Demokracja waląca Donalda Tuska [OPINIA]
Szef rządu zapowiedział, że imperatyw przywracania praworządności jest w nim i jego ekipie tak silny, że ważniejsze jest działanie niżeli litera prawa. Granicę dopuszczalnych naruszeń określi zaś - oczywiście - sam Donald Tusk.
"Jeśli chcemy przywrócić ład konstytucyjny oraz fundamenty liberalnej demokracji, musimy działać w kategoriach demokracji walczącej. Oznacza to, że prawdopodobnie nie raz popełnimy błędy lub podejmiemy działania, które według niektórych autorytetów prawnych mogą być nie do końca zgodne z literą prawa, ale nic nie zwalnia nas z obowiązku działania".
Tak dosłownie, słowo w słowo, brzmiała wypowiedź premiera Donalda Tuska.
Powiedzmy sobie szczerze: gdyby coś takiego powiedziała premier Beata Szydło albo premier Mateusz Morawiecki, komisje europejska i wenecka rozbijałyby namioty pod siedzibą Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, środowisko prawnicze gardłowałoby w mediach długimi tygodniami, a w międzynarodowych mediach przerywano by programy, by nadać "breaking news" z Polski o autorytarnym przewrocie dokonywanym przez skrajnie prawicową partię - Prawo i Sprawiedliwość.
Powiedział to jednak Donald Tusk. I co? I nic. Co najwyżej trwa konkurs na to, kto głośniej będzie przyklaskiwał zapowiedzi premiera.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Michał K. zostaje w areszcie. Wiceminister ocenił decyzję sądu
Wizja z przeszłości
Demokracja walcząca, o której wspomniał Donald Tusk, to - jak wynika z jego słów - nawiązanie do niemieckiej koncepcji filozoficzno-prawnej z 1937 r.
W czasach Hitlera jego przeciwnicy uważali, że litera prawa jest znacznie mniej istotna od celu, który należy osiągnąć. Tym celem jest zaś, wszelkimi możliwymi sposobami, nie dopuścić do rozkwitu autorytaryzmu, który może przerodzić się w totalitaryzm.
Koncepcja ta zakładała, że cel jest nadrzędny - ważniejszy nie tylko od praw politycznych, lecz także od praw osobistych jednostek. I że nawet gdyby trzeba było poświęcić pewne uprawnienia Bogu ducha winnych ludzi, to warto. A warto, bo jeśli rozwijać się będzie dyktatura, to przecież jednostki wcale nie będą miały więcej praw, lecz mniej.
- Demokracja walcząca nawiązuje do koncepcji z 1937 roku, która przestrzegała przed autorytaryzmem. Jesteśmy w szczególnym momencie, musimy różnymi metodami kruszyć beton demokracji nieliberalnej - powiedział w Polsat News Adam Bodnar, minister sprawiedliwości-prokurator generalny.
Sam Tusk mówił, że większe rozliczenia niż te po PiS-ie były tylko po drugiej wojnie światowej w Norymberdze oraz wojnie na terenie byłej Jugosławii.
Szkopuł w tym, że w 2024 r., w polskich realiach, to będzie prędzej demokracja waląca niż walcząca. Opierać się bowiem będzie na tym, że rządzący mają większą pałkę od opozycji, więc - nomenomen - siłą rzeczy będą mieć rację. Litera prawa ani sprzeciwy instytucji oraz jednostek, choćby wybitnych, nie mogą przecież stanąć naprzeciw realizacji celu, którym jest zapewnienie stuprocentowej praworządności.
Skoro zaś - uważają Tusk, Bodnar i ekipa - praworządności nie da się przywrócić praworządnie, to zostanie ona przywrócona z naruszeniem praworządności. A jeżeli ktoś uważa, że brakuje w tym logiki, to najpewniej jest przeciwnikiem praworządności, za to zwolennikiem złodziejstwa i przestępczych procederów.
Wierzę w Ojca Tuska
Model przywracania praworządności jest, co już widzimy, dość prosty.
Punkt pierwszy: rządzący robią, co chcą, bo nie można dać się uwiązać literze prawa.
Punkt drugi: sprzyjający władzy prawnicy tłumaczą, że w teksty ustaw, dotychczasowe orzecznictwo i piśmiennictwo prawnicze patrzą ślepo ludzie związani kajdanami formalizmu. A ci myślący trzeźwo, nowocześnie i praworządnie patrzą na cel, który jest do zrealizowania - czyli przywracanie praworządności.
Punkt trzeci: rządzący wskazują publicznie, że są różne opinie prawników co do tego, czy wolno było coś zrobić, czy też robić nie było wolno.
Przetestowaliśmy to w ostatnich dniach. Premier postanowił wycofać swój podpis (tzw. kontrasygnata) pod postanowieniem prezydenta. Powód? Szef rządu nie przeczytał, co podpisuje, a gdy już mu wyjaśniono, wyszło na to, że uznał tzw. neosędziów w Sądzie Najwyższym.
I choć konstytucja obowiązuje od 27 lat, nikomu dotychczas nie przyszło w ogóle na myśl, że premier może wycofać swój podpis spod postanowienia prezydenta, które już weszło w życie. Było za to - aż do dnia wycofania podpisu przez Donalda Tuska - multum wypowiedzi najwybitniejszych prawników, że tak zrobić nie można.
Tusk jednak kontrasygnatę cofnął. I co? I okazało się, że część prawników twierdzi teraz, że "oczywiście"można tak było zrobić, że to zmyślny ruch szefa rządu, że przywracanie praworządności właśnie na tym polega; że duch, nie litera.
Mówią to profesorowie prawa. Każdy głos zwykłych magistrów, zwyczajnych adwokatów czy sędziów z prowincji jest więc sprowadzany do tego, że mordę należy trzymać w kuble, bo profesor prawa przecież zna się na prawie lepiej. A że nie podaje szczegółów, myli ustawy, podstawowe fakty? To szczegół, który nie może stać na drodze do przywracania praworządności, choćby to przywracanie w danej chwili polegało wyłącznie na wykazaniu, że premier nigdy się nie myli.
Najuczciwszy w tym wszystkich okazał się prof. Jerzy Zajadło, uznawany za wybitnego polskiego prawnika. Przyznał on bowiem, że nie ma żadnych argumentów, a po prostu sprzyja Donaldowi Tuskowi.
"W sprawie kontrasygnaty jestem po stronie Donalda Tuska. Wprawdzie nie potrafię tego prawniczo jednoznacznie uzasadnić i wiem, że prawnie to słaby argument, ale po prostu czuję, że tego, zważywszy na cały kontekst sprawy, wymaga przyzwoitość" - napisał na swoim profilu na Facebooku prof. Zajadło.
Jednocześnie prof. Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista, który przez osiem lat rozpoczynał niemal każdy dzień od krytyki poczynań PiS-u, został już zaszufladkowany przez obóz władzy, sprzyjających mu prawników oraz media jako wariat, którego nie warto słuchać. Piotrowski bowiem dopuszcza się zamachu na demokrację walczącą: nie patrzy na to, który polityk coś robi, tylko ocenia czyn. I w tych ocenach w ostatnich miesiącach obecnie rządzący nie wypadają tak praworządnie, jak wypadać powinni. Donośniejszy, mądrzejszy i bardziej praworządny jest więc głos Zajadły niż Piotrowskiego.
Czytać, nie płakać
Za przywracanie praworządności, ramię w ramię z Donaldem Tuskiem, zabrał się też intensywnie marszałek Sejmu Szymon Hołownia.
Człowiek to prawniczo doświadczony, przepłakał bowiem nad egzemplarzem konstytucji niejedną noc. Przezornie łzy lał jednak jedynie na twardszą oprawę, a nie na cienkie kartki, ażeby świeży jeszcze tusz się nie rozmazał, przez co nigdy Hołownia do tejże konstytucji nie zajrzał.
W ostatnich dniach marszałek i jego świta wyszli z dwoma wybitnymi pomysłami, które zbliżą nas do praworządnego państwa. Pierwszy dotyczy prezydenckiego projektu ustawy dotyczącego praw osób niepełnosprawnych.
Prezydent wniósł go do Sejmu na początku marca 2024 r. Do dziś się nim nie zajęto. I ktoś złośliwy gotów by przypomnieć słowa Hołowni o tym, że zamrażarka z Sejmu miała wyjechać, ale sprawa jest tu bardziej skomplikowana.
Prezydencki projekt jest bowiem ponoć daleko niedoskonały (czego nie umiem ocenić, bo – w przeciwieństwie do polityków i profesorów prawa – nie znam się na wszystkim). Hołownia więc nie chce ryzykować, że posłowie popełnią błąd i go uchwalą. To przecież oddalałoby nas od stuprocentowej praworządności. Marszałek Sejmu osobiście, właściwie jednoosobowo, ratuje Polskę przed wejściem w życie złej ustawy. Gdy bowiem parlamentarzyści zostaną pozbawieni prawa głosowania, to nic głupiego nie przegłosują.
