Labour Party). Łatwo ich znaleźć także w mediach, w tym w zdominowanej przez lewicę BBC i w potężnej gazecie "The Guardian". Przeciwnicy Borisa piją w modnych pubach Londynu. Przeciwników ma we własnej partii – to proeuropejscy torysi, którzy nie mogą mu darować brexitu.
Boris mógł bowiem stanąć na czele kampanii "Pozostań w Unii", ale w ostatniej chwili rzucił los na przeciwną szalę. Tego dnia u progu kampanii przed referendum 2016 r. napisał dwa felietony do "Daily Telegraph" - za i przeciw dalszemu członkostwu Wielkiej Brytanii w Unii. Potem zadzwonił, by publikowali drugi.
Wrogowie ruszyli do rozprawy z Wielkim Cynikiem. I tym razem nagonka się udała. Niczym Juliusz Cezar, o którym jako absolwent klasyki Oksfordu wie prawie wszystko, Boris otrzymał ciosy od własnego zaplecza.
Noże wyciągnęli znienacka dwaj bardzo ważni ministrowie - finansów Rishi Sunak i zdrowia Sajid Javid. Za nimi – w ciągu kilkunastu godzin - posypały się dziesiątki rezygnacji. Rozpoczęła się ewakuacja z tonącego statku, bo ci, którzy na nim zostaną, będą mieli problem z karierą.
Cios w Borisa dawał szanse na lepsze stanowisko w przyszłości. Każdy chciał mieć na swojej todze choć kroplę krwi "tyrana", "rozpustnika" i "kłamcy". Gdy jednak okazało się, że być może "ranny" pozostanie jeszcze na stanowisku przez jakiś czas jako premier przejściowy, część "zamachowców" próbowała odwołać swoje dymisje.
"O tempora, o mores" - mówił Cyceron w pierwszej mowie przeciw Katylinie, wyrażając oburzenie wobec zepsucia obyczajów. Johnson mógłby tak powiedzieć, ale rozdzierałby trochę szaty nad własną niedoskonałością. W Izbie Gmin i na Downing Street od dawna panują politycy bez kręgosłupa. Albion - kiedyś wzór politycznych cnót - dziś jest pośmiewiskiem Europy. Także za sprawą Wielkiego Cynika Borisa, który w walce o brexit za nic miał konstytucję, posłów, a nawet królową. Leninowska zasada "cel uświęca środki" jest wypisana drukowanymi literami w notesie Johnsona. Od zawsze.
TEFLON I TABU
Pytany, dlaczego toleruje występki Pinchera, swoim zwyczajem zaklinał się, że nic o niczym nigdy nie wiedział. Kazał też kłamać w mediach swoim ministrom i doradcom. Był przekonany, że wolno mu wszystko. Nic nie nauczyła go niedawna długa i bolesna dla niego osobiście afera wokół prywatki na Downing Street.
Johnson pił wino z doradcami w czasie, kiedy zwykli Brytyjczycy nie byli w stanie pożegnać się z umierającymi bliskimi, bo uniemożliwiały to wprowadzone przez jego rząd zasady bezpieczeństwa w trakcie pandemii. Obywatelom Zjednoczonego Królestwa nie wolno było nie tylko odwiedzać szpitali, ale prawie z nikim się spotykać - poza rodziną.
Ale sam premier był przekonany, że takie "szczegóły" jego nie dotyczą. Za to, na co pozwalał swoim ludziom, za to co sam zrobił w środku pandemii, dostał od policji… mandat. Znów wydawało się, że wszyscy wszystko mu wybaczą. Był przecież – i wciąż jest - jedynym brytyjskim politykiem, o którym mówi się w pubach nie po nazwisku, a po prostu "Boris".
W 2019 r. wygrał w cuglach wybory. Dzięki jego kampanii na konserwatystów głosowało kilkanaście milionów wyborców. Uzyskał 80 głosów przewagi w Izbie Gmin nad opozycją. Swoim urokiem i hasłami za brexitem i przeciwko imigracji zdołał pozyskać wielu wyborców głosujących do tej pory na laburzystów na północy Anglii. Rozbił coś, co politolodzy i dziennikarze nazywają Czerwonym Murem w Midlandach.
