PolskaCo się stało ze ściągniętymi do Polski afgańskimi współpracownikami naszej armii?

Co się stało ze ściągniętymi do Polski afgańskimi współpracownikami naszej armii?

Mijają cztery miesiące, od kiedy do naszego kraju zostali ewakuowani Afgańczycy, współpracownicy polskiej armii i dyplomacji. Premier mówił, że Polska nie zostawia swoich przyjaciół w potrzebie. Zostawiła. Kompletnie - pisze Marta Mazuś w najnowszym wydaniu tygodnika "Polityka".

Współpracownicy polskiej armii w Afganistanie wylądowali w Warszawie
Współpracownicy polskiej armii w Afganistanie wylądowali w Warszawie
Źródło zdjęć: © East News | Agencja SE

Co najmniej jedna trzecia z nich już opuściła Polskę. Wyjechali wykładowcy uniwersyteccy, dziennikarze, tłumacze. Oprócz nich pracownicy NGO-sów działający na rzecz praw człowieka, lekarze, farmaceuci, dużo wojskowych, sporo policjantów. Wysoki rangą generał, dowódca wojsk specjalnych Muhammad Haidar Nikpai, też już stąd wyjechał. "Nie rozumiem waszego rządu" – napisał do swoich dawnych współpracowników w pożegnalnym esemesie.

Jeszcze kilka miesięcy temu, w sierpniu 2021 r., była euforia. Tworzone przez Polaków pracujących w ostatnich latach w Afganistanie listy miejscowych współpracowników chcących uciec z kraju, w którym rządy przejęli talibowie, rozrastały się błyskawicznie. Zweryfikowani przez MSZ, razem ze swoimi rodzinami – żonami, starszymi rodzicami, małymi dziećmi – z narażeniem życia przedzierali się przez checkpointy i tłoczyli pod murem lotniska w Kabulu. Było nawigowanie ich przez telefony z innego kontynentu. Były opracowane specjalne systemy znaków – tabliczki, kartki, umówione hasła, napisy na rękach – dzięki którym polscy żołnierze z kilkutysięcznego tłumu mogli wyłowić tych, którzy mieli trafić do Polski.

W ten sposób w ciągu kilkunastu dni 44 lotami trafiło do naszego kraju w sumie prawie 1,1 tys. Afgańczyków, których polski rząd od początku nazywał sojusznikami. W skrócie można o nich powiedzieć, że to afgańska elita, pracująca, wykształcona, znająca języki. Po zakończonej ewakuacji premier Mateusz Morawiecki mówił, że Polska nie zostawia swoich przyjaciół w potrzebie i że sprowadzone osoby na Polskę zawsze mogą liczyć. Rząd zapowiadał stworzenie międzyresortowego zespołu, mającego przygotować specjalny program adaptacji i wsparcia dla ewakuowanych, i na początku września Rada Ministrów przyjęła nawet w tej sprawie dwie stosowne uchwały.

– Myśleliśmy, że zacznie się czas konsultacji, jakaś debata, spotkanie z tymi, którzy znają ewakuowane osoby i mogą podpowiedzieć, jak im najskuteczniej pomóc, ale też jak wykorzystać ich umiejętności i potencjał na korzyść naszego kraju. Przygotowaliśmy nawet takie pisma z sugestiami i rozesłaliśmy je do Kancelarii Premiera, MSWiA, Urzędu ds. Cudzoziemców. Nikt się jednak w tej sprawie do dzisiaj do nas nie odezwał – mówi Dominika Springer z fundacji HumanDoc, która od początku pomagała przy ewakuacji Afgańczyków. I pomaga im nadal. Bez tej, jak mówi, oddolnej pomocy prywatnych ludzi – a jej słowa potwierdzają inni zaangażowani w ewakuację i pomoc Afgańczykom – sprowadzeni do Polski "sojusznicy" byliby pozostawieni zupełnie sami sobie. Na jakikolwiek zorganizowany, spójny, przemyślany, państwowy system wsparcia od początku nie mogli bowiem liczyć.

Porozrzucani

– Pamiętam, jak do nas trafili. Urzędnicy chcieli, aby to była tajemnica. Ale to były dwa autokary, około 70 osób, które przyjeżdżają nagle i wysiadają na środku wsi. Jaka tajemnica? – wspomina Joanna Kasprzak-Dżyberti ze Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Wsi Suchy Bór.