Bez hamulców
Drugi wybitny pomysł Szymona Hołowni dotyczy Trybunału Konstytucyjnego. To taka martwa w zasadzie instytucja, której wyrokami dziś niemal nikt się nie przejmuje.
I ktoś, kto nie ma pojęcia o praworządności, mógłby pomyśleć, że tę instytucję, bądź co bądź ujętą w konstytucji, należałoby uzdrowić. Formą takiego uzdrowienia mogłaby być realizacja wyroku Trybunału Konstytucyjnego z grudnia 2015 r., którego nie wykonało Prawo i Sprawiedliwość (pozbycie się trzech tzw. dublerów z trybunału), oraz wskazywanie porządnych prawników na miejsca, które będą się w trybunale sukcesywnie zwalniały. W ten sposób w ciągu 2-3 lat można odbudować Trybunał Konstytucyjny.
Tak by jednak postąpił jedynie laik, ktoś być może optujący za demokracją, ale nie tą w walczącym wydaniu.
Przywracanie praworządności ma polegać bowiem na tym - jak wskazuje Hołownia - że obecna władza polityczna nikogo nie będzie wskazywała do Trybunału Konstytucyjnego. Będzie uznawała, że taki organ nie istnieje. To wprost niezgodne z konstytucją, która wymaga od Sejmu wyboru sędziów do Trybunału Konstytucyjnego. Ale na pewno znajdą się prawnicy, którzy wyjaśnią, że duch tych przepisów jest inny od litery.
Zanim zaś ktoś powie, że nie można legitymizować niewłaściwie funkcjonującego, w "zakażonym" składzie, organu, to przypominam: w obecnie funkcjonującej Krajowej Radzie Sądownictwa w najlepsze zasiadają przedstawiciele demokracji walczącej. A przecież teoria, że to efekt wyłącznie wysokich wynagrodzeń, które pobierają, byłaby wobec nich skrajnie nieuczciwa, prawda?
Wygaszanie Trybunału Konstytucyjnego to oczywiście - mówiąc już szczerze - przemyślana strategia. W demokracji bezprzymiotnikowej poszczególne władze się równoważą i wzajemnie ograniczają. Jeśli jednak nie będzie bezpieczników w systemie, jak Trybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy (też już właściwie nieuznawany), to politycy będą mogli wszystko. Jedyne, co będzie miało znaczenie, to wielkość maczugi, sprowadzająca się w praktyce do tego, kogo będzie słuchała policja, prokuratura i służby specjalne.
W efekcie w demokracji walczącej o tym, w jakim zakresie dopuszczalne będzie nagięcie prawa, decydować będą sami naginający. Ewentualnie wyborcy podczas głosowania, choć przecież można wyobrazić sobie sytuację, w której zwolennicy demokracji walczącej mówią, że uzdrowienie państwa wymaga tego, ażeby nigdy niszczyciele państwa nie doszli do władzy, niezależnie od tego, czy skutecznie przekabacą na swoją stronę wyborców.
Uczciwi sędziowie po lojalce
Trudno przejść obojętnie obok tego, co się dzieje w wymiarze sprawiedliwości, sądownictwie i tym, na czym ta waleczność ma polegać. Rządzący chcą bowiem rozwiązać problem tzw. neosędziów, czyli osób powołanych na stanowisko przy udziale Krajowej Rady Sądownictwa ukształtowanej w wątpliwej prawnie procedurze.
Pomysłów na stole było wiele, lepsze i gorsze, natomiast gdy przyszło do konkretów, nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać.
Adam Bodnar ogłosił bowiem, że część neosędziów - ci, którzy nie brali bezpośredniego udziału w demolowaniu państwa prawa - będzie mogła wyrazić tzw. czynny żal. I wtedy wrócą na poprzednio zajmowane stanowiska, ale unikną postępowań dyscyplinarnych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dyscyplinarki dla neosędziów. Wiceminister podał szczegóły:
Zastępca Bodnara, wiceminister sędzia Dariusz Mazur, doprecyzował, że neosędziowie będą musieli nie tylko wyrazić skruchę, lecz także poprzeć sposób działania obecnego rządu (dosłowna wypowiedź: "Chodzi o to, żeby sędzia stwierdził, w drodze takiego oświadczenia, że była wada ustrojowa i on zgadza się z kierunkiem naprawy tej wady").