Prości ludzie zaufali mu, bo mówił trochę ich językiem. Dawał szanse, że będzie ich słuchał, a nie tylko perorował (lekcja dla opozycji w Polsce, którą przerobił kiedyś PIS). Obiecywał inwestycje, kpił z londyńskich "lewaków", którzy popijają wino za 50 funtów, rozprawiając o socjalizmie. Sam pokazywał, że jest nowoczesny i pragmatyczny - jeździł do pracy rowerem, za radą młodszej żony Carrie opracowywał plan walki z globalnym ociepleniem. Był tak prawicowy, że stawał się lewicowy - jak klocek Lego pasował do każdej konstelacji. Udawało mu się tak żonglować cytatami dla mediów, że zwykli ludzie nie umieli lub nie chcieli zauważać jego fatalnej niekonsekwencji.
W końcu naruszył jednak najważniejsze wyspiarskie polityczne tabu.
Brytyjski polityk może bowiem w dzisiejszych czasach prawie bez konsekwencji zdradzać żonę – tacy na przykład francuscy wyborcy wybaczają swoim przywódcom niewierność właściwie od zawsze - ale musi udawać, że nigdy nie skłamał, ani nie bajerował wyborców. Niczym szlachetny pan z Downton Abbey, który nigdy nie naruszy zasad honoru. To jeden z ostatnich mitów pozostałych po brytyjskim imperium.
PINOKIO ZNÓW MA DUŻY NOS
Wielka Brytania, pamiętajmy, to kraj o tradycji purytańskiej: skłamałeś raz, jesteś kłamcą. Za krzywoprzysięstwo przed sądem lądowało kilku celebrytów i słynnych pisarzy. Na kontynencie wystarczy powiedzieć w sądzie "Nie pamiętam" i wynająć świetnego adwokata.
Boris, choć był na topi - najpierw jako burmistrz Londynu, a potem jako minister i premier - kłamał wiele razy i uchodziło mu to niemal na sucho.
Zaczął od dziennikarstwa, swojego oryginalnego fachu - do pisania wkrótce zapewne wróci, zarabiając parę milionów funtów na biografii, książkach, artykułach i przemówieniach. Na samym początku swojej kariery zmyślił cytat i wyleciał za to z redakcji. A potem został… korespondentem w Brukseli, gdzie wykręcał prawdę do góry nogami, a wszyscy byli zachwyceni jego inteligencją i czytali o "prostowaniu bananów" nakazanym przez Unię.
To właśnie wtedy, jak twierdzą jego biografowie, Johnson doszedł do wniosku, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Że jako "Pinokio" osiągnie więcej niż jako grzeczny, ułożony panicz. Uwodził swoich wyborców jak kolejne kobiety, kochanki i żony (miał trzy partnerki, a z nimi siedmioro dzieci – tych, o których przynajmniej wiadomo). Zmieniał zdanie, popełniał lapsusy, wisiał na linie podczas przygotowań do igrzysk w Londynie, wymachując flagami brytyjskimi niczym wielki bąk nonsensu.
Ale ludzie go uwielbiali, był kimś wprowadzającym do nudnej i śmiertelnie powtarzalnej polityki powiew świeżego powietrza i nadzieję, że swój chłop Boris w końcu coś zrobi. Wisząc na wspomnianej linie - przez awarię - Johnson wiedział, że paradoksalnie z tej wpadki będzie mógł zrobić kartę dżokera. Żaden polityk nad Tamizą nie czuje lepiej tamtejszych mediów. Wiedział, jak stworzyć wrażenie, że jest z teflonu.
ZŁOTOUSTY BULDOG
Każdy inny brytyjski polityk, gdyby miesiąc temu za "partygate" znalazł się pod pręgierzem klubu torysów w Izbie Gmin i całych liberalnych mediów, zapewne ratując resztki honoru podałby do dymisji. Boris? Wolne żarty! To facet, który przypomina buldoga. Tak jak jego idol Winston Churchill. Nie ustępuje nigdy ani o cal. Swoją postawą potrafi zarazić innych. To zawsze pełen entuzjazmu pozytywny facet, ktoś, kto sprawia wrażenie, że ma plan - w epoce, kiedy wszyscy inni mamroczą pod nosem jakieś niewyraźne frazesy.
Z "partygate" ocalał, choć chciało się go pozbyć ponad 40 proc. głosujących posłów.
Ma mocne, proste hasła - powie ktoś "hasełka" – i nie nudzi. Te hasełka przemawiają do ludzi, nawet jeśli hasełko z poniedziałku jest sprzeczne z hasełkiem ze środy. Potrafi udowodnić wszystko, co chce. U niego czarne jest białe i odwrotnie. Jest inteligentnym, bystrym absolwentem studiów klasycznych, który zawsze skwituje problem jakąś anegdotą ze starożytnej Grecji lub Rzymu. Były górnik na północy niewiele z tego zrozumie, starszy pan w domku na południu Anglii dostanie wypieków, wspominając swoje czasy w prestiżowej szkole Eton. Dlatego ten zabawny ekscentryk, wygadany gość, który sprzedałby diabłu pałac Buckingham, jest taki genialny podczas wszelkich kampanii.
Są kłamczuchy, którym się kłamstwa pamięta, ale są politycy umiejący uwieść wyborów, zdobyć ich zaufanie. W 2016 r. Johnson uwiódł Brytyjczyków, by poparli wyjście z Unii Europejskiej. Oczywiście także wówczas kłamał - mówił, że wkrótce Bruksela przyjmie setki tysięcy Turków, którzy zaleją Wielką Brytanię. Bez Borisa nie byłoby pewnie brexitu, bo przecież ten wniosek przeszedł w referendum niecałymi czterema procentami głosów.
W Wielkiej Brytanii wyborcy konserwatywni to dwie grupy żyjące w dwóch różnych światach. W pierwszym żyją ubożsi mieszkańcy miast na północy Anglii i małych prowincjonalnych miasteczek. W drugim elity sytych, zadowolonych z siebie hrabstw południowych. Johnson czuje politycznym nosem obie grupy i potrafił dotąd przemawiać do nich skutecznie. Podobnie jak Kaczyński rozumie, że ma do wygrania wybory, a nie dyskusję w elitarnej gazecie politycznej czy pustą debatę na Twitterze. Wie, że obie reagują na inne impulsy, żyją innymi tematami i chcą usłyszeć coś innego, dlatego nauczył się "być za, a nawet przeciw". Johnson tych wyborców konserwatywnych czuje politycznym nosem. Także tych, którzy na co dzień lekceważą polityków, słusznie podejrzewając, że większość z nich to bezużyteczna dla zwyczajnych ludzi banda karierowiczów, nie posiadająca żadnych stałych wartości ani misji.
Taki błysk szczęścia, nagłe połączenie z wyborcami przeżył swego czasu (w 2017 r.) lewicowy (wręcz lewacki) lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, który w przedostatnich wyborach zdołał zdobyć zaufanie ludzi, wskazać inną drogę, przekonać co do swojej uczciwości. Ale był to błysk zbyt mały i zbyt krótki – Corbyn w końcu przegrał z drewnianą Theresą May.
CZY BŁYSK BORISA ZGASŁ?
Przynajmniej przez jakiś czas Johnson nie wyliże ran i nie stanie na nogi. Być może za rok lub dwa, szydząc z poczciwych miernot z własnej partii, które, przejąwszy po nim schedę, będą szły wtedy na wyborczą rzeź z rąk Partii Pracy. Pytanie, czy do tego czasu wszyscy zapomną, że były oczywiście i polityczne argumenty, by zadać mu polityczne ciosy nożem.
Był do tyłu w sondażach - choć to normalne w środku kadencji - ale co gorsza zaczął przegrywać wybory uzupełniające. Wyborcy głosowali nie za laburzystami i liberałami, a na złość przeciwko konserwatystom. To bardzo niebezpieczne zjawisko.
Poza tym niejeden politolog dodałby do tego obrazu nowe sondaże. Otóż ludzie z Północy, z "Czerwonej Ściany" w regionie Midlands, czyli środkowej Anglii, zaczęli czuć, że ich idol z Downing Street bije jednak trochę pianę i niewiele może dla nich zrobić. Że w tych trudnych czasach nie ma magicznej różdżki, pozwalającej mu rozwiązywać problemy inflacji, zapaści służby zdrowia i znikających fabryk i miejsc pracy.
Boris zaś nigdy nie był zbyt silny z ekonomii, mimo całego gadania o wzroście - wspominali w telewizji GB News jego doradcy. Robił notatki podczas spotkań jak dziennikarz uczący się tematu. Nigdy też nie był człowiekiem szczegółu. Jak wielu dziennikarzy wolał malować obraz szerszym pędzlem, pozostawiając malowanie plamkami historykom-impresjonistom. Był świetnym motywatorem, ale niekończącymi się hasłami bez pokrycia uczynił swoją własną politykę PR-ową sztuką dla sztuki.
Do tego był brutalny: pozbywał się każdego, kogo uznał za indywidualność i potencjalnego następcę. Trzebił też we własnej partii zwolenników ściślejszych związków z Unią Europejską. Z czasem wokół Cezara Johnsona wyrosła polityczna pustynia.
Od miesiąca żył na polityczny kredyt. Choć został niemal oczyszczony od części zarzutów "partygate", mógł polec przy okazji każdej kolejnej afery. Zginął mało twarzowo na przystanku "afera przyrodzeniowa".
A przecież miał spore dokonania.
Brexit dla jego zwolenników był i jest czymś wielkim. Dla wyborców konserwatywnych czy to w Budapeszcie, czy w Warszawie, czy w Londynie obecny kurs prawno-polityczny UE jest po prostu lewicowy, do tego straszakiem pozostaje mityczna unijna biurokracja.
Johnson zorganizował też szczepienia na wielką skalę, a potem – tak szybko, jak tylko mógł - wyprowadził kraj z lockdownu. Miał szczęście, że Omikron okazał się wariantem Covidu przypominającym w wielu przypadkach cięższe przeziębienie. Politycznym zwycięstwem w oczach konserwatywnego elektoratu było też to, że sprzeciwił się obowiązkowi szczepień. Ci Brytyjczycy, którzy chcieli, zaszczepili się szybciej - szczepionką oksfordzką Astra Zeneca – i szybciej wyszli z pandemicznej zamrażarki, nie musieli bowiem czekać na decyzje Brukseli. I kolejny borisowy paradoks: choć wielką bzdurą było ściskanie rąk chorym na covid, by pokazać, że to niby nieszkodliwy wybryk natury, to ten gest z początku pandemii, który kosztował Borisa Johnsona walkę o życie w szpitalu, przysporzył mu wiele sympatii.
Paradoksalnie właśnie teraz Johnson wychodził na prostą. Wizerunkowo zyskał sporo punktów, twardo wspierając Ukrainę i prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Chciał doprowadzić do obniżek podatków, choć szło mu to ślamazarnie przez opór ministra finansów. Tego potencjału będzie żal wielu zwolennikom torysów.
Partia Konserwatywna przeżywa dziś radość rytualnej rzezi lidera, który się nie sprawdził. Jutro jednak, kiedy emocje opadną, może się okazać, że jego następcy są tak nudni, tak mało medialni, tak mało efektowni, że torysi zapłaczą za swoim liderem-kłamczuszkiem. Bo Boris na tle szaroburej palety swoich partyjnych kolegów jest postacią ekscentryczną i barwną. Jego otoczenie i kierownictwo Partii Konserwatywnej jest pozbawione osobowości zdolnych porwać naród.
Odkąd ogłosił, że ustąpi, Johnson nie ma już – przynajmniej teraz - powrotu. Choć jak dotąd nie pojechał do królowej oddać premierostwa - a więc pozostanie w siodle jeszcze przez parę tygodni lub nawet miesięcy i ma jeszcze kartę atutową w postaci przedterminowych wyborów - to Elżbieta II, a właściwie jej doradcy, na to się zgodzić nie mogą, bo byłoby to wbrew konstytucji.
Ale kto wie, co będzie za rok, dwa, trzy?
Torysi mogą jeszcze gorzko zapłakać, że wbili nóż w plecy człowieka, który po prostu umiał wygrywać wybory. Paliwem polityki są legendy, mity i przyzwyczajenia. Boris umiał na nich grać. Są politycy, którzy budzą zaufanie, nawet kiedy zręcznie kłamią (do czasu, jak widać). Jaki byłby – i jaki będzie kiedyś - PiS bez Kaczyńskiego? Czym będą w Wielkiej Brytanii konserwatyści bez Borisa? Kto im wygra następne wybory?