Suchy Bór, wieś w województwie opolskim. Tamtejszy ośrodek wypoczynkowy to jedno z miejsc, do których przyjechali Afgańczycy, aby odbyć kwarantannę po przylocie do Polski. Część z ewakuowanych od razu została umieszczona w docelowych ośrodkach, prowadzonych przez Urząd ds. Cudzoziemców, ale dla większości nie było tam po prostu miejsca. Rozlokowano ich więc w rozmaitych budynkach w całym kraju – hotelach czy bursach szkolnych, pełniących funkcję obiektów zbiorowych kwarantann. O ile w ośrodkach dla cudzoziemców kadra przyzwyczajona jest do przyjmowania przybyszów z innych krajów, o tyle już np. w podstarzałych ośrodkach wypoczynkowych niekoniecznie, a o przyjeździe grup Afgańczyków ich właściciele dowiadywali się zwykle z dnia na dzień. Wiele zależało od dobrej woli i szczęśliwych zbiegów okoliczności. W Suchym Borze od początku kluczową rolę w zaopiekowaniu się przybyszami odegrali lokalni wolontariusze.

– Na 150 osób, które w sumie trafiły do naszego województwa, wojewoda oddelegował dwóch ludzi z Centrum Zarządzania Kryzysowego. Oni byli pościągani z urlopów, nie wiedzieli, w co mają ręce włożyć. To my, okoliczni mieszkańcy, Afgańczyków ubraliśmy, dokarmialiśmy, wyposażyliśmy w telefony, karty SIM, sprowadzaliśmy do nich lekarzy. Oni nie mieli dosłownie nic, niektórzy byli w samych klapkach, i po podróży do Polski byli wyczerpani – wspomina Joanna Kasprzak-Dżyberti.

Z powodu wyjątkowego zaangażowania mieszkańców w pomoc o Suchym Borze zrobiło się głośno na całą Polskę. Ale podobnie było też w innych miejscach. Ludzie dowiadywali się, że w ich okolicę trafiły afgańskie rodziny, robili zrzutki dla zajmujących się nimi fundacji lub sami wozili samochodami potrzebne rzeczy – od paczek ryżu, przez pieluchy, ubrania, po zabawki dla dzieci. Joanna Kasprzak-Dżyberti nie ukrywa, że przez dość krótki czas bardzo zżyli się z Afgańczykami. Nie może zapomnieć szczególnie ostatniego wieczoru ich kwarantanny, gdy zorganizowali pożegnalne ognisko. Nagle jeden z chłopaków przybiegł z wiadomością, że był atak talibów na ich okolicę i przed chwilą kilkunastu członków jego rodziny zginęło. – Wszyscy wtedy płakaliśmy – wspomina.

– Po 10 dniach wielu Afgańczykom ciężko było opuszczać miejsca kwarantann. Przyzwyczaili się do nich, zaprzyjaźnili z miejscowymi. Nagle zostali stamtąd zabrani i przewiezieni do docelowych ośrodków w zupełnie innych częściach Polski, gdzie wszystko musieli poznawać od nowa – opowiada Dominika Springer.

Odizolowani

Informacje na temat szczepień przeciw covid i profilaktyce covidowej? Niektórzy Afgańczycy dostawali je po polsku. Lekcje polskiego? Jedna lub dwie godziny w tygodniu, w zależności od tego, czy w ośrodku działa jakaś organizacja pozarządowa. Odpowiedź pracownicy jednego z ośrodków na prośbę o pomoc jednej z rodzin? "Proszę pani, co ja mogę, jak my na kilkaset osób jesteśmy dzisiaj dwie". To wszystko przykłady z całej Polski, zbierane przez osoby pomagające Afgańczykom, którzy rozlokowani zostali w ośrodkach prowadzonych przez Urząd ds. Cudzoziemców, gdzie przez kolejne tygodnie mieli oczekiwać na wydanie decyzji w sprawie nadania im statusu uchodźcy.

Ośrodki te nie sprzyjają adaptacji i integracji cudzoziemców, są wyizolowane, położone w lasach, z daleka od większych miast, brakuje w nich kadry – polskie NGO-sy mówią o tym nie od dzisiaj. Agnieszka Kosowicz, prezeska Polskiego Forum Migracyjnego, wspomina, że w pierwszych tygodniach pobytu Afgańczyków w Polsce razem z grupą pracowników fundacji zrobiła objazd po ośrodkach, aby zorientować się w sytuacji. – Główną rzeczą, która od razu rzucała się w oczy, był głód informacji. Ci ludzie nic nie wiedzieli. Gdzie właściwie trafili, ile czasu tu będą, jakie etapy będą musieli przejść, aby móc legalnie zostać i pracować w Polsce, jakie prawa im przysługują. Ewidentnie nikt z nimi nie rozmawiał, a oni bardzo tego potrzebowali – mówi Agnieszka Kosowicz.

Z drugiej strony na temat Afgańczyków niewiele wiedzieli sami pracownicy ośrodków. Ich dotychczasowe doświadczenia dotyczą głównie grup rosyjskojęzycznych (Czeczenów, Białorusinów). – Po cichu skarżyli się nam, że nie mogą złapać kontaktu z nowymi rodzinami i że nie rozumieją niektórych ich zachowań, np. tego, że dzieci biegają same i opiekują się sobą nawzajem, denerwowali się, że są niedopilnowane – wspomina Dominika Springer.

KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO NAJNOWSZEGO WYDANIA "POLITYKI"

Okładka najnowszego wydania tygodnika "Polityka"
Okładka najnowszego wydania tygodnika "Polityka"© Polityka

Aby poradzić sobie jakoś z panującą w ośrodkach dezorientacją, zaangażowani Polacy wymyślali różne sposoby. Podróżnik i reporter Andrzej Meller, razem z żoną, zajął się wsparciem dla ośrodka w Łukowie – tam przebywał jeden z ich znajomych ewakuowanych do Polski. Spisali wszystkie rodziny afgańskie z ośrodka i gdy zgłaszali się do nich Polacy chętni do pomocy, łączyli rodzinę polską z afgańską. W ten sposób każdy miał swojego anioła stróża. Z kolei Dominika Springer, razem z innymi działającymi przy ewakuacji Polkami, założyły na Facebooku specjalną grupę, na którą – dzięki pomocy zaprzyjaźnionych tłumaczy – wrzucały różne informacje w językach dari, paszto i po angielsku na temat życia w Polsce oraz odpowiedzi na najczęściej powtarzające się pytania Afgańczyków, np. o wydawane im po polsku dokumenty. Podobną grupę na FB stworzyła też fundacja Polskie Forum Migracyjne.

Nikt nie zdążył, niestety, umieścić nigdzie żadnych ostrzeżeń dotyczących jadalności niektórych gatunków grzybów w polskich lasach. Już pod koniec sierpnia, zaledwie kilka dni po ogłoszonym przez rząd końcu ewakuacji, kilkoro Afgańczyków, w tym m.in. dwoje dzieci Mohammada – księgowego współpracującego z brytyjskim wojskiem, który z rodziną trafił do Polski tylko na jakiś czas i docelowo miał być relokowany do Wielkiej Brytanii – zatruło się grzybami, które znaleźli na terenie ośrodka w Dębaku. Po kilku dniach chłopcy zmarli w szpitalu. Rodzina twierdziła, że byli po prostu głodni i szukali czegoś dodatkowego do jedzenia.

Rozczarowani

Zaangażowani w pomoc Polacy dość szybko zaczęli otrzymywać wiadomości, że znajomi Afgańczycy z dnia na dzień wyjeżdżają z Polski. "Jestem już w Niemczech" – pierwsze takie esemesy Joanna Kasprzak-Dżyberti z Suchego Boru dostawała zaledwie po tygodniu, od kiedy Afgańczycy wyjechali od nich z kwarantanny. Z jej znajomej grupy 70 osób w Polsce zostały zaledwie dwie rodziny.

Dominika Springer od pierwszych dni pilotowała dziesięcioro swoich najbliższych współpracowników, których poznała w czasach, gdy pracowała w Afganistanie. Wśród nich byli wykładowcy akademiccy, dziennikarze, działacze na rzecz praw człowieka, lekarze. Dziś żadnej z tych osób już u nas nie ma. Większość wyjechała do Niemiec, jeszcze zanim otrzymała decyzję o nadaniu statusu uchodźcy.

