Dawcy fortun
Na oddziale kardiochirurgii szpitala MSWiA zaginęła książka operacyjna zabiegów z okresu, gdy dokonywał ich dr Mirosław G. Zginęły też książki dawców i biorców narządów – dowiedziała się "Gazeta Polska".
11.06.2007 | aktual.: 11.06.2018 15:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W listopadzie 2006 r. 20-letnia kobieta trafiła po wypadku samochodowym do szpitala Akademii Medycznej w Białymstoku. Zakwalifikowano ją jako dawcę i pobrano od niej narządy. 15 lipca 2006 r. do tego samego szpitala trafił, po uderzeniu w głowę przez byłego żołnierza jednostki specjalnej, 36-letni mężczyzna. Zakwalifikowano go jako dawcę. Według informatorów "Gazety Polskiej", także pobrano od niego narządy. Obojga nie ma jednak na liście dawców, których dokumentację badała komisja powołana przez ministra Religę po artykule "GP" o podejrzeniach uśmiercania chorych thiopentalem.
Tymczasem to właśnie ta dokumentacja, zdaniem komisji, ma być koronnym dowodem, że zeznania lekarzy w sprawie thiopentalu, o których pisała "GP", nie potwierdziły się. Jak więc było naprawdę? Komisja resortowa ograniczyła się do badania dokumentów. Nie przesłuchała nawet lekarzy, którzy złożyli zeznania, ani anestezjologów, którzy mieli markować śmierć mózgową thiopentalem. Mimo to orzekła arbitralnie: zarzuty nie potwierdziły się.
Przeoczenia komisji?
20-letnia D. w listopadzie ub. roku jechała z siostrą i ojcem samochodem. Ulegli wypadkowi. Samochodem kierował ojciec. Mężczyzna został ciężko ranny, ale przeżył. Jego młodsza, 20-letnia córka wypadku nie przeżyła. Zmarła po trzech dniach w oddziale ratunkowym szpitala Akademii Medycznej w Białymstoku.
Zakwalifikowano ją jako dawcę i pobrano od niej narządy – mówi osoba ze szpitala. Jednak próżno szukać nazwiska dziewczyny na liście dawców z 2006 r., których dokumentację sprawdzała komisja ministerialna. 15 lipca ub. roku 36-letni G. w jednej z białostockich restauracji został uderzony przez byłego żołnierza jednostki specjalnej. Mężczyzna upadł na podłogę i stracił przytomność. Przewieziono go na oddział intensywnej terapii białostockiego szpitala AM, gdzie został zakwalifikowany jako dawca narządów. Według naszych informatorów, także pobrano od niego narządy. Jeśli to prawda, dlaczego także jego nie ma na liście sporządzonej przez komisję? I czy są to jedyni dawcy organów, których dokumentów komisja ministerialna nie zbadała?
29 marca, niespełna dwa dni po ukazaniu się w "GP" artykułu "Łowcy narządów", komisja stwierdziła, że w białostockim szpitalu Akademii Medycznej "we wszystkich 32 zbadanych przypadkach (dawców narządów z lat 2005 i 2006) przed rozpoczęciem procedury rozpoznania śmierci mózgu wykonano kontrolę poziomu barbituranów lub benzodwuazepin".
Skoro badano poziom barbituranów (do których zalicza się thiopental) LUB benzodwuazepin, to znaczy, że nie zawsze badano poziom thiopentalu. Tymczasem komisja stwierdziła, że wszyscy badani dawcy nie znajdowali się pod wpływem tego leku. Skąd komisja to wie?
Oprócz dokumentacji, na zlecenie białostockiej Prokuratury Okręgowej, badano próbki biologiczne. Jakie? Tego nikt nie chciał zdradzić. Ich wyniki, jak poinformowano nas w Ministerstwie Zdrowia, powinny zgadzać się z informacjami z dokumentacji. Na obecnym etapie śledztwa nie ma podstaw do postawienia zarzutów w sprawie opisanej przez "GP". Nie można wykluczyć, że w przyszłości zarzuty mogą zostać postawione. Czekamy na opinię toksykologiczną - powiedział "GP" Adam Kozub, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.
Gdy po miesiącu "GP" zapytała prokuratora, jakie są wyniki badań, stwierdził, że jest zakaz udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat. Dlaczego?