Z drugiej strony - był nieznośny. Nie umiał zapanować nad szczegółami, miał niewyparzoną gębę. Kiedyś jako minister spraw zagranicznych bronił aresztowanej w Teheranie Brytyjki irańskiego pochodzenia, mówiąc, że pojechała uczyć studentów dziennikarstwa. Zapomniał, że broniła się, twierdząc, że tylko odwiedzała rodzinę. Za to chlapnięcie językiem zapłaciła kilkoma latami w irańskim więzieniu. W końcu udało się ją z niego wydobyć, ale podczas prywatnego spotkania wytknęła premierowi jego błąd.
Kamery brytyjskiej TV pokazały inne błędy i krętactwa Johnsona. Przy okazji afery z imprezami poniósł koszt za to, że rządzącym nie wolno nie przestrzegać praw, które sami ustanowili. Bronił też swojego doradcy Cummingsa, kiedy ten złamał rygory lockdownu. Kiedy go zwolnił, ten natychmiast dołączył do jego przeciwników.
Zdaniem wielu politologów, choćby prof Matthew Goodwina, Johnsonowi brak było zaplecza intelektualnego, misji ideologicznej i jasnych, trwałych, celów. Biegał od ściany do ściany, czochrając się pod swojej słynnej czuprynie. W końcu coraz więcej Brytyjczyków zaczęło sobie więc zadawać pytanie: czy nie rządzi nami facet, który nie nadaje się na tak wysokie stanowisko?
ODSZEDŁ, BY WRÓCIĆ?
Epoka Borisa Johnsona dobiegnie zapewne końca za mniej więcej dwa miesiące. W poniedziałek 11 lipca wpływowy komitet 1922, grupujący szefów szeregowych posłów klubu konserwatywnego w Izbie Gmin, orzeknie, czy pozwolić mu pozostać na Downing Street do czasu wyłonienia nowego lidera partii, a zarazem szefa rządu.
Johnson chciał pozostać do października, kiedy odbywa się konferencja partyjna torysów. Dostanie zgodę na parę tygodni. Do wakacji posłowie wybiorą spośród siebie dwóch kandydatów na lidera partii. Potem odbędzie się głosowanie wśród szeregowych członków Partii Konserwatywnej.
Być może odejście Johnsona otworzy nową erę w brytyjskiej polityce. Czy będzie to egzotyczny triumwirat Partii Pracy, liberałów i Szkockiej Partii Narodowej? Czy powstaną nowe partie, a stare będą się dzielić? Zmieniony może zostać sam system wyborczy – większościowy, w okręgach jednomandatowych. Opowiada się za tym młode pokolenie, nowe generacje, których polityka nie mieści się w dwóch kratkach lewica-prawica, Labour kontra Tory. Brytyjski okręt utraci stabilność i to w czasach gospodarczej mizerii po brutalnym brexicie.
Podzielona teraz jeszcze bardziej na zwolenników i przeciwników brexitu Partia Konserwatywna zostanie dodatkowo rozdarta na partię Południa i Północy: na stronnictwo wciąż wierzące w magię Borisa oraz na jego wrogów. Takie partie często tracą władzę na długie lata. Być może wówczas na białym koniu wróci centurion Boris, któremu wszyscy zapomną kłamstwa? W końcu politycy i ich wyborcy muszą mieć krótką pamięć, inaczej by zwariowali.
Marek Rybarczyk. Politolog, dziennikarz, komentator telewizyjny. Specjalizuje się w tematyce Wielkiej Brytanii w zakresie współczesnej polityki, brytyjskiej monarchii, terroryzmu, Irlandii Północnej. Kierownik specjalizacji angielskojęzycznej Journalism and New Media w Collegium Civitas. Prezenter w Radio Zet (1989), dziennikarz działu zagranicznego w Gazecie Wyborczej (1990-1991), dziennikarz radiowy BBC World Service Londyn (1992-2003), korespondent w Gazecie Wyborczej (1993-2003), publicysta w Przekroju – dział zagraniczny (2004-2006), publicysta i zastępca szefa działu zagranicznego w Newsweeku (2006 – 2014). Autor kilkuset artykułów na temat polityki międzynarodowej w Przekroju i w Newsweeku, autor książek: "Tajemnice Windsorów", "Elżbieta II", "Brexit i cała reszta", "Wszystkie szaleństwa Anglików" i niedawno wydanej przez Muzę biografii "Elżbieta II. Ostatnia taka królowa".