Cztery wesela i pogrzeb, czyli polityczne podsumowanie roku [OPINIA]

Publicyści, którzy wyciągnęli najkrótsze zapałki, głowią się właśnie, jak ciekawie przedstawić kończący się rok. Tymczasem nie ma sensu silić się na oryginalność. Każdy wie, że najważniejsze było to, że Tusk wygrał, PiS przegrał, Hołownia ma talent, Kosiniak wszedł, a Mentzen pomagał wejść innym.

Od lewej premier Donald Tusk i prezes PiS Jarosław Kaczyński
Od lewej premier Donald Tusk i prezes PiS Jarosław Kaczyński
Źródło zdjęć: © East News
Patryk Słowik

31.12.2023 10:08

Wierzcie lub nie, ale nie ma gorszej roboty dziennikarskiej niż pisanie podsumowań roku. No, może gorsze jest pisanie przewidywań, co się wydarzy w roku kolejnym, bo oczywiście wiadomo, że jak tylko coś człowiek napisze, to się na pewno nie wydarzy, a potem co pamiętliwsi będą darli z głupiego pismaka łacha.

Z podsumowaniami jest tak, że publicysta ma dwie możliwości.

Pierwsza: pisze o kwestiach oczywistych. A pisanie o oczywistościach wiele osób, skądinąd słusznie, nudzi.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Druga możliwość to silenie się na oryginalność. Na ogół wychodzi śmiesznie, ale bynajmniej nie z tego względu, że tekst jest zabawny. Raczej śmieszny okazuje się autor.

Krótko mówiąc, nie istnieje optymalny wybór.

Ale skoro wyciągnąłem najkrótszą zapałkę...

Wygrana Tuska

Gdy ogłoszono, że Donald przyjedzie z Brukseli na białym koniu, politycy Prawa i Sprawiedliwości przesadnie się nie przestraszyli. Tusk przyjeżdżał bowiem w momencie krytycznym dla Koalicji Obywatelskiej - gdy wiele wskazywało na to, że zaraz zostanie ona "połknięta" przez Polskę 2050 Szymona Hołowni.

Tyle że tak jak Tuska Jarosław Kaczyński nie doceniał blisko dwie dekady temu, tak nie docenił i tym razem. Miarowo, krok po kroku, miesiąc po miesiącu, Donald Tusk najpierw został niekwestionowanym liderem opozycji, by potem poprowadzić ją do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych. I to mimo braku jednej wspólnej listy opozycyjnej, o której nie sposób nie wspomnieć w podsumowaniu roku – bo tak jak z niej nic nie wyszło, tak co się ogrom ludzi o to nakłócił, to ich.

Nie może być najmniejszych wątpliwości: wydarzeniem roku w polskiej polityce jest to, że rok ten kończymy z premierem Donaldem Tuskiem. To właśnie on jest dziś najbardziej wpływowym Polakiem. To on wygrał wyścig po władzę. I nie zmieni tego umniejszanie, że przecież partia Tuska nie uzyskała największej liczby głosów w wyborach albo że sam lider Koalicji Obywatelskiej nie cieszy się wielkim zaufaniem Polaków (jest szósty w rankingu pod względem zaufania, za to trzeci pod względem nieufności).

Czy to się komuś podoba, czy nie, to Donald Tusk okazał się największym zwycięzcą 2023 r. w polskiej polityce. Udowodnił, nie pierwszy raz zresztą, że od dawna tezy o leniuchu w przykrótkich gaciach albo tym, który zna się jedynie na harataniu w gałę, nijak mają się do rzeczywistości.

Dwa minusy dały plus

Prawda jest też taka, że sukcesu Tuska by nie było, zaś premierem nadal byłby Mateusz Morawiecki, gdyby nie fenomenalny wynik wyborczy Trzeciej Drogi, czyli sojuszu Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050 Szymona Hołowni.

Mało kto dziś pamięta, że był czas, gdy PSL oraz Polska 2050 w sondażach nie przekraczały progu wyborczego.

W efekcie Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia w ogóle nie znaleźliby się w Sejmie. Połączyli siły i efekt jest taki, że jeden został wicepremierem, a drugi - marszałkiem Sejmu, który wykorzystuje swoje pięć minut w stu procentach. Sama Trzecia Droga zanotowała zaś rewelacyjny wynik 14,4 proc. w wyborach.

Historia tej egzotycznej przecież koalicji to dowód na to, że polityka jest przewrotna, a dobre decyzje w dobrym czasie potrafią przynieść rewelacyjny efekt.