Za dużo w tej szokującej sprawie znaków zapytania, zaniedbań komisji, prokuratury. Nie bez powodu minister Religa chce zmienić zasadę braku sprzeciwu potencjalnych dawców na pobranie od nich po śmierci narządów na zgodę wyrażoną za życia i zmienić zapisy do nowego rozporządzenia o rozpoznawaniu śmierci mózgu. Minister chce, by ludzie podejmowali taką decyzję w pełni świadomie. Lekarze, bez dokumentu darowizny, nie będą mogli pobrać naszych narządów, a więc zabraknie podstaw do podawania leków, które będą powodem do wydania orzeczenia o śmierci mózgowej. Zaginione księgi kardiochirurgii
W 2006 r. szpital MSWiA po raz pierwszy wyprzedził pod względem liczby przeszczepów serca Zabrze (29), wykonując 35 przeszczepów, najwięcej w Polsce. Jednym z wątków śledztwa prowadzonego przez CBA jest dostarczanie narządów z białostockiego szpitala do szpitala MSWiA w Warszawie.
Okazuje się jednak, że ustalenie prawdy na ten temat napotkało dodatkowe utrudnienia. Ostatnio zorientowaliśmy się, że zaginęła książka operacyjna i kilka książek pobrań i transplantacji. Były to dokumenty z okresu, gdy szefem oddziału był dr Mirosław G. – mówi lekarz z Wołoskiej.
Współpracownicy dr. G., z którymi rozmawiała "GP", mówią, że średni personel był "trzymany w ryzach". Pamiętam sytuację, jak dziewczyny musiały meldować się co godzinę telefonicznie u przełożonego. Jedna przed operacją aż się cała trzęsła, gdy zakładała fartuch. Dziś atmosfera jest zupełnie inna, ci, którzy odeszli, chcą wracać do pracy – mówi była współpracownica kardiochirurga.
Jednak nadal lekarze i osoby ze średniego personelu, które rozmawiały z "GP", umawiały się pokątnie, i to po kilkakrotnym zapewnieniu, że podane zostaną ich nazwiska. Obawiają się zemsty układu.
Środowisko transplantologów broni kardiochirurga. Ostatnio lekarz R., który złożył w prokuraturze zeznania obciążające dr. G., nie zdał egzaminu ze specjalizacji. Członek komisji miał skomentować to do kolegów: dla kapusiów nie ma u nas miejsca – mówi lekarz z Wołoskiej.
Na zjeździe Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego, który odbył się w dniach 11–13 maja, odczytano list w obronie dr. G., pod którym podpisali się znani transplantolodzy.
Oni trzymają się razem, bo to olbrzymi biznes. Na współpracy z firmami farmaceutycznymi, "obrocie" narządami, przeszczepach. Za każdy przeszczep serca, niezależnie czy jest udany, czy nie (śmiertelność wynosi do 50%), ośrodek transplantacji dostaje 100 tys. zł. To o wiele przeszacowana kwota – mówi lekarz ze szpitala MSWiA. To spowodowało, że znani kardiochirurdzy, w tym dr G., niemal w ogóle przestali wykonywać "mniejsze" operacje, tylko zajęli się transplantacjami serca. Dzięki dawcom narządów zarabiają fortuny – mówi kardiochirurg spoza układu.
Biznes na narządach
Podczas Zjazdu Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego przedstawiciel ośrodka wrocławskiego, koordynującego pobieranie i przeszczepianie narządów, zarzucił ministrowi Relidze, że kilka miesięcy temu zawiadomił prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez jednego z miejscowych transplantologów. Minister, jak się dowiedziała "GP" w resorcie zdrowia, otrzymał zawiadomienie z Interpolu, że transplantolog z Wrocławia zamieścił na stronach internetowych w Europie Zachodniej, że ma do udostępnienia organy do przeszczepów. Na stronie podał numer swojego konta bankowego. Ale organa ścigania nie udowodniły mu, że handlował narządami.
Sprawa handlu organami wciąż powraca. W 2005 r. nieznana fundacja zachęcała w internecie do oddawania nerek, powołując się na umowę ze stowarzyszeniem "Życie po przeszczepie", które jednak odcięło się od niej. Na swojej stronie internetowej fundacja reklamowała usługi, polegające na nawiązywaniu kontaktu między biorcami i dawcami organów na całym świecie. Zdaniem kierownictwa stowarzyszenia "Życie po przeszczepie" organizacja ta pośredniczyła w handlu organami, najpierw w kontakcie między dawcą i biorcą, a następnie chętni wyjeżdżali do Egiptu lub Izraela, gdzie oddawali nerkę. Stowarzyszenie "Życie po przeszczepie" złożyło do prokuratury doniesienie na autorów strony.
