Co oznacza nasza nieobecność przy berlińskim stoliku? [OPINIA]

Nic dziwnego, że brak "polskiego krzesła" przy berlińskim stoliku mocno poruszył opinię publiczną. A że debata publiczna wygląda u nas tak, jak wygląda, to wywołał on głównie karuzelę partyjnie motywowanych oskarżeń - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Spotkanie przywódców w Berlinie
Spotkanie przywódców w Berlinie
Źródło zdjęć: © PAP | Sebastian Gollnow
Jakub Majmurek

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

W piątek w Berlinie doszło do spotkania przywódców kluczowych państw NATO: trzech mocarstw atomowych oraz państwa posiadającego drugą po Stanach Zjednoczonych gospodarkę w Sojuszu. Obok gospodarza, kanclerza Olafa Scholza, oraz goszczącego w stolicy Niemiec prezydenta Joe Bidena, wzięli w nim udział prezydent Francji Emmanuel Macron oraz brytyjski premier sir Keith Starmer.

Czwórka przywódców rozmawiała o sytuacji na Bliskim Wschodzie oraz o wojnie w Ukrainie. Jak przypuszczali komentatorzy, przy berlińskim stoliku mogły być negocjowane warunki, pod jakimi Zachód byłby gotów zaakceptować zamrożenie konfliktu w Ukrainie, być może w połączeniu z jakąś formą normalizacji relacji z putinowską Rosją.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Karuzela oskarżeń

W spotkaniu nie wziął udział przedstawiciel Polski ani żadnego z państw wschodniej flanki NATO - z oczywistych względów najbardziej zainteresowanych tym, na jakich warunkach zakończy się wojna. Zgoda NATO na siłową zmianę przez Rosję granic w Europie - nawet jeśli tylko faktyczną, a nie oficjalną - i status powojennej Ukrainy, to czy będzie mogła zintegrować się z Unią Europejską i z NATO, znaczy zupełnie co innego dla Holendrów, Włochów czy Hiszpanów, a co innego dla Rumunów, Bałtów i Szwedów.

Nic więc dziwnego, że brak "polskiego krzesła" przy berlińskim stoliku mocno poruszył naszą opinię publiczną. A że debata publiczna wygląda u nas tak, jak wygląda, to wywołał on głównie karuzelę partyjnie motywowanych oskarżeń.

Dla PiS i jego medialnych zagończyków brak przedstawiciela Polski w Berlinie stał się więc dowodem na to, że nikt z Donaldem Tuskiem się w Europie nie liczy. Pojawiające się w przestrzeni publicznej pogłoski, że obecność polskiego premiera w Berlinie miał zablokować kanclerz Olaf Scholz, utwierdziły tylko harcowników naszej prawicy w przekonaniu, że Tusk jest "podnóżkiem Niemiec", którego w dodatku sami Niemcy nie szanują.

W odpowiedzi na to komentatorzy niesympatyzujący z PiS przypominali - nie bez racji - że do Berlina nikt nie zaprosił też Andrzeja Dudy, choć biorąc pod uwagę, że w spotkaniu brali udział prezydenci Stanów i Francji, także Polskę powinna w takiej sytuacji reprezentować raczej głowa państwa. Tym bardziej, że Duda nieustannie podkreśla, że to on bierze na siebie kontakty z Białym Domem i nieustannie chwali swoje doskonałe relacje nie tylko z Trumpem, ale i z Bidenem.

Z kolei dla naszych "realistów" brak przedstawiciela Polski w Berlinie jest kolejnym dowodem na to, że zarówno elity PO, jak i PiS nie potrafią prowadzić polityki zagranicznej, i że gdybyśmy tylko od początku w sprawie wojny zachowywali się transakcyjnie, nieustannie grożąc Ukrainie i Stanom remontem lotniska w Rzeszowie - co znacząco utrudniłoby przekazywanie wojskowej pomocy Ukrainie - to nie tylko już dawno załatwilibyśmy w relacjach z Kijowem problem Wołynia i ukraińskiego zboża, ale też siedzieli dziś w Berlinie obok mocarstw atomowych.

Sama pomoc Ukrainie nie mogła nas wynieść do ekstraklasy

Kłopot ze wszystkimi tego typu spekulacjami jest podwójny. Po pierwsze, bardziej niż na tym, co powinno być dla nas naprawdę istotne - warunkach, na jakich dojdzie do zakończenia konfliktu w Ukrainie - koncentrują się one na wewnątrzpolskich politycznych przepychankach. Po drugie, wyciągają bardzo daleko idące konsekwencje z wydarzenia, o którym mamy dość ograniczoną wiedzę.

Nie wiemy bowiem, dlaczego przedstawicieli Polski zabrakło w stolicy Niemiec. Czy weto faktycznie postawił tutaj kanclerz Scholz, czy też po prostu nikt z uczestników konferencji nie pomyślał o Polsce? Pojawiały się też informacje, że niechętna naszej obecności mogła być Ukraina. Bartosz T. Wieliński, na podstawie swoich rozmów z dyplomatami europejskimi, pisał w "Gazecie Wyborczej", że nieobecność przedstawiciela Polski mogła po prostu wynikać z chaosu niemieckiej dyplomacji.

Nie da się też ukryć, że w Berlinie spotkały się państwa o nieporównanie silniejszej pozycji międzynarodowej niż Polska: trzej członkowie stali Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz największa gospodarka Unii Europejskiej. Polska nie gra niestety w tej lidze i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.

W trakcie wojny w Ukrainie, zwłaszcza w jej pierwszej fazie, w polskiej sferze publicznej pojawiały się co prawda wizje - pochodzące głównie z okolic obozu Zjednoczonej Prawicy - że dzięki naszemu zaangażowaniu w konflikt stajemy się jednym z liderów Europy, najważniejszym sojusznikiem Stanów w regionie, istotniejszym dla Waszyngtonu niż Berlin. Niektórzy szli tak daleko, że prognozowali nawet, iż razem z Ukrainą wskrzesimy Rzeczpospolitą jako co najmniej regionalne mocarstwo.

Wizje te były jednak zawsze słabo ugruntowanymi w rzeczywistości fantazjami. Podobnie jak wywody "realistów", że gdyby Polska od początku postawiła na skrajnie transakcyjną postawę w sprawie wojny - ignorując to, jakim ryzykiem byłby dla nas upadek Ukrainy - to znacząco podniosłoby naszą międzynarodową pozycję.

Tymczasem nie ma drogi na skróty do pozycji choćby regionalnego mocarstwa. Nikt niestety nie zostaje nim tylko dlatego, że w momencie kryzysowym zachował się przyzwoicie wobec sąsiada, takiego statusu nie da się też "wyszantażować" od sojuszników. Konieczne jest cierpliwe, długotrwałe budowanie własnej pozycji, dziś przede wszystkim gospodarczego potencjału. Spotkanie w Berlinie w jakimś sensie pokazuje, jak daleka przed nami droga.

To lepiej, że nas tam nie było?

Ekspert ds. stosunków międzynarodowych i dyrektor ośrodka More in Common Adam Traczyk, komentując szczyt na swoim profilu na portalu X, zadał tyleż prowokacyjne, co bardzo ciekawe pytanie: a może to lepiej, że nas w Berlinie nie było?

W jakim sensie lepiej? W takim, że przedstawiciel Polski najpewniej nie byłby w stanie przekonać zachodnich partnerów do naszych racji, do tego by prowadzić wojnę do momentu wyzwolenia całego terytorium Ukrainy, łącznie z Krymem. Z nadzieją na to, że tak jak upokorzenie Rosji w wojnie krymskiej w połowie XIX wieku wywołało falę względnie "progresywnych" - słowo to trzeba ująć w cudzysłów, bo chodzi jednak o carską Rosję - reform Aleksandra II, tak klęska w wojnie z Ukrainą może wywołać jakąś zmianę władzy w Rosji. Jeśli nie na demokratyczną, to przynajmniej minimalnie praworządną i zdolną do normalnego współżycia z sąsiadami.

Zachodnie mocarstwa znają nasze racje, uzasadniające taką postawę, ale ich nie podzielają. Mają inne interesy, wynikające choćby z ich odległości wobec Rosji. Nie przekonamy ich do naszego stanowiska.

Uczestnicząc w spotkaniu w Berlinie musielibyśmy więc najpewniej - argumentuje Traczyk - wziąć na siebie odpowiedzialność za takie warunki zakończenia wojny z Rosją, które nie są akceptowalne dla naszej opinii publicznej. Co - biorąc pod uwagę stopień polaryzacji polskiej sceny politycznej i instrumentalizowanie oskarżeń o rosyjską "agenturalność", zwłaszcza, choć niewyłącznie przez PiS - dla polityka, który wziąłby w czymś takim udział, oznaczałoby to najpewniej wielkie problemy wewnętrzne.

Gdyby do Berlina pojechał Tusk, a chwilę później Zachód zgodził się na zakończenie wojny, dające faktycznie Rosji kontrolę nad Krymem, to Michał Rachoń od razu zacząłby kręcić drugą część serialu "Reset", "udowadniającego", że to wszystko "wina Tuska".

Powinniśmy mieć wpływ na decyzje najbardziej dotyczące naszego regionu

Dylemat, czy lepiej nie uczestniczyć w podejmowaniu decyzji, która najpewniej będzie dla nas moralnie trudna do zaakceptowania, czy pozbawić się zupełnie wpływu, zachowując moralną "czystość", jest realnym dylematem słabych graczy nie tylko w polityce międzynarodowej. Nie ma na niego łatwej odpowiedzi.

Z dwojga złego lepiej mieć jednak nawet najbardziej ograniczony wpływ na to, na jakich warunkach zostanie zakończony konflikt z Rosją, niż moralny komfort bez wpływu. Tym bardziej, że decyzje tak istotne dla naszego regionu, dotkniętego nieszczęściem sąsiedztwa z reżimem Putina, nie powinny być podejmowane ponad naszymi głowami. Dotyczy to nie tylko Polski, ale też państw bałtyckich, Czechów, Skandynawów. Mamy słuszną, zrozumiałą awersję do takiej polityki naszych zachodnich sojuszników.

Na to, co stało się w Berlinie w piątek, nie ma co się obrażać, nie ma co pisać o "drugiej Jałcie", czy spierać się, czy to wina Tuska, czy Dudy.

Trzeba za to prowadzić taką politykę, która sprawi, że głos podobnie myślących do nas państw regionu - bo niestety Słowacja i Węgry grają dziś w prorosyjskiej orkiestrze - będzie jak najlepiej słyszalny w Europie, a warunki, na jakich dojdzie do zakończenia konfliktu, będą możliwie najlepsze dla Ukrainy, umożliwiając jej zakorzenienie w gospodarczych i militarnych strukturach Zachodu. Co jest nie tylko w interesie Kijowa, ale także naszym - im dalej odsuwa się od nas "ruski mir", im mniej jesteśmy frontowym państwem Zachodu, tym dla nas lepiej.

Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Berlinniemcyolaf scholz
Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (1501)