Czeczenki z "przystanku Polska"
Historię Czeczenki Kamissy, której trzy córki zmarły na zielonej granicy, zna większość Polaków. Podobnych tragedii są u nas dziesiątki, ale nie ma przy nich kamer ani prezydentowej. Dziś Polska nie jest dobrym miejscem dla Czeczenów, choć stanowią 90% uchodźców.
Heda jest w Polsce od przeszło półtora roku. Ma pięcioro dzieci w wieku od sześciu do piętnastu lat. Mówi jednak o sobie „matka szóstki dzieci”. Bo najstarszego syna, który zginął w Czeczenii od bomby, zawsze nosi w sercu.
W 1999 roku wybuchła druga wojna czeczeńska. Heda straciła w jednej chwili wszystko: dziecko, dom, gospodarstwo. Mąż – bojownik – przepadł bez wieści. Musiała liczyć tylko na siebie. W obawie o pozostałe dzieci opuściła więc kraj, który dotąd był całym jej światem – uciekła do sąsiedniej Inguszetii. Po kilku latach za zaoszczędzone kilkaset dolarów udało jej się przez posłańców zdobyć czeczeńskie paszporty. Wówczas ruszyła do Polski.
– Namawiali mnie, by jak Kamissa iść przez zieloną granicę, żeby móc dalej uciekać na Zachód. Ale w radiu usłyszałam, że w Polsce dach się zawalił od śniegu i zginęło wiele osób. To była hala w Katowicach. Wiedziałam, że nie przeżyję z dziećmi marszu w tak srogą zimę. Dlatego legalnie przekroczyłam granicę – mówi Heda.
Legalnie znaczy w tym wypadku bezpieczniej. Nielegalnie – oznacza szansę na to, by nie utknąć w Polsce.
Negatyw albo życie
Przyjeżdżający do Polski ma prawo ubiegać się o status uchodźcy lub o pobyt tolerowany. Na czas procedury rozstrzygającej jego sprawę ma zapewnione miejsce w jednym z ośrodków dla uchodźców. 15 z 16 takich ośrodków zapełniają Czeczeni.
Problem w tym, że najczęściej otrzymują „negatyw” (jak sami to nazywają), czyli odmowę przyznania statusu uchodźcy. Wydający go Urząd do spraw Cudzoziemców przyznaje, że pozytywnie rozpatruje pięć do ośmiu pro-cent wniosków. W tym roku z ponad 2,5 tysiąca złożonych podań o status uchodźcy przyznano go tylko 104 Czeczenom. Wśród składających wnioski trafiają się także Somalijczycy, Wietnamczycy, Pakistańczycy, ale nacją dominującą są Czeczeni stanowiący ponad 90 procent uchodźców.
Przyznanie przez Polskę statusu uchodźcy daje prawo do zameldowania i podjęcia pracy w naszym kraju oraz gwarantuje pomoc socjalną. Gdy statusu uchodźcy się nie otrzyma, można prosić o pobyt tolerowany, lecz ten umożliwia wyłącznie pozostanie w Polsce bez zagwarantowanej pomocy finansowej. To dlatego Czeczeni nazywa-ją go nie tylko „negatyw”, ale też „śmierć”. Bo kto wynajmie mieszkanie Czeczenowi bez grosza przy duszy, za to z gromadą dzieci? By uniknąć utraty jedynego dachu nad głową, jakim jest ośrodek dla uchodźców, Czeczeni z pobytem tolerowanym rozpoczynają na okrągło procedury o przyznanie im statusu uchodźcy. Potrafią tak wegetować latami.
W podwarszawskim ośrodku Dębak – do którego miała trafić Kamissa, ale nie trafiła, bo zajęli się nią krewni – dwie czeczeńskie rodziny rezydują od 2001 roku. Oznacza to, że procedury rozpatrywania ich wniosków odrzucane i wszczynane na nowo trwają już sześć lat. Urząd do spraw Cudzoziemców zapewnia, że nie powinny trwać dłużej niż pół roku, ale luki prawne pozwalają na wydłużanie procesu w nieskończoność. Czeczeni, którzy nie chcą zdawać się na żółwią biurokrację i niepewną decyzję władz, decydują się na ucieczkę z Polski. Ich postrachem jest obowiązująca w całej Unii Europejskiej procedura dublińska, zgodnie z którą jedynie kraj jako pierwszy przyjmujący cudzoziemca może mu przyznać status uchodźcy. To dlatego, przekraczając granicę Polski, uchodźcy próbują – jak Kamissa – robić to nielegalnie, aby uniknąć zostawiania odcisków palców i wpisania do komputerowej bazy danych polskiej straży granicznej. Zielona granica daje większą szansę na skok – głównie do Francji, Austrii i Norwegii, by dopiero tam móc
rozpocząć starania o przyznanie statusu uchodźcy.