Ustaliliśmy osobę, która ją założyła. Jest to Grzegorz B. ze Śląska, zajmujący się działalnością informatyczną. Proponował on pośrednictwo w przeszczepach, oferując rehabilitację po dokonanej operacji. Jak wynika z logowania, mężczyzna ten zmieniał miejsca zamieszkania, działał na terenie całej Polski, głównie na terenie Rybnika, Wrocławia, Nysy, Warszawy. Poszukujemy go listem gończym. Ma postawiony zarzut handlu organami. Niestety, tak zaprogramował system, że trudno ustalić, kto wypełnił jego kwestionariusz – mówi prokurator Sławomir Stryjakiewicz z Prokuratury Rejonowej w Gorzowie. W Polsce handel organami do przeszczepów jest zabroniony. W praktyce wymyka się kontroli. Kilka lat temu niemiecki tygodnik "Der Spiegel" opublikował wywiad z Robertem K. ze Szczecina, który twierdził, że zaopatruje niemieckie kliniki transplantacyjne w nerki od polskich dawców. Według niego dokonał około 100 takich transakcji, otrzymując około pół miliona marek za nerkę.
Handel narządami to olbrzymi biznes. Nie łudźmy się, że Polskę ten proceder może ominąć.
Libijskie petrodolary
Transplantologią polską rządzi od lat "układ" tych samych lekarzy. W roku 2003, gdy trwały prace nad nową ustawą transplantacyjną, "oczyszczono" środowisko, pozostawiono na ważnych stanowiskach swoich ludzi – mówi jeden z transplantologów. W Krajowej Radzie Transplantacyjnej i Radzie Naukowej przy ministrze zdrowia oraz w Poltransplancie są zwykle ci sami ludzie, związani z Instytutem Transplantologii, szpitalem im. Dzieciątka Jezus i Akademią Medyczną, która w większości mieści się na terenie szpitala - dodaje.
Ustawa transplantacyjna dała Krajowej Radzie Transplantacyjnej przy ministrze zdrowia dodatkowe uprawnienia – zamiast być ciałem jedynie opiniotwórczym i doradczym, jakim ma być w założeniu, otrzymała uprawnienia decydenckie (wydawanie zezwoleń na działalność transplantologiczną) i kontrolne. Oprócz zapisu o tzw. zgodzie domniemanej, otwierającej furtkę do patologii, nowa ustawa transplantacyjna dała większą możliwość pobrania od tzw. żywych dawców spokrewnionych emocjonalnie – uprościła i rozszerzyła procedury. Można przyjść z kimś, określonym jako przyjaciel (czyli z każdym), jako dawcą. Nie zawsze wiadomo, w jaki sposób biorca uzyskał zgodę dawcy.
Wszyscy liczący się w tym "układzie" wyjeżdżali w latach 1987–1993 do Libii na kontrakty jako transplantolodzy – mówi jeden z warszawskich transplantologów.
Także do Polski, jak opowiadają lekarze, przyjeżdżali pacjenci z zagranicy, m.in. z Libii, Ukrainy, niekiedy z dziećmi.
Zgodę na prowadzenie tzw. programu libijskiego dał AM ówczesny rektor, prof. Tadeusz Tołłoczko. Dyrektorem Instytutu Transplantologii był wówczas prof. Tadeusz Orłowski, a kierownikiem kliniki, gdzie dokonywano przeszczepień, prof. Mieczysław Lao, który prowadził pacjentów do operacji – mówi jeden z transplantologów. Potem rektor zakazał kontynuowania programu i wtedy jeździli przeszczepiać tam, w Libii. Realizacja tego programu odbywała się we współpracy z ambasadą libijską w Polsce – dodaje.
Na jakiej zasadzie odbywały się transplantacje zagranicznych pacjentów i jak były rozliczane libijskie petrodolary – nie wiadomo. Zbiegiem okoliczności w szpitalu Dzieciątka Jezus spaliły się akta z tego okresu. Wówczas przy szpitalu działała Fundacja Transplantacyjna, którą kierował prof. Lao. Według informatorów "GP" część pieniędzy mogła wpływać do fundacji. Czy rozliczyła się z tych pieniędzy, gdzie są jej sprawozdania finansowe – nie wiadomo. Fundacji już nie ma. Z niewiadomych powodów nie kontynuowano jej działalności, natomiast powołano inną – Zjednoczeni dla Transplantacji.
