"Cały czas nas rozbierano. Zamiast toalety była dziura w ziemi". Polka o białoruskim areszcie
W areszcie na Białorusi Irena Biernacka spędziła dwa miesiące. Trafiła tam w tym samym okresie, co Andrzej Poczobut i Andżelika Borys. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o nieludzkich warunkach, w których ją więziono. - Trzeba głośno mówić i krzyczeć o tym, co tam się dzieje. Musimy podtrzymywać na duchu tych, którzy są więzieni - mówi nam Irena Biernacka.
W tym tygodniu minęło pięć miesięcy od aresztowania Andżeliki Borys i Andrzeja Poczobuta - liderów Związku Polaków na Białorusi. W środę 25 sierpnia poinformowano, że Andrzej Poczobut pozostanie w areszcie jeszcze przez trzy miesiące.
W tym samym czasie białoruskie władze zatrzymały Irenę Biernacką - członkinię zarządu Związku Polaków na Białorusi i prezeskę oddziału Związku w Lidzie. Spędziła tam dwa miesiące. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, kobiety są tam przetrzymywane w nieludzkich warunkach. Strażnicy poniżają i zastraszają je. Kobiety są często zmuszane do rozbierania się do nagości.
Rafał Mrowicki, Wirtualna Polska: Jak trafiła pani do białoruskiego aresztu?
Irena Biernacka: Przyszli po mnie 25 marca ok. 7 rano. Zdążyłam spojrzeć w telefon i zobaczyłam, że Andżelika Borys była już zatrzymana, a u Andrzeja Poczobuta i Marii Ciszkowskiej też były rewizje. Początkowo mówiono mi, że zrobią tylko rewizję, ale później mnie wywieziono i postawiono zarzut podżