Doktorze Rynek, proszę operować!
Kto wierzy w to, że służba zdrowia jest bezpłatna? Tylko ten, kto jeszcze nigdy nie zachorował.
28.04.2006 | aktual.: 05.05.2006 09:29
Ma pan skierowanie na zabiegi? W porządku, najbliższy wolny termin za cztery miesiące. Aha, zapłaci pan. W takim razie w przyszły czwartek”.
– Bezpłatna służba zdrowia to pusty slogan, o czym wie każdy Polak. Pustym sloganem jest również stwierdzenie, że każdy mieszkaniec naszego kraju ma nieograniczony do niej dostęp. Kolejki, limity, skierowania i inne bariery sprawiają, że często zmuszeni jesteśmy do szukania układów, znajomości, korzystania z czarnego rynku usług czy leczenia się za pieniądze w sektorze prywatnym – mówił już trzy lata temu obecny minister zdrowia Zbigniew Religa.
Biały fartuch, czarny rynek
O tym, że służba zdrowia jest chora, mówi się od niepamiętnych czasów. Jednym z najgorszych objawów tej choroby jest łapownictwo. „Łóżko szpitalne ma cztery nogi, a jedna kosztuje 500 złotych” – usłyszała rodzina pacjenta jednego z chirurgów, który trafił potem na ławę oskarżonych. Trafił na ławę, bo był wyjątkowo bezczelny, w większości przypadków rodzina jednak płaci, bo zdrowie bliskich jest przecież najważniejsze. W sporządzonym pięć lat temu raporcie „Ubezpieczenia zdrowotne w Europie Środkowowschodniej” prof. Romuald Holly z Krajowego Instytutu Ubezpieczeń oszacował, że najróżniejsze nieformalne opłaty, „dowody wdzięczności” i łapówki w polskiej służbie zdrowia wynoszą… od 5 do 8 miliardów złotych rocznie! Ale problemem są nie tylko łapówki. Wie o tym każdy, kto godzinami czeka w długich kolejkach. – Ręce opadają, człowiek taki chory, ledwie się trzyma na nogach, a lekarz spóźnia się prawie godzinę – oburza się starsza kobieta w poczekalni ośrodka zdrowia.
– Wie pan, ile ja zarabiam? Żeby utrzymać rodzinę, gonię z jednej pracy do drugiej, biorę mnóstwo dyżurów. Nie zawsze uda się wszędzie zdążyć na czas – tłumaczy się lekarz.
Studnia bez dna
Wszyscy opłacamy obowiązkowe składki na ubezpieczenie zdrowotne. Większość z nas wpłaca do wspólnej kasy Narodowego Funduszu Zdrowia znacznie więcej, niż wybiera w postaci „bezpłatnych” porad czy zabiegów. Już samo to przesądza, że służby zdrowia nie można nazwać bezpłatną, a zapis o tym w konstytucji jest zwykłą fikcją. Co roku płacimy zresztą coraz wyższą składkę. Dwa lata temu było to 8,25 proc. pensji, w zeszłym roku 8,50, w tym roku 8,75.
Tygodnik „Wprost” obliczył, że podwyżki, które wywalczyli sobie ostatnio strajkujący pracownicy służby zdrowia będą kosztowały przeciętnie zarabiającego podatnika dodatkowo prawie 2 tys. zł rocznie. Mimo to nie zanosi się, by był to już koniec.
– Składka na ubezpieczenie zdrowotne może rosnąć bez końca. To studnia bez dna – mówi dr Andrzej Sokołowski, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Niepublicznych. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych oddłużono szpitale i jaki jest efekt? Po kilku latach znów są tak samo albo jeszcze bardziej zadłużone.
8,75 proc. to wciąż mniej niż w innych krajach europejskich. Polską specyfiką jest jednak to, że płacimy praktycznie podwójnie. Budżet Narodowego Funduszu Zdrowia wynosi w tym roku około 36 mld zł. Eksperci oceniają, że na prywatne usługi medyczne wydajemy... drugie tyle. Dobrze prosperuje kilkadziesiąt tysięcy prywatnych gabinetów lekarskich. Istnieje już ok. 150 prywatnych zakładów opieki zdrowotnej (pięć razy więcej niż cztery lata temu). Na groźbę bankructwa nie narzekają, nieliczne jeszcze, prywatne szpitale.
Kolejowa druga klasa
Ciągle narzekamy na publiczne poradnie i szpitale. Na prywatne usługi nie narzeka nikt, chociaż przecież udzielają ich ci sami lekarze. Prywatnej służby zdrowia nie dotyczy też łapownictwo. Co więcej, rynek zdecydowałby o tym, że najlepiej powodziłoby się najlepszym lekarzom i najlepszym szpitalom, bo pieniądze trafiałyby do nich wraz z pacjentami, a nie z centralnego rozdzielnika lub dzięki wynegocjowaniu kontraktów z urzędnikami.
