Polska"Do Rzeczy": Blitzkrieg i zygzaki

"Do Rzeczy": Blitzkrieg i zygzaki

Prawo i Sprawiedliwość trafnie uznało, że radykalne zmiany będą najłatwiejsze do przyjęcia tuż po objęciu władzy przez nowy rząd. Prawem zwycięzców jest bowiem zmienianie tego, co zostawili poprzednicy - pisze Piotr Semka w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".

"Do Rzeczy": Blitzkrieg i zygzaki
Źródło zdjęć: © Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

01.12.2015 | aktual.: 01.12.2015 12:27

Pierwsze dwa tygodnie rządów PiS to blitzkrieg. Rządzący objęli najważniejsze miejsca w aparacie państwa i rozpoczęli zmiany na tych polach, na których mogli spodziewać się najsilniejszego sprzeciwu opozycji.

Wielką demonstracją woli politycznej był środowy spektakl w Sejmie. Przeforsowanie uchwały o unieważnieniu wyboru pięciu członków Trybunału Konstytucyjnego było pokazem skuteczności PiS. Platforma ośmieszyła się demonstracyjnym opuszczeniem sali. Show pozostawiła rywalom z Nowoczesnej. Prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Rzepliński publicznie ujawnił swoje zaangażowanie po stronie PO. Z kolei PiS strzelił sobie w stopę, czyniąc twarzą swojej sejmowej ofensywy posła Stanisława Piotrowicza, który działał w PZPR i jako prokurator oskarżał działacza Solidarności z Jasła. "Noc listopadowa" wyglądała tak, jakby była dla PiS odreagowaniem traumy z nocy teczek z 1992 r.

Premia za zdecydowanie

Polityczna ofensywa PiS objęła wiele zaplanowanych - jak się zdaje - wcześniej działań: oprócz wspomnianego już przyjęcia w Sejmie uchwał o unieważnieniu wyboru pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego przejęcie kierownictwa w służbach specjalnych, ułaskawienie Mariusza Kamińskiego, wskazanie osób, które mają zmienić media publiczne. W klimat wyraźnych zmian wpisało się też zatrzymanie Jana Burego, polityka PSL.

Prawo i Sprawiedliwość trafnie uznało, że radykalne zmiany będą najłatwiejsze do przyjęcia tuż po objęciu władzy przez nowy rząd. Prawem zwycięzców jest bowiem zmienianie tego, co zostawili poprzednicy. Na szybkość działań PiS mogły wpłynąć też doświadczenia tej partii z 2005 r. Wówczas Jarosław Kaczyński zwlekał z wieloma zmianami, zostawiając stanowisko premiera Kazimierzowi Marcinkiewiczowi. Chodziło o czekanie na zmianę nieprzejednanego nastawienia PO do wspólnej koalicji. Potem Kaczyński miał ponoć żałować, że PiS zmarnował pół roku, zamiast objąć pełnię władzy. Pół roku, którego zabrakło potem liderowi PiS w 2007 r., by Polacy odczuli pozytywne efekty jego rządów i ponownie dali zwycięstwo jego partii w wyborach.

Tym razem PiS uważnie przyjrzał się też politycznemu kalendarzowi. Na rewolucyjne zmiany ma tylko miesiąc. Za chwilę zapanuje świąteczna atmosfera i nastąpi wyciszenie w polityce, które potrwa aż do Trzech Króli. Czasu nie jest więc wiele. Jak wypadł start rządu Beaty Szydło?

Kto dziś pamięta, że jeszcze miesiąc temu nikt nie przypuszczał, iż PiS zdecyduje się na wprowadzenie do rządu Antoniego Macierewicza? Jarosław Kaczyński uznał najprawdopodobniej, że jeśli ma odczarować epokę IV RP z lat 2005-2007, to musi pozwolić na drugie polityczne życie jej bohaterom - Antoniemu Macierewiczowi, Zbigniewowi Ziobrze i Mariuszowi Kamińskiemu.

Weszli w skład nowego rządu i nie powstała z tego powodu dziura w niebie. Nie tylko nie osłabiło to notowań PiS w sondażach, lecz wręcz je poprawiło. Badania TNS Polska z 16 listopada, czyli już po ogłoszeniu składu gabinetu Beaty Szydło, pokazują, że PiS cieszy się 44-procentowym poparciem. Jak się okazuje, wyborcy oczekują zmian, dobrze przyjmują ich szybkie wprowadzenie i gotowi są udzielać premii za zdecydowanie.

Macierewicz zabłysnął swobodnym wejściem na dyplomatyczne salony Europy oraz zaprzeczył stereotypom na swój temat, zatrudniając w roli doradcy 20-letniego Edmunda Janningera, studenta amerykańskich uczelni, który ma się zająć kontaktami MON z zachodnimi mediami. Zabawna była krytyka tej decyzji. Mówiono o "promowaniu młokosów". Takie opinie wypowiadały często te same osoby, które niedawno wieszczyły, że Macierewicz ściągnie do MON polityków z tzw. zakonu PC i postacie w rodzaju Krystyny Pawłowicz.

Wprowadzenie do rządu tożsamościowców było preludium do trzech szybkich akcji. Ułaskawienie Mariusza Kamińskiego miało nie tylko symbolicznie uchylić bardzo kontrowersyjny wyrok dla byłego szefa CBA, lecz także uciąć komentarze na temat tego, że służbami specjalnymi kieruje ktoś, nad kim wisi możliwy wyrok sądowy. Sprawne przejęcie służb również było ukłonem w stronę wyborców oczekujących szybkich zmian. Jeden z internautów skomentował to tak: "Tak bardzo podoba mi się działanie PiS. Szybko, sprawnie. Jakby każda minuta była na wagę złota. I to jest prawda. Nie ma chwili do stracenia".

Inicjatywa zmiany ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i unieważnienia wyboru sędziów była z kolei odpłaceniem Platformie pięknym za nadobne, czyli odpowiedzią na przeforsowanie przez PO własnej nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym skutkującej mianowaniem sędziów przed końcem kadencji Sejmu, w którym większość miała PO. PiS słusznie uznał, że PO dokonała tego, aby w postaci przychylnego sobie Trybunału zyskać możliwość blokowania działań reformatorskich PiS.

PiS miał już dość honorowego przegrywania i mimo oskarżeń - na przykład ze strony prof. Andrzeja Zolla o zamach stanu - jest zdeterminowany, aby nie dopuścić do objęcia funkcji przez sędziów wybranych przez poprzedni Sejm. Wszyscy czekają teraz na werdykt Trybunału, który - co musi bulwersować - zaopiniuje projekt współtworzony przez niektórych członków tego gremium. Czy spór ten skończy się jakimś kompromisem? Takie rozwiązanie zdają się sugerować przedstawiciele Kancelarii Prezydenta RP. Swoje propozycje wysuwa także eurodeputowany Marek Jurek. Tak czy inaczej PiS pokazał, że nie będzie się dawał ogrywać Platformie.

Mniejszy szok, niż się spodziewano, wywołało też wskazanie Krzysztofa Czabańskiego na osobę, która ma stworzyć nową ustawę o mediach publicznych, oraz mianowanie Jacka Kurskiego wiceministrem kultury mającym zająć się przyszłym kształtem mediów. Wrażenie, że obecna TVP jest skrajnie upolityczniona i wspiera PO, jest wśród Polaków bardzo silne. Relacje przedstawiające telewizję Janusza Daszczyńskiego jako wzór obiektywizmu przekonują jedynie zagranicznych korespondentów.

Wyrazistą demonstracją woli szybkiego spełniania wyborczych obietnic było wreszcie sprowadzenie do Polski naszych rodaków z Mariupola. Rząd Ewy Kopacz, a wcześniej Donalda Tuska, nie mógł się na to zdecydować od półtora roku.

Rządowy klub dyskusyjny

Tym dwóm tygodniom zdecydowanych i odważnych decyzji towarzyszy wyraźny kryzys polityki informacyjnej PiS. To, co było silną stroną kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy, a potem kampanii parlamentarnej PiS, stało się pietą achillesową nowej ekipy. Powstało wrażenie, że w rządzie albo nie ma ośrodka jasno ustalającego agendę priorytetów rządu, albo jest on lekceważony.

O ile w obu poprzednich kampaniach system budowania przekazu działał bezbłędnie, o tyle teraz coraz częściej rządowi Beaty Szydło brakuje umiejętności, by wytłumaczyć swoje stanowisko.