Zastanawia, że od lat transplantolodzy twierdzą, że brak jest dawców, tymczasem przeszczepiano narządy obcokrajowcom.
Kiedyś podczas podejmowania decyzji o zakwalifikowaniu chorego jako dawcy był obecny prokurator. Obecnie także minister Ziobro powinien wprowadzić ten wymóg, przynajmniej do czasu, gdy wyeliminujemy patologię. Chodzi o ludzkie życie. Nie tylko tych, którzy mogą przeżyć dzięki transplantacjom, ale także dawców – mówi doświadczony transplantolog.
Wygwizdany minister Religa
Nacisk firm farmaceutycznych na transplantologów, by stosowano jak najwięcej leków immunosupresyjnych, które każdy po przeszczepie musi brać do końca życia, jest olbrzymi. Transplantolodzy, i to wybrani, ze specjalnej listy, decydują też, jakie leki immunosupresyjne chorym zaordynują. Cały ten dochodowy biznes stworzyło lobby profesorskie transplantologów. Ustawę transplantacyjną przyjęto w pośpiechu, bez poprawek Senatu. Podobnie jak program "Podyplomowego studium koordynatorów przeszczepiania narządów" – 2 kwietnia br. rektor AM prof. Leszek Pączek przedstawił go senatowi uczelni, tymczasem okazało się, że już od 17 marca szkolenie trwało...
Zaproszono anestezjologów-koordynatorów, decydujących o typowaniu na dawców. Zaczęli szkolenie wcześniej, bo była duża presja firm farmaceutycznych. Chodzi o to, by jak najwięcej wyszkolić koordynatorów i jak najszybciej, by zgłaszali dawców – powiedział "GP" członek senatu uczelni.
Na ostatnim zjeździe Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego sala wygwizdała ministra Religę za odcięcie się od dr. Mirosława G. i opowiedzenie się w wywiadzie dla "GP" za wymianą starej kadry oraz zmianą złych procedur transplantacyjnych.
"Układ" wygrał. Na miejsce ustępującego prezesa PTT, prof. Zbigniewa Religi, wybrano prof. Wojciecha Rowińskiego. Mimo że wciąż niewyjaśniona jest sprawa plagiatu naukowego – doktoratu, za który odpowiedzialny miał być prof. Rowiński, promotor tej pracy.
Potwierdził to "GP" dziekan I Wydziału Lekarskiego AM Marek Krawczyk. Rada Wydziału nie dopuściła tej pracy do obrony. Stwierdziła, że "doszło do naruszenia zasad dobrej praktyki badań". Pewne części tej pracy powielały się z inną pracą – powiedział dziekan.
Dlaczego Rada Naukowa przy ministrze zdrowia nie zajęła się sprawą plagiatu?
21 maja rektor AM prof. Leszek Pączek przedstawił prof. Rowińskiego senatowi AM jako kandydata na przedstawiciela Polski do Światowego Towarzystwa Transplantacyjnego.
Wokół tych samych osób powstają różnego rodzaju organizacje, towarzystwa, fundacje transplantologiczne. Chodzi o duże pieniądze. W protokole posiedzenia senackiej komisji zdrowia z maja 2004 r. jest wypowiedź Ewy Kacprzak, dyrektora Departamentu Polityki Zdrowotnej Ministerstwa Zdrowia, że w 2004 r. spadła liczba przeszczepów, bo zostały przesunięte środki na leczenie immunosupresyjne.
Program komputerowy dla regionalnych ośrodków transplantacyjnych przygotowywała firma farmaceutyczna Roche – teoretycznie mogła tak go zaprogramować, żeby dobierał dawców bardziej niezgodnych dla biorców (czym większa niezgodność, tym więcej chory musi zażywać leków immunosupresyjnych). Jednocześnie niektóre osoby, które umożliwiły Roche tworzenie programu, układały w październiku 2006 r. zalecenia dotyczące leczenia immunosupresyjnego po przeszczepach. Zalecenia opracowywał zespół: dr Mirosław G., dr Magdalena Durlik, prof. Piotr Kaliciński, prof. Leszek Pączek, prof. Wojciech Rowiński. Drukiem wydała je Fundacja Zjednoczeni dla Transplantacji prof. Rowińskiego, zaś finansowały koncerny Astellas i Roche.
Po artykułach "GP" Ministerstwo Zdrowia rozpoczęło 27 kwietnia kontrolę w Poltransplancie, który w założeniu ma koordynować pobieranie i rozdział narządów do przeszczepów. Kontrola wciąż trwa.
Leszek Misiak