Co wobec tego sprawia, że wciąż broni się publicznej służby zdrowia? Argument jest jeden. Co z tymi, których nie stać na leczenie? – No cóż, jeden jeździ koleją drugą klasą, inny pierwszą, a jeszcze kto inny samochodem. Tak samo jest w służbie zdrowia. Państwo powinno zagwarantować, przez obowiązkową składkę, tylko niezbędne minimum usług, taką „kolejową drugą klasę”. Reszta zależałaby od zasobności portfela. Przecież teraz też tak jest, że bogatszego stać na droższe leki i zabiegi, nie mówiąc już o łapówkach – przekonuje dr Sokołowski. – Obowiązkowa składka służyłaby nie tylko najbiedniejszym. Jak ktoś uderzy autem w drzewo, to się go natychmiast ratuje, a nie pyta o składki.
Zdaniem ekspertów, wprowadzenie opłat automatycznie skróciłoby kolejki do lekarzy i czas oczekiwania na zabiegi. Znikłyby łapówki.
Piąte koło i koszyk
Najpierw jednak trzeba określić, co rzeczywiście nam się należy za opłacanie obowiązkowej składki. Teraz bowiem pacjent czuje się czasem jak piąte koło u wozu. Niby wszystko powinien dostać za darmo, ale zwykle szybko się przekonuje, że wcale tak nie jest. Od lat kolejni ministrowie zapowiadają opracowanie tzw. koszyka gwarantowanych świadczeń medycznych. Teraz mówi się, że będzie on gotowy w 2007 roku.
– Rzeczywista naprawa systemu ochrony zdrowia opiera się na określeniu koszyka. To jest podstawa, bez której nie można myśleć o dalszej naprawie funkcjonowania systemu. Jest głęboka determinacja w resorcie zdrowia, żeby koszyk powstał – zapowiada minister Religa. Projekt reformy, opracowany przez zespół min. Religi zakłada także podział NFZ na pięć regionalnych funduszy państwowych. Podstawowa składka „na koszyk gwarantowanych świadczeń” ma wzrosnąć do 9 proc. Natomiast wprowadzenie dobrowolnych ubezpieczeń dodatkowych i utworzenie prywatnych funduszy zdrowia jest planowane w „dalszej perspektywie”. Tak sformułowany projekt reformy budzi poważne kontrowersje. – Co to za reforma, która miałaby się skończyć dopiero za siedem lat? Czemu prywatne fundusze miałyby zostać dopuszczone za pięć lat, a nie od razu? Czego boi się ministerstwo? – pyta dr Sokołowski.
Lek na całe zło?
Dlaczego wszystkie kolejne rządy boją się zmian w służbie zdrowia? O koszyku gwarantowanych świadczeń mówi się przecież, bez skutku, od kilkunastu lat. Badania opinii publicznej wykazują, że większość ludzi godzi się płacić za świadczenia medyczne na wyższym poziomie.
Czego więc boją się politycy?
Reforma, nawet najbardziej potrzebna, jest zawsze bolesna. – Na wolnym rynku usług niektórzy musieliby zbankrutować. Nie ma na to rady. W przeciwnym razie będziemy mieć to, co teraz. Całe społeczeństwo będzie utrzymywać źle zarządzane szpitale, dotknięte przerostem administracji, a pacjenci będą leczyć się prywatnie albo dawać łapówki – tłumaczy dr Sokołowski.
Rząd Jerzego Buzka przeprowadzał cztery wielkie reformy jednocześnie. Wszystkie wywołały wstrząs, a pozytywne rezultaty wielu podjętych wówczas decyzji można było docenić dopiero po paru latach. Rezultat? Partie, które tworzyły tamten rząd: AWS i Unia Wolności już nie istnieją. Ich „następcy” nie chcą skończyć tak samo. Lepiej więc udawać, że problem można rozwiązać połowicznymi reformami albo odkładać wszystko w czasie na „dalsze lata”.
Będzie coraz gorzej?
– Obawiam się, znając naszych polityków, że prywatyzacji nie będzie – twierdzi dr Sokołowski.
Czy zatem wciąż będzie tak samo jak teraz? Zapewne nie. Nigdy nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Problemy polskiej służby zdrowia tak naprawdę nie są wcale naszą specyfiką. Wypracowany przed stuleciem model państwowej służby zdrowia funkcjonował do niedawna nieźle w bogatych państwach Zachodu. Do niedawna. Ostatnie badania opinii publicznej w różnych krajach Europy Zachodniej pokazują, że wszędzie ludzie domagają się jak najszybszej reformy. Bo wszędzie służba zdrowia zaczyna niedomagać.
Postęp w medycynie jest ogromny. W leczeniu wykorzystuje się coraz droższe urządzenia, a pacjenci żyją coraz dłużej. Ale te sukcesy kosztują! Jednocześnie trwający od lat niż demograficzny we wszystkich krajach europejskich sprawia, że osób pracujących w stosunku do emerytów jest coraz mniej. Dlatego system świadczeń emerytalnych w praktycznie wszystkich krajach jest bardzo zagrożony bankructwem. Dokładnie to samo dotyczy służby zdrowia.
– Prywatyzacja to nie kaprys liberałów. To konieczność, jedyna droga. Obowiązujący do tej pory system na naszych oczach bankrutuje. Nie można udawać, że tego nie zauważamy albo lekceważyć zagrożenie. Jeśli zostaniemy bezczynni, będzie coraz gorzej – przestrzega dr Sokołowski.
Leszek Śliwa
Budżet Narodowego Fun-duszu Zdrowia wynosi w tym roku około 36 mld zł. Eksperci oceniają, że na prywatne usługi medyczne wydajemy... drugie tyle.