To także dowód na to, że wielu Polaków zmęczyło się już rządami Prawa i Sprawiedliwości, ale nie chcieli głosować na Koalicję Obywatelską i Donalda Tuska.

Ktoś, kto wymyślił hasło "Albo Trzecia Droga, albo trzecia kadencja PiS", jest geniuszem. I to właśnie ta osoba spowodowała, że premierem jest Donald Tusk, a nie Jarosław Kaczyński. Gdyby bowiem Trzecia Droga znalazła się tuż pod progiem wyborczym, nad którym ledwo co balansowała jeszcze kilka tygodni przed wyborami, większość w Sejmie miałoby Prawo i Sprawiedliwość.

Polska nieurządzona

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że chciałby zostać emerytowanym zbawcą narodu. Żadna to tajemnica, że Kaczyński chciał urządzić Polskę według swojego planu. Tyle że po ośmiu latach rządów, słowo daję, nie sposób stwierdzić, jaki to był plan.

Prawo i Sprawiedliwość mogło rządzić tak, jak tylko chciało. Decyzji nie blokował prezydent. Trybunał Konstytucyjny szybko "wyłączono", przejmując ten organ i robiąc z niego partyjną przybudówkę.

A w 2023 r., po latach budowy przez Kaczyńskiego, okazało się, że fundamentów nie widać, ekipa w trupa pijana, a kierownik budowy nie wie, co się dzieje.

Przyczyn porażki Prawa i Sprawiedliwości, bo tak trzeba nazywać konieczność oddania władzy, jest wiele.

Jedni powiedzą, że to efekt zbyt nachalnej propagandy w mediach publicznych.

Inni, że to kwestia kolejnych afer, jak choćby afera wizowa, którą ujawniono krótko przed wyborami.

Jeszcze inni, że widoczna zaściankowość i skłócanie Polski w świecie.

Ktoś doda, że zaszkodziła cała zadyma wokół tzw. lex Tusk, czyli stworzenia komisji, która była zupełnym przegięciem pały i dowodem na odpięcie wrotek przez rządzących.

I to wszystko, po trochu, prawda.

Ale prawdą też jest, że po tylu latach po prostu wszyscy zobaczyliśmy upasione kocury, które nie chciały nic budować, tylko chciały dalej żreć. Nie bez powodu raport WP o Klubie Milionerów Dobrej Zmiany stał się takim hitem i tematem, o którym ludzie rozmawiali.

Widzieliśmy, że nie pozbywano się nawet najbardziej skompromitowanych jednostek, jak Łukasz Mejza, tylko nagradzano je miejscami na listach wyborczych za wierność.

Ludzie, w znacznej części, nie poszli do wyborów zagłosować na Tuska, Hołownię czy Czarzastego. Poszli zagłosować przeciwko wypaczonej wizji Polski według Kaczyńskiego. Stąd też rekordowa frekwencja sięgająca niemal 75 proc.

Już po wyborach zaserwowano nam zaś żenujący spektakl w postaci dwutygodniowego rządu Mateusza Morawieckiego, który szukał poparcia w Sejmie dla swojego nowego gabinetu. I zamiast znaleźć trzydziestu posłów, stracił trzech.

Kura po waszyngtońsku

Ale to nie tak, że PiS przegrało i odchodzi w niebyt. Mówimy o partii, która zdobyła najwięcej głosów w wyborach i która - jeśli tylko zechce - będzie mogła być najsilniejszą opozycją parlamentarną po 1989 r.

Tym bardziej że pozostało wiele synekur i działacze mają gdzie "przezimować". Ba, niektórzy tak "zimują", że postanowili dorzucić do pieca i podgrzać na ruszcie swoich szefów.

W ten oto sposób - przyznacie, że zupełnie niewymuszony - dotarliśmy do Adama Glapińskiego i Narodowego Banku Polskiego. No i do członka zarządu NBP Pawła Muchy, ale - z całym szacunkiem do Muchy - choć bardzo się starał, to nie zasłużył w tym roku na cokolwiek więcej niżeli krótką wzmiankę w tym podsumowaniu.

Powiedzmy sobie wprost: nie było w 2023 r. lepszych programów rozrywkowych niżeli konferencje prasowe Glapińskiego.

Koledzy z zagranicznych agencji prasowych, gdy przekazywali swoim przełożonym, co mówił profesor Glapiński, zaznaczali w swych relacjach, że naprawdę tak było i że nie sprawdzają czujności redaktorów.