Znów: może ja czegoś nie rozumiem z istoty demokracji walczącej, ale wydaje się, że jeśli któryś z sędziów zachowywał się niegodnie, to należy go wyrzucić, w drodze postępowania dyscyplinarnego, na zbity pysk. Takie przypadki bez wątpienia są, w ostatnich latach nie brakowało bowiem sługusów jedynie przebranych w sędziowskie togi.
Władza jednak skupia się na szykowaniu systemu lojalek, w których, gdy sędziowie stwierdzą, że poprzednio rządzący politycy byli be, a obecni są super, przyjmiemy wszyscy razem, że sędzia podpisany pod taką lojalką jest niezależny, nieupolityczniony i będzie w niezawisły sposób orzekał.
Bałagan na kółkach
Bałagan wokół tzw. neosędziów jest zresztą tak okrutny, że nie sposób się w tym połapać. Wydawać by się mogło, że - w największym uproszczeniu - można prezentować dwa stanowiska: albo neosędzia nie jest sędzią i nie wydaje prawidłowych orzeczeń, albo neosędzia jest sędzią i jego orzeczenia są respektowane.
To by jednak było w demokracji walczącej zbyt proste. Założenie jest więc takie, że orzeczenia, które przybliżają do realizacji wielkiego celu w postaci stuprocentowej praworządności, są wiążące, a te, które nas od tego celu oddalają, można podrzeć i otrzeć sobie nimi łzy, by nam nie skapywały na pięknie oprawiony egzemplarz konstytucji.
By nie szukać daleko - przykład z ostatnich dni. Wielu wyznawców demokracji walczącej dostrzegło orzeczenie Sądu Najwyższego, który zawiesił adwokata Pawła K., znanego ze skandalicznej wypowiedzi o "trumnie na kółkach", w prawie wykonywania zawodu (a precyzyjniej ujmując – stwierdził, że zawieszenie przez Wyższy Sąd Dyscyplinarny Adwokatury było właściwe).
Szkopuł w tym, że orzeczenie to wydał neosędzia. Co gorsza, w Izbie Odpowiedzialności Zawodowej SN, czyli nieuznawanej przez obecnie rządzących oraz znaczną część świata prawniczego.
Przepisy Prawa o adwokaturze są jasne: do czasu rozstrzygnięcia kasacji przez Sąd Najwyższy adwokat może wykonywać zawód.
I ktoś na bakier z demokracją walczącą pomyślałby, że są dwa wyjścia: albo uznajemy, że neosędzia nie jest sędzią, a w Izbie Odpowiedzialności Zawodowej SN nie zapadają wiążące orzeczenia, i wtedy Paweł K. może wykonywać zawód adwokata (bo jego kasacji nadal nie rozpoznał prawdziwy sąd), albo sędzia jest sędzią, sąd jest sądem i Paweł K. zawodu nie wykonuje, bo sąd mu tego zabronił.
W demokracji walczącej jednak jest inaczej: neosędzia nie jest sędzią, izba Sądu Najwyższego nie jest sądem, orzeczenie nie jest orzeczeniem, ale Paweł K. zawodu wykonywać nie może. Dlaczego? A weźcie schowajcie mordę w kubeł. Jeśli nie wiecie dlaczego, to zaraz Wam prof. Jerzy Zajadło wytłumaczy.
Mniej walki
Oczywiście, tu by mogło pojawić się milion zastrzeżeń: że Prawo i Sprawiedliwość zachwaściło system, że starało się zabetonować wiele instytucji, że postępowało niepraworządnie.
Tyle że między innymi dlatego nie ma już Prawa i Sprawiedliwości u władzy, między innymi z tego powodu doszło do społecznego zrywu, rekordowej frekwencji podczas zeszłorocznych wyborów i zmiany rządu. I choć oczywiste jest, że część elektoratu obecnej władzy oczekuje błyskawicznych zmian, walki, ofiar tej walki, to warto być odpowiedzialnym i uczciwym. Gdy przez osiem lat zwracało się uwagę na to, czego robić nie można, to po dojściu do władzy i przechwyceniu maczugi, nadal tak robić nie wolno. Zepsuć coś jest łatwo, można szybko. Naprawia się zazwyczaj dłużej. A z napraw "na skróty" z reguły wynikają same kłopoty.
Wizja realizacji wielkiego celu, przywrócenia stuprocentowej praworządności – jeśli to rzeczywista chęć, a nie tylko polityczna karta służąca zepchnięciu przeciwnika do narożnika - wymaga odpowiedzialności, uczciwości, proporcjonalności. A nie walki. Bo państwo to, wbrew temu, do czego chcą nas przekonać politycy, nie jest ring.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski