Cmentarzysko Solina. Z wody znów wypłynęły kości. Czaszki, żebra, piszczele
Nad Zalewem Solińskim znów znaleziono kości. Sprawa szybko obiegła lokalne media i równie szybko ucichła, choć jezioro nie pierwszy raz oddało ludzkie czaszki i piszczele. Co kryje ta głębia? - pisze Krzysztof Potaczała w "Polityce".
Solina, jak potocznie turyści nazywają potężny zbiornik, powstała w 1968 r. po ośmiu latach budowy zapory i elektrowni. Sztuczne jezioro utworzyły wezbrane wody Sanu i Solinki, zalewając wysiedlone wcześniej wioski i przysiółki. Chwilę przed tym miejscowi zadawali sobie pytanie, czy ekipy eksperckie dokładnie przeprowadzą prace ekshumacyjne na cmentarzach: odsłonią liczne groby, a kości w trumnach bądź luzem przeniosą w bezpieczne miejsce.
– Cmentarze zostawiono na koniec – wspomina Tadeusz Podkalicki, rodem z Soliny. – Odkopywano groby, ale z pewnością wielu z nich nie zlokalizowano. Nie sposób było natrafić na wszystkich nieboszczyków pochowanych w okolicy, zmarłych przed półwieczem i wcześniej, których mogiły dawno zatarł czas. Istniała obawa, że kiedyś woda zacznie wymywać ludzkie szczątki.
Jak ekshumować wszystkich?
W większości były to cmentarze greckokatolickie, bo do końca drugiej wojny światowej i operacji "Wisła" Ukraińcy byli na tych terenach większością. W każdej wsi stała cerkiew, a przy cerkwiach grzebano zmarłych wiernych. Z czasem niektóre cmentarze uległy dewastacji, inne zachowały się w dobrym stanie, choć od późnych lat 40. XX w. miejscowych grzebano już tylko na cmentarzach rzymskokatolickich i komunalnych. Te położone w wioskach przeznaczonych do wysiedlenia i zalania trzeba było zlikwidować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Świadkiem ekshumacji mogił był m.in. Henryk Victorini, który na początku lat 60. osiadł w opustoszałym Sokolu. Zamieszkał w zrujnowanym pałacyku po dawnych właścicielach, będącym do wojny pensjonatem dla turystów. – Dróg prawie nie było, więc przemieszczałem się w terenie wyłącznie konno – wspomina. – Pewnego dnia jechałem przez Teleśnicę Sannę. Zobaczyłem, jak robotnicy szli przez cmentarz i co chwila wbijali w grunt długie metalowe szpikulce. Jeśli usłyszeli głuchy odgłos, zaczynali kopać. Po pewnym czasie wyciągali na wpół zbutwiałą trumnę i zbierali rozsypane kości. Najłatwiej mieli tam, gdzie istniały nagrobki, ale i tak nie zdołali wywieźć z cmentarza wszystkich szczątków, bo wiele zalegało w ziemi bez trumien, a nad nimi nie było żadnych kopczyków.
Victoriniemu najsilniej utkwiła w pamięci scena, którą zobaczył, gdy ponownie przejeżdżał przez Sannę. – Wśród owocowych sadów dostrzegłem otwarte, częściowo zniszczone przez czas trumny. Były po brzegi wypełnione jabłkami i gruszkami. Napełnili je nimi zapewne ci sami ludzie, którzy pracowali na cmentarzu. Zastanawiałem się, czy mieli jakiekolwiek opory, czy potraktowali trumny jak skrzynki do przewiezienia towaru.
W Sokolu też był cmentarz, ale nie podlegał likwidacji. Nie istniał na mapie, a nadto według obliczeń inżynierów woda nie miała sięgnąć tak wysoko. Jedynie do pałacyku, który ostatecznie nowy gospodarz musiał rozebrać. Z części odzyskanego materiału zbudował dom wyżej na polanie, skąd później roztaczał się widok na jezioro. – Na ten cmentarzyk zachodzili nieliczni jeszcze turyści, zapalali znicze – opowiadał Adam Leń, nieżyjący już przewodnik turystyczny. – Do czasu, gdy woda nie zaczęła podmywać skarpy. Cmentarzyk powoli się kurczył, aż ostatecznie po latach zniknął w głębinie.
O sprawie nikt głośno nie mówił. Rządowa prasa też nawet się nie zająknęła nad zalegającymi w akwenie szczątkami. Kiedy ktoś natrafiał przypadkiem na wymyte przez wodę i wyrzucone na brzeg ludzkie kości, najczęściej po cichu zakopywał je gdzieś dalej, nie wzywając milicji, żeby uniknąć kłopotów z przesłuchiwaniem i spisywaniem zeznań, a być może też dlatego, by nie być posądzonym o prowadzenie nielegalnych poszukiwań w linii brzegowej zalewu. Takie osoby od czasu do czasu pojawiały się w terenie z łopatami lub wykrywaczami metalu i na własną rękę prowadziły eksplorację w nadziei natrafienia na ciekawe artefakty z przeszłości.
To nie były korzenie
Po wojnie Sokole znalazło się w granicach ZSRR, ale w 1951 r. w ramach korekty granicznej wioskę – podobnie jak kilkadziesiąt innych w Bieszczadach – oddano Polsce. Tyle że bez mieszkańców. Tych przesiedlono w głąb sowieckiej Ukrainy, aż pod Odessę. Przez lata nic nie wiedzieli o tym, co się stało w Sokolu, dopiero z czasem dotarły do nich informacje, że część wioski wraz z cmentarzem pochłonął Zalew Soliński. – Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuli ci ludzie, kiedy pomyśleli, że szczątki ich bliskich pływają w jeziorze – mówi Zygmunt Podkalicki, dawny mieszkaniec Soliny. – Być może mieli nadzieję, że kiedyś przyjadą i odwiedzą groby bliskich, ale tej nadziei ich pozbawiono.
Kiedy poziom wody był wysoki, nikt nie wspominał o ludzkich kościach, ale gdy w upalne lata poziom zalewu się obniżał, było niemal pewne, że tu czy tam znowu wypłyną fragmenty czaszek, żeber i piszczeli. Henryk Victorini natrafiał na nie kilkakrotnie – zbierał je do worków, w bezpiecznym miejscu kopał dół i ponownie oddawał ziemi. Niekiedy ustawiał nawet niewielki drewniany krzyż. Stał się kolejnym grabarzem nieznanych z imienia i nazwiska osób, którym przerwano należny im wieczny spokój. Mógł się jedynie domyślać po rozmiarach poczerniałych szczątków, czy należały do dziecka, czy dorosłego. Pewien był tylko tego, że kiedyś ci ludzie żyli w Sokolu.
Opadająca podczas suszy woda jeszcze wielokrotnie odsłaniała ludzkie pozostałości. Zalegały na mulistym dnie, między pniakami i konarami wyciętych niegdyś drzew. Niektórzy przechodzący tędy wędrowcy omijali w milczeniu owe kości, inni składali je w jednym miejscu, ale kiedyś znaleźli się też tacy, którzy urządzili sobie przedstawienie ze słynną sekwencją z "Hamleta". Brali do rąk ludzką czaszkę i powtarzali znaną kwestię: "Być albo nie być". – Mąż był przypadkowym świadkiem tej wstrząsającej sceny – pamięta Tonia, druga żona Henryka. – Tak się zdenerwował, że dał przybyszom dziesięć minut na zwinięcie obozowiska. Odeszli, ale niesmak pozostał.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
Tonia osiadła w Sokolu pod koniec lat 70. Nie znała terenu, tyle co z opowieści i gazet. Pewnego dnia postanowiła sama opłynąć okolicę. – Wsiadłam do łódki, a po kilkunastu minutach wiosłowania wyszłam przy lewym brzegu zatoki Victoriniego na niewielką piaszczystą wysepkę. Nad nią wznosiło się wzgórze porośnięte brzozowym zagajnikiem. Moją uwagę zwróciły walające się na plaży ciemne patyki. Było ich kilkanaście, różnej wielkości i grubości. Najpierw pomyślałam, że to jakieś korzenie, lecz kiedy wzięłam pierwszy do ręki, zrozumiałam, że trzymam grubą ludzką kość, zapewne udową. Obok leżały też inne, w tym małe kosteczki. Poczułam się nieswojo, jednak naprawdę przeszedł mnie zimny dreszcz dopiero, gdy dostrzegłam w kiwającym się na wodzie dębowym karczu ludzką czaszkę. Minął kwadrans, zanim uznałam, że skoro się tu znalazłam i jestem jedynym świadkiem tego znaleziska, to powinnam pogrzebać szczątki.
Zebrała je i zaniosła na wzgórze. Nazajutrz poszła z mężem je zakopać. Przy dużej brzozie usypali mogiłę i zapalili świeczki. – Potem jeszcze parę razy natrafialiśmy na ludzkie szczątki. Szczególnie utkwiła mi w pamięci czaszka obwiązana pordzewiałym drutem. Ten człowiek wypłukany z grobu leżał twarzą do ziemi. To nam kazało wysnuć przypuszczenie, że być może został w czasie wojny zamordowany. Parę lat później przyjechał jakiś dziennikarz, pochodził po okolicy, a potem napisał, że nasze krowy pasą się na cmentarzu. Henia strasznie to kłamstwo zabolało. Poczuł się tak, jakby mu ktoś napluł w twarz i obrzucił gnojem.
Kiedyś woda znowu podmyła skarpę i wtedy pokazały się trumny. Wystawały z gruntu do połowy bądź tylko małymi fragmentami, ale było pewne, że jezioro się o nie upomni. Połknie, jak wcześniej inne, z grobów położonych w niższej części cmentarza. I po latach tak się stało, a zalew pochłonął większą część wzgórza z brzozowym zagajnikiem.
Pochówki w nowych trumnach
Bez szczegółowych badań nie może być pewności co do pochodzenia szczątków. Zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej wojny światowej w rejonie obecnego Zalewu Solińskiego toczyły się walki, a od 1944 r. na tym obszarze operowała Ukraińska Powstańcza Armia. – Zalew, który jest sztucznym zbiornikiem utworzonym w górach, podmywa brzegi skarp i raz na jakiś czas odsłania ślady historii, w tym również ludzkie kości – mówi Maciej Gelberg, rzecznik prasowy spółki PGE Energia Odnawialna, która zarządza elektrownią w Solinie. – Czasami są to szczątki żołnierzy z okresu drugiej wojny światowej. Za każdym razem o takiej sytuacji powiadamiana jest policja i prokuratura. Zabezpieczają teren i zgodnie z procedurami prowadzą postępowanie.
Przeważają jednak opinie, że znajdowane niekiedy kości pochodzą ze starych cmentarzy. O takich przypadkach nie zawsze informowano służby. Andrzej Potocki, rzeszowski dziennikarz, w latach 90. opisywał sprawę wyrzucanych przez wodę ludzkich szczątków. Rozmawiał z kilkoma mieszkańcami wysiedlonych i zalanych wsi, ale nie uzyskał jednoznacznej odpowiedzi na dręczące go pytanie: czy ekipy robotników odsłoniły wszystkie groby na wyznaczonych do likwidacji cmentarzach. Sokole to już inna sprawa, bo stamtąd nie próbowano przenosić choćby jednego nieboszczyka.
Ekshumowane ciała wkładano do nowych trumien (nieraz kilku osób do jednej) i ponownie grzebano na cmentarzach w innych wsiach, m.in. w Wołkowyi i Myczkowie. Lecz jeśli tak, dopytują dociekliwi, to dlaczego aż do dzisiaj w niektórych rejonach zalewu woda wymywa fragmenty szkieletów? – Nawet jeśli część z nich należy do ofiar wojen światowych, to na pewno nie wszystkie – twierdzą okoliczni mieszkańcy. – Takich osób więcej leży gdzieś w lasach, a nie na obszarze zatopionych wiosek.
– Sprawa powinna być jakoś uporządkowana – twierdzi Krzysztof Bross, syn znanego niegdyś kardiochirurga Wiktora Brossa, obecnie jedyny gospodarz w Teleśnicy Sannie. Osiedlił się tu w 1980 r. i od tej pory mieszka na odludziu. Czy kiedykolwiek znalazł jakieś kości? – Dwukrotnie, przed kilkunastu laty, ale nie dam głowy, czy pochodziły z dawnego cmentarza greckokatolickiego, czy może były to części szkieletu jakiejś ofiary wojny – zaznacza.
W opracowaniu "Elektrownia Wodna w Solinie – roboty końcowe" z marca 1970 r. napisano: "Na terenie zalania znalazły się 3 cmentarze, we wsiach: Solina, Teleśnica Sanna i Wołkowyja oraz grzebowisko zwierząt w Solinie. Szczątki ludzkie zostały przeniesione na wskazany, istniejący poza zalewem, cmentarz. Ekshumacje (…) prowadziło Miejskie Przedsiębiorstwo Usług Komunalnych w Krakowie (…). Teren cmentarzy i grzebowiska zwierząt były dezynfekowane. Odbiór terenu przygotowanego do zalewu dokonany był komisyjnie, z udziałem służby sanitarnej". Nawet słowem nie wspomniano o cmentarzach w Sokolu i Chrewcie. W tej drugiej wsi w czasie jej zalewania z wody wystawały krzyże nagrobne, o czym wspomina w książce o swoim ojcu Pawle Jasienicy jego córka Ewa Beynar-Czeczott.
Trzeba przeprowadzić kwerendę
We wrześniu tego roku Dariusz Ginter z Wetliny pojechał wypocząć nad Zalewem Solińskim. Podczas spaceru zauważył rozrzucone na piaszczystej dzikiej plaży ludzkie szczątki, m.in. piszczele, części czaszek i żuchwy. – Było ich tak dużo, że dłuższą chwilę stałem jak wryty – opowiada. – Potem wszystkie wyzbierałem i zakopałem wyżej, gdzie woda już nie powinna sięgnąć.
Pan Dariusz wykonał serię zdjęć i zamieścił w mediach społecznościowych, ale nie zdradził konkretnego miejsca znaleziska. – Z szacunku dla bezimiennych zmarłych nie chciałem, by zeszli się tam ciekawscy w poszukiwaniu sensacji. Początkowo nie pomyślałem, by powiadomić lokalne władze i policję, ale później to zrobiłem. Moim zdaniem kości pochodzą ze starego cmentarza. W tej okolicy żeglarze i wędkarze natrafiali również na fragmenty trumien oraz gwoździ używanych dawniej do przybijania trumiennych wiek.
Pod postem na Facebooku rozgorzała dyskusja. Głos zabrali przewodnicy turystyczni, mieszkańcy Bieszczadów, turyści licznie odwiedzający miejscowości położone nad największym w Polsce sztucznym akwenem. Jak zwykle w takich sprawach ludzie się podzielili na zwolenników teorii o niedbale ekshumowanych grobach i na tych, którzy w to nie wierzą. Byli też tacy, którzy pisali, że całe Bieszczady usiane są ofiarami wojen, więc znaleziska szczątków to nic dziwnego. Po paru dniach dyskusja wygasła, zapewne do czasu znalezienia następnych kości.
Piotr Tyma, były prezes Związku Ukraińców w Polsce, którego ojciec pochodził z Zawozu nad obecnym Zalewem Solińskim, jest oburzony, że wiele lat po oddaniu do użytku zapory wodnej szczątki dawnych mieszkańców walają się po brzegach i krzakach. – Warto, żeby ktoś podjął się przeprowadzenia kwerendy archiwaliów dotyczących przenoszenia cmentarzy z terenów, które miała zalać woda. Biurokracja w PRL była dość rozwinięta, więc musiał zostać ślad po takich działaniach. Uważam też, że w Solinie czy w innej pobliskiej wsi powinna zostać ustawiona tablica poświęcona tym wszystkim, których kości nie spoczywają w grobach na cmentarzach, tylko pod wodą. Byłaby to forma uszanowania zmarłych mieszkańców wysiedlonych wiosek. Zarówno Ukraińców, jak i Polaków, którzy od stuleci żyli obok siebie na tych terenach.
Zbiornik soliński jest ogromny, w niektórych miejscach ma 60, a w jednym – skąd podczas budowy zapory wydobywano żwir – nawet 80 m głębokości. W tej ciemnej toni (widzialność jest tam bardzo słaba) zalegają resztki drzew, budulca z domów, pozostałości zburzonych lub wysadzonych w powietrze kaplic i kościołów. Pływają też szczątki ludzi – tych, o których tutaj mowa, oraz tych, którzy w jeziorze się utopili. Leżą tu również samobójcy, którzy wybrali to miejsce. Do dzisiaj wielu ciał nie odnaleziono, a bywały przypadki, że kości lub cały szkielet wypływały po paru latach. Jednak te znajdowane na plażach wokół zbiornika są zwykle dużo starsze, poczerniałe, co świadczy o tym, że należały do kogoś zmarłego przed wojną lub wkrótce potem.
Tak czy inaczej wciąż zakopywane są przez turystów lub tubylców w różnych miejscach. Niekiedy tak płytko, że po pewnym czasie ziemia i wody gruntowe znowu wyrzucają je na powierzchnię.
Krzysztof Potaczała