Andrzej Meller podkreśla, że decyzje o wyjeździe Afgańczyków często były nagłe, nie uprzedzali nikogo o swoich planach. – Można było odnieść wrażenie, że są roszczeniowi. Staraliśmy się znajdować dla nich mieszkania poza ośrodkiem. Robiliśmy zapisy. Czasem okazywało się, że jest mieszkanie, ale rodzina w międzyczasie znikała – wspomina.

Jednak – jak podkreśla Dominika Springer – to nie roszczeniowość leżała u podstaw decyzji wielu Afgańczyków o wyjeździe, tylko ogromne rozczarowanie tym, co ich spotkało po przyjeździe do Polski. To nie były przypadkowe osoby, były zweryfikowane przez polskie służby, a tymczasem trafiły do ośrodków tak samo jak wszyscy inni cudzoziemcy. Dopóki nie mają statusu uchodźcy, nie mogą legalnie pracować, dostają tygodniówkę wysokości kilkunastu złotych, nikt z nimi nie rozmawia, niczego nie proponuje, państwo, które ich sprowadziło, nie jest nimi zainteresowane. Najtrudniejsze – według słów Dominiki Springer – jest to dla wojskowych i policjantów, czyli tych, którzy byli najbliżej z polskim kontyngentem, byli szkoleni przez polskie służby i przez ostatnie lata zawsze słyszeli, że są przyjaciółmi, sojusznikami Polski i że jeśli będą lojalni, to Polska będzie również lojalna wobec nich.

Wielu Polaków, ich dawnych towarzyszy broni z Afganistanu, czuje bezsilność i wstyd w związku z tym, co się dzieje. – Próbowaliśmy zwracać się do różnych jednostek w ich sprawie. Żandarmeria wojskowa powiedziała, że może dać psychologa. To wszystko. A przecież oni mogliby robić cokolwiek związanego ze służbami mundurowymi, które mają duże braki kadrowe, mogliby być pracownikami cywilnymi. Jeden z wojskowych pracujących na polsko-białoruskiej granicy powiedział, że bardzo by mu się tacy ludzie przydali. Ale nie wiadomo nawet, do kogo z taką propozycją się zwrócić. Nikt nie jest nimi zainteresowany, nie widzi potencjału tych osób. Gdy po wojnie w Iraku sprowadzono do Polski irackich tłumaczy, ich sytuacja też była trudna, ale przynajmniej MON załatwił im mieszkania. Tutaj wszystkie instytucje się odcięły – opowiadają anonimowo dawni towarzysze broni, bo nie chcą mieć problemów w pracy.

I dodają, że historia ucieczki z Polski gen. Muhammada Haidara Nikpaia, dowódcy wojsk specjalnych, krąży między żołnierzami służącymi w Afganistanie jak przypowieść. Po drugiej wojnie światowej polscy generałowie w Anglii klepali biedę, pracowali jako barmani i magazynierzy. Afgańscy generałowie z Polski uciekają.

W zawieszeniu

Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców (stan na 8 grudnia 2021 r.) status uchodźcy otrzymało 739 ewakuowanych obywateli Afganistanu. Jedna osoba czeka jeszcze na wydanie decyzji. Z pomocy socjalnej urzędu korzysta prawie 700 ewakuowanych obywateli Afganistanu, a z możliwości zakwaterowania w ośrodkach dla cudzoziemców – 430 osób. Afgańczycy, którym został już nadany status uchodźcy, mają teraz prawo do ubiegania się o pomoc socjalną z Indywidualnego Programu Integracyjnego, za który odpowiada Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej, za pośrednictwem Powiatowych Centrów Pomocy Rodzinie. Pomoc trwa do 12 miesięcy i obejmuje m.in. zasiłek pieniężny (od 1 stycznia 2022 r. to od 721 do 1450 zł w zależności od liczby osób w rodzinie), bezpłatną naukę polskiego, składki zdrowotne czy pomoc w znalezieniu pracy. MRiPS deklaruje, że pracownicy PCPR-ów odwiedzają uchodźców w ośrodkach, i podaje, że jak na razie Afgańczycy złożyli prawie 200 wniosków o wsparcie z programu IPI.

– Jest tylko jeden problem – mówi Dominika Springer. – Aby móc wejść do IPI, konieczne jest zamieszkanie poza ośrodkiem dla cudzoziemców, a więc większość Afgańczyków, która została w Polsce, na razie wciąż nie może z niego skorzystać. To jak kwadratura koła – nie mogę wejść do programu, który może mi pomóc w opłaceniu mieszkania, bo nie mam mieszkania, nie mam mieszkania, bo nie mam pracy, nie mam pracy, bo mieszkam w ośrodku na odludziu, nie znajdę pracy, dopóki się z niego nie wyprowadzę, a nie wyprowadzę się, bo nie mam dokąd.

Dlatego najważniejszą rzeczą, jaką zajmują się teraz pomagający Afgańczykom Polacy, jest znajdowanie im mieszkań do wynajęcia oraz pracy. Najbardziej potrzebne – jak podkreślają – są duże mieszkania i domy, bo afgańskie rodziny są liczne i nie chcą się rozdzielać. Dotychczasowe miejsca udało się pozyskać głównie dzięki prywatnym osobom, które oferują swoje lokale, lub z pomocą samorządów. Ostatnio w ten sposób jedna z rodzin – prawnika, byłego pracownika afgańskiego MSW, który ma chorego synka – trafiła do Bielska-Białej. Mieszka na razie w mieszkaniu prezydenta miasta, a docelowo ma otrzymać mieszkanie komunalne. Inny przykład to 10-osobowa rodzina, której duże mieszkanie w Górze Kalwarii oraz pracę dla kilku osób w jednym ze swoich hoteli zapewnił Władysław Grochowski, prezes firmy Arche. Andrzejowi Mellerowi dzięki przychylności znajomych udało się załatwić pracę w Warszawie dwóm Afgańczykom – jeden trafi do firmy z branży energetycznej, drugi jest złotą rączką w szkole.

– To jest takie dzierganie, jedna rodzina tu, jedna tam. Zawsze jest radość, że komuś udało się pomóc, ale zdecydowanie nie tak to powinno wyglądać. Rząd chwali się, że sprawnie zorganizował ewakuację. Że statusy uchodźców zostały przyznane szybko – niektórzy rezydenci ośrodków czekają na nie po kilka lat. Ale nie spowodowało to żadnej zmiany w dotychczasowym systemie opieki nad cudzoziemcami. A wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że pokazało, że z takimi nagłymi, kryzysowymi sytuacjami jako państwo radzimy sobie coraz gorzej – mówi Agnieszka Kosowicz.

Teraz gdy niemal wszystkim ewakuowanym do Polski Afgańczykom przyznano statusy uchodźców, nie mają oni już tak naprawdę żadnych przeszkód, aby podróżować i osiedlać się w całej Europie. Ci, którzy nie czekali na zakończenie procedur, prawdopodobnie do Polski niedługo znów trafią – zostaną zawróceni w ramach systemu dublińskiego.

Niektórzy chcą być lojalni i wciąż próbują swoich sił w Polsce. Jak np. Qadir i Jafar, rezydenci ośrodka dla cudzoziemców w Dębaku. 40-letni Qadir to podoficer policji afgańskiej, odznaczony za zasługi przez polskie dowództwo w Afganistanie, talibowie wydali na niego wyrok śmierci. Jego brat, 30-letni Jafar, również jest podoficerem policji, rannym w twarz w walkach z talibami, potrzebuje pilnej operacji. Jeszcze w listopadzie bracia zdecydowali się napisać list w swojej sprawie do ministra spraw wewnętrznych.

"Panie Ministrze, proszę o umożliwienie nam odwdzięczenia się Polsce za uratowanie życia, możemy tego dokonać, wspierając swoją wiedzą i doświadczeniem polską policję tu, na miejscu, i gdziekolwiek, gdzie uzna Pan to za właściwe. Jesteśmy gotowi uczyć się, aby spełnić wymagania, dzięki którym będziemy mogli znów pracować w policji, w naszej nowej ojczyźnie. (…) Nie chcemy nic za darmo, chcemy pracą i służbą zostać obywatelami kraju, który dał nam opiekę i schronienie w tak trudnym czasie – potrzebujemy jednak pomocy na początku tej drogi. Jeżeli mógłbym prosić, Panie Ministrze". Qadir i Jafar wciąż czekają na odpowiedź.

Marta Mazuś - reporterka związana z "Polityką" od 2011 r., wcześniej dziennikarka w dziale miejskim "Gazety Wyborczej Stołecznej". Interesują ją tematy społeczne, sprawy związane z polityką migracyjną oraz historie zwykłych ludzi. Autorka książki "Historie dziwnych samotności" nominowanej do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż literacki 2019 r.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (219)