Zachowanie polityków PiS coraz częściej przypomina postępowanie bohaterów kampanii prowadzonej przez warszawską komunikację miejską. Na plakatach umieszczono zabawne potwory, które mają przypominać pasażerom o dobrych obyczajach. Jednym z nich jest "kłapodziób wylewny". Gatunek ten rozmnożył się ostatnio w rządzie. Ogromna większość jego członków biegnie na skinienie każdej stacji i gada na wszystkie możliwe tematy. Dziennikarkom TVP Info lub RMF FM ufni jak dzieci ministrowie powierzają wszystkie swoje najskrytsze myśli. Oto rzecznik prasowy rządu Elżbieta Witek od niechcenia rzuca w TVN opinię, że Donald Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu za Smoleńsk. Oczywiście pani rzecznik zaznacza, że jest to "opinia prywatna", ale gdy news zaczyna hulać w mediach, nikogo to już nie obchodzi. Deklaracja najwyższej wagi dla obozu PiS pada ot, tak sobie w leniwej rozmowie. Po chwili od sensacyjnego newsa grzeje się Internet.

Z kolei minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski pytany o szybkie dymisje szefów służb specjalnych z emfazą opowiada, że "funkcjonowanie odwołanych szefów służb na stanowiskach było większym zagrożeniem niż zagrożenie, które płynie w tej chwili spoza Polski". Wypowiedź dramatyczna, przesadzona, ale przede wszystkim minister wyszedł w niej poza kompetencje szefa MSZ, który sprawami specsłużb się nie zajmuje.

Beata Szydło musi pojąć, że każdy szczegół może być teraz nadinterpretowany. Tak było z aferą ze zniknięciem flag unijnych z jej konferencji. Czy była to zamierzona demonstracja, czy przypadek, który zaskoczona pytaniami pani premier skomentowała uwagami o "pięknych biało-czerwonych flagach"? Jeśli była to celowa demonstracja, to jaki był jej cel?

Można też zapytać, czy ktoś w rządzie podjął decyzję o angażowaniu się wicepremiera Piotra Glińskiego w spór o wrocławskie widowisko "Śmierć i dziewczyna", czy był to pomysł samego ministra kultury. Teatr Polski we Wrocławiu nie podlega wprost ministrowi, więc po co było pomagać w odgrzewaniu wszystkich stereotypów na temat cenzorskich zapędów PiS?

Wyjaśnienie sprawy może być banalne. Łatwiej koordynować zachowania jednej osoby niż 25, bo tyle osób liczy nowy gabinet. Jeśli Szydło nie ukróci mówienia o wszystkim przez wszystkich, to "rządowy klub dyskusyjny"- ku uciesze opozycji - będzie działał nadal.

Czy ten chaos medialny to efekt zniknięcia Marcina Mastalerka? Jeśli tak, to Szydło w swoim własnym interesie powinna jak najszybciej ściągnąć człowieka, który przyczynił się do wyborczych sukcesów.

Jak się samoograniczać?

Czy rząd Beaty Szydło i partia Jarosława Kaczyńskiego mają listę celów, które chcą osiągnąć? Czy może powtórzy się praktyka z lat 2005-2007, gdy dość lekkomyślnie otwierano kolejne fronty politycznej walki?

Odwołanie Tomasza Arabskiego ze stanowiska ambasadora w Madrycie i wzmianki o postawieniu Donalda Tuska przed Trybunałem Stanu wielu wyborców może uznać za złamanie obietnic o wyrzeczeniu się chęci odwetu. Może powrócić skojarzenie: Kaczyński to wojna i konflikty.

Owszem, PiS ma oddany i sprawnie komunikujący się elektorat, ale też o wiele łatwiej przeciwnikom PiS kreować tę partię na walczącą z całym światem. Czy Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z lat 2005-2007? Nawet życzliwi mu publicyści pytają, kiedy skończy się czas ofensywy i zacznie demokratyczna normalność? PiS zdaje się dziś mówić: najpierw musimy zdobyć realną władzę, a potem możemy pozwolić sobie na akty wielkoduszności. Problem w tym, że w polityce nie da się jasno określić: odtąd dotąd zdobywamy pole, a potem uspokajamy fronty politycznej walki. Logika wojny domowej jest niezwykle trudna do odwrócenia. Taka jest cena zmiany status quo, który powstawał przez 25 lat III RP.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (249)