Ale też - gdy podejdziemy do sprawy poważnie - istotne było to, że 2023 r., jakkolwiek by to brzmiało, nie przyniósł Polakom niespodziewanego kryzysu finansowego. To, co zapowiadał Glapiński, w formie było, hmm, oryginalne, ale w treści w miarę nieźle się sprawdziło.

Zamykamy rok trudny, dla wielu obywateli bolesny i kosztowny, naznaczony inflacją, ale względnie przewidywalny. Schodzimy z malowniczo rysowanego przez prezesa Narodowego Banku Polskiego płaskowyżu i - odpukuję właśnie w niemalowane - nie czają się za nim żadne himalajskie szczyty.

To w istotnej mierze naznaczyło ten rok i pozwala tak wiele mówić o polityce. A nie było to wcale oczywiste, bo ostatnie lata pokazały, że za jedną plagą nadciąga kolejna.

Najlepszy skrzydłowy świata

Gdy w marcu 2023 r. szedłem na umówiony wywiad do Sławomira Mentzena, byłem przekonany, że idę spotkać się z przyszłym wicepremierem. A może i - gdyby powyborczy układ sprzyjał Konfederacji - z premierem.

Dziś brzmi to niewiarygodnie, niczym historia z odległej w czasie bajki, prawda? Ale Konfederacja notowała wtedy sondażowe wyniki na poziomie ok. 10 proc. i szła w górę. Doszła zresztą przecież do 15 proc. Wydawało się, że nie da się utworzyć jakiegokolwiek rządu bez jej poparcia. A potem wszystko się Mentzenowi i Krzysztofowi Bosakowi posypało.

Ale doceńmy Mentzena. To najlepszy skrzydłowy świata. Przy czym nie chodzi mi o odpowiednika Cristiano Ronaldo czy Davida Beckhama, a o kumpla, który w podrzędnym klubie pomaga w poderwaniu podobającej się nam dziewczyny. Stoi z boku, pomaga, sam dla siebie wiele nie chce.

Na obecności Mentzena w świecie polityki skorzystali przecież niemal wszyscy, najmniej sam Mentzen.

Skorzystał Ryszard Petru, wydający się do niedawna politycznym wrakiem, którego nijak nie da się wyklepać.

A Mentzen dał radę, wyklepał. Jako lider partii poszedł do ogólnopolskiego radia na debatę z outsiderem i przerżnął ją z kretesem. Może dziś Petru opowiadać, że parlamentarny mandat zawdzięcza sobie (w pewnej części na pewno), ale prawda jest taka, że co miesiąc powinien Mentzenowi wysyłać butelkę koniaku (chociaż może lepiej Mentzenowi nie wysyłać alkoholu...).

Lider Konfederacji pomógł też Przemysławowi Wiplerowi.

Wipler, podobnie jak Petru, wydawał się politycznie skończony. A tu nagle brat Mentzena zrezygnował z udziału w wyborach, na jego miejsce wskoczył Przemysław Wipler i dziś jest w Sejmie.

Sławomir Mentzen wypromował też... mnie.

Nasz marcowy wywiad to - nie chwaląc się, lecz bardziej doceniając kunszt odpowiedzi, a właściwie braku odpowiedzi Mentzena - było wydarzenie samo w sobie. Znajomi wysyłali mi memy stworzone po tym wywiadzie przez tydzień.

Co jednak istotniejsze - może się teraz na mnie lider Konfederacji obrazić – ta rozmowa to dowód na to, że łatwiej jest robić politykę na TikToku niżeli w rzeczywistym świecie, w którym czasem ktoś o coś zapyta. Na szczęście dla wszystkich jednak, aby cokolwiek w polityce osiągnąć, nadal trzeba wyjść z TikToka.

Trochę nuda

Czy gdyby ktoś w styczniu 2023 r. powiedział, że w grudniu premierem będzie Donald Tusk, rządzić będzie dość egzotyczna koalicja, którą łączy niemal wyłącznie niechęć do PiS-u, Kaczyński będzie snuł się po Telewizji Republika, bo do TVP już go nie będą zapraszać, a Mentzen będzie śmieszkował w poselskiej ławie - bylibyście zaskoczeni?

Ja, mówiąc szczerze, zaskoczony bym nie był. Ten scenariusz nie był oczywisty, ale trudno też mówić o czymś niespodziewanym.

Wyszło wręcz dość sztampowo. No, nie ma co, idealne podsumowanie.

Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski

Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP Wiadomości
sejmwybory parlamentarne 2023polityka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1310)