Celem Kamissy była Austria. Jednak porzucona przez przemytników w Bieszczadach zabłądziła. Trzy wycieńczone córeczki okryła liśćmi i poszła szukać pomocy z najmłodszym synkiem na rękach. Dziewczynki zmarły z wyziębienia. Sprawę nagłośniły media, do Czeczenki udała się żona prezydenta Maria Kaczyńska, Kamissa dostała status uchodźcy od ręki. Ale tysiące na taki przywilej liczyć nie mogą. Palce w spirytusie
Dlatego ci, którzy legalnie przekroczyli granicę i dopiero później decydują się na ucieczkę z Polski, próbują za wszelką cenę zmienić swe linie papilarne. W jednym z warszawskich ośrodków po wiele razy ścina się żyletką opuszki palców, aby blizny zatarły dowód tożsamości. Inną metodą jest moczenie palców w spirytusie przez całą dobę poprzedzającą ucieczkę. Rozmiękczone i wyparzone przez spirytus linie papilarne zniekształcają się.
Z danych ośrodków dla uchodźców wynika, że 90% trafiających do nich Czeczeńców próbuje uciekać dalej.
Laisa uciekła z Polski z trzema córkami i w ósmym miesiącu ciąży. Jej mąż był czeczeńskim dowódcą. Jego podkomendnym udało się dostać u nas status uchodźcy. Jemu i rodzinie nie. Pozbawieni miejsca w ośrodku, bez widoków na stałą pracę nie mieli za co wynająć mieszkania. Laisa uciekła z Polski na fałszywych dokumentach. Dwie z córeczek ogoliła na łyso, by na granicy mogły udawać chłopców.
Dziś wiedzie skromne, ale przyzwoite życie w jednym z krajów Unii Europejskiej. Dostała pracę. Pozostawione w Polsce przyjaciółki mają z nią kontakt i twierdzą, że jedyne, czego Laisa żałuje, to półtora roku spędzonego w Polsce.
Podobnie Ramzan, którego po przybyciu do Polski niesłusznie oskarżono o napad. Spędził w więzieniu pięć miesięcy. Za kratki trafił z nowotworem. Gdy oskarżająca go kobieta wycofała zeznania, było już za późno. Nieleczony guz powiększył się dwukrotnie. Ramzan wyjechał z Polski i umiera w jednym z zachodnich szpitali.
Wyjechała też Zara, matka dziesięciorga dzieci. Jej udało się przejść operację wycięcia nowotworu w Polsce, tyle że wkrótce po niej trafiła z całą rodziną do wilgotnego, nieogrzewanego baraku. Spali na betonie. Dorywcza praca męża pozwalała kupować tylko jedzenie. Szew Zary zaczął gnić. Gdyby nie pomoc ludzi, w tym warszawskich zakonnic, nie przeżyłaby. Uciekli z Polski. Żyje im się lepiej, ale pozostał – jak u wszystkich uciekinierów – potworny strach przed deportacją do Polski, bo zgodnie z procedurą dublińską są na Zachodzie nielegalnie.
– Ale to nieprawda, że wszyscy chcą stąd uciekać – mówi Madina, matka dwóch córek (cztery i osiem lat) oraz 10-letniego syna. – Uciekają tylko dlatego, że boją się zostawienia na lodzie, gdy skończy się pomoc finansowa, gdy stracą dach nad głową – wyjaśnia. Wraz z mężem, czeczeńskim bojownikiem, od dwóch lat mieszka w jednym z warszawskich ośrodków dla uchodźców i z trwogą czeka na koniec procedur. – To nic, że ciasno, że pokoik mały. Nam jest dobrze. Dzieci nie boją się już podjeżdżającego na przystanek autobusu, bo na początku dźwięk ten kojarzył im się z hamującym samochodem, z którego wyskakiwali ludzie i łomotali do drzwi. Tak jak i odgłos nadlatującego samolotu, na którego dźwięk w Czeczenii nawet psy podkulają ogony – wspomina Madina.
Dzieciaki bały się też samych przystanków. Każdy, kto chciał gdzieś jechać, musiał czekać na jedynym przystanku w okolicy domu Madiny. Dla Rosjan był świetnym punktem na podkładanie ładunków wybuchowych. Kiedyś podłożona tam mina rozerwała na strzępy młodego chłopaka z sąsiedztwa.
Madina mówi, że w Polsce jest szczęśliwa i nie marzy o wyjeździe do brata, który dziewięć lat temu dotarł do Austrii i pracuje w Caritasie. Marzeniem Madiny jest lampka. Gdy wieczorem widzi zapalające się światła w polskich domach, marzy o dniu, gdy zapali światło we własnym oknie. Ale to przyszłość. Na razie Madina poszukuje pracy. Dorywczej, na czarno, jakiejkolwiek. Byle dawała szanse na wynajęcie mieszkania, gdy przyjdzie im się wynieść z ośrodka dla uchodźców.
Madina: – Mogę od świtu do nocy kible myć, byle tylko dać dzieciom szansę na lepsze życie. Żeby chociaż one w życiu miały kiedyś lepiej. Żeby im wynagrodzić to dzieciństwo, któreśmy im zabrali. Taniec bez sznurówek
O czeczeńskich dzieciach z ośrodków dla uchodźców mówi się, że bawią się butami. Czeczeni to muzułmanie i, wchodząc do pokoju, buty (jako przedmioty nieczyste) zostawiają na korytarzu. Przejścia pełne są więc obuwia i dzieci, bo przeciętna rodzina czeczeńskich uchodźców to rodzice w wieku 20–40 lat i czwórka potomstwa. Te w wieku szkolnym idą do publicznych szkół w pobliżu ośrodków, często powtarzają klasy – nieznajomość języka i wcześniejsza kiepska edukacja pozostawia ich w tyle.
Muslim (17 lat) z jednego ze stołecznych gimnazjów opowiada, że dla niego odkryciem była geografia. W Groznym nigdy takiego przedmiotu się nie uczył. Gdy przybył do Polski, miał zaliczone tylko pięć klas, a polscy koledzy w tym samym wieku kończyli wtedy gimnazjum.
Mała Amiszka chodzi do przedszkola. O wiele trudniej załatwić je dla czeczeńskiego dziecka niż szkołę, bo pobyt w przedszkolu trzeba opłacać. Praktycznie więc każde dziecko potrzebuje sponsora. Amiszce przedszkole zafundował osadzony w areszcie śledczym na Służewcu Marian Fiałkowski. Wszystkie pieniądze, które zarabia jako więzienny ogrodnik, przeznacza na edukację czeczeńskiego dziecka. Amiszkę zobaczył podczas występów w areszcie.
Czeczeńskie dzieci z ośrodków dla uchodźców występują w zespole Dzieci Wajnachów. Prowadzi go Wajnach (czyli Czeczeno-Ingusz) Mowłat Giri-Czerkijew. Duszą zespołu jest Marina Hulia, Rosjanka z Czerkasów na Ukrainie, która w Polsce mieszka od 15 lat i pracuje w Polskim Stowarzyszeniu Edukacji Prawnej. Dzieci nazywają ją drugą mamą. Bo jeździ z nimi do kina (załatwiła bezpłatne seanse w warszawskim kinie Femina), chodzi do muzeów w dni wolne od opłat, organizuje wyjazdy wakacyjne.
– Wszystko się da zrobić, tylko trzeba chcieć – mówi Marina. – W ośrodkach dla uchodźców dzieci są otępiałe, a po takim tanecznym występie, oklaskiwane i obdarowywane słodyczami, wyglądają jakby wstąpiło w nie nowe życie.
W więzieniu w Radomiu zbiórkę słodyczy dla występującego zespołu zorganizował odsiadujący dożywocie Gruzin. Było tego 120 kilogramów. Więźniowie robią też dla nich zabawki, szyją worki do szkoły, no i fundują naukę.
Marina nie jest jedyną Czeczenką, która nie czeka na pomoc państwa polskiego. W społecznym gimnazjum przy ul. Raszyńskiej w Warszawie, jednym z lepszych w kraju, co roku fundowane są miejsca dla dzieci uchodźców. Raz w tygodniu organizowane są także lekcje polskiego dla Czeczenek. Gdy matki głośno powtarzają polskie słówka, ich dzieci bawią się w świetlicy.
Jedna z pomagających w tej pracy czeczeńskich wolontariuszek, która nie chce ujawniać imienia, mówi, że Czeczenowi w Polce może się udać tylko wtedy, gdy ktoś wyciągnie do niego pomocną dłoń. Dlatego każda pomoc, każdy gest się liczy. Dla niej samej przepustką do nowego życia był list, dzięki któremu trafiła do kobiety znającej Krystynę Starczewską, opozycjonistkę, uczestniczkę obrad Okrągłego Stołu i założycielkę pierwszego w Warszawie liceum społecznego Bednarska, a dziś dyrektorkę gimnazjum na Raszyńskiej: – Krysia i Jacek Kuroń to ludzie, którzy pomogli mi w Polsce znaleźć pracę, dzięki temu mam szansę na normalne życie – opowiada.
Obóz przymusowy
MSWiA przygotowało w tym roku nowelizację ustawy o udzielaniu cudzoziemcom ochrony. Sejm przed rozwiązaniem nie zdążył jej przegłosować, choć do proponowanych zmian obliguje nas obecność w Unii Europejskiej. Działający przy MSWiA Urząd do spraw Cudzoziemców zakłada, że najwcześniej nowe przepisy zaczną obowiązywać w połowie przyszłego roku.
Główna zmiana dotyczy wprowadzenia tak zwanej ochrony uzupełniającej, czyli wsparcia finansowego dla osób, którym odmówiono statusu uchodźcy, ale ich powrót do kraju grozi śmiercią czy torturami. To poprawka wprowadzona głównie z myślą o Czeczenach. Zakłada pomoc materialną długoterminową, a nie – jak obecnie – najwyżej na rok. – Rok to za mało – mówią zgodnie Czeczenki, z którymi rozmawiamy. – Nie chcemy naciągać państwa polskie-go, chcemy nauczyć się języka, znaleźć pracę, posłać dzieci do szkoły. Na to potrzeba co najmniej trzech lat. Przez rok tego nie da się zrobić, to będą wyrzucone pieniądze.
Na razie uchodźcy jak na zbawienie czekają na 1 stycznia 2008, a właściwie już na połowę grudnia tego roku, gdy Polska wejdzie do strefy Schengen i znikną kontrole na granicy. Ale dla uchodźców tylko pozornie, o czym większość z nich nie wie. Bo zgodnie z konwencją z Schengen cudzoziemiec posiadający zezwolenie na pobyt w jednym z krajów-sygnatariuszy poza nim może przebywać najwyżej trzy miesiące. W rzeczywistości więc otwarcie granic nie dotyczy uchodźców i problem deportacji czeczeńskich uciekinierów nie zniknie. Polityka w świetle kamer
W ubiegłym roku do Polski przybyło 6900 czeczeńskich uchodźców, kilkuset przyłapano na próbie nielegalnego przekroczenia granicy. Do ośrodka w Dębaku trafia dziennie od 20 do stu Czeczenów, bo to ośrodek, do którego kierowani są wszyscy uchodźcy. Stąd rozwozi się ich do innych miejsc. W Dębaku dostają kubek, komplet sztućców i pościel. Tak zaczyna się ich życie w miejscu, które nazywają "przystanek Polska".
Dla większości ten przystanek to trzy na cztery metry, bo takie wymiary ma rodzinny pokój w ośrodku dla uchodźców. Śpią na żelaznych piętrowych łóżkach, w zaduchu, bo wszędzie, gdzie Czeczeni się zjawią, pierwsze, czego się domagają, to ciepło. W ośrodkach dla uchodźców kaloryfery grzeją często już od połowy września.
Czy rzeczywiście muszą pozostać wyłącznie tymi, którzy czekają na łaskę i traktują Polskę wyłącznie jako kraj przymusowego pobytu? Czy nie można, korzystając z unijnych funduszy, prowadzić polityki emigracyjnej stwarzającej realne szanse na integrację uchodźców, skoro i tak pierwszym krajem UE, do którego trafiają i będą trafiać Czeczeni, jest Polska?
By to zrobić, potrzebna jest polityka emigracyjna, a ta w świadomości naszych decydentów nie istnieje. Tylko dramaty – takie jak Kamissy, która status uchodźcy opłaciła śmiercią trzech córek – powodują, że temat na chwilę ujrzy światło dzienne. A problem istnieje od dawna i historie uchodźców to prawdziwe ludzkie tragedie.
Przedstawiciele organizacji broniących praw człowieka są zgodni: droga od słowa „obóz” – jak uchodźcy nazywają ośrodki – do słowa „dom” wiedzie wyłącznie przez mądre prawo.
Aleksandra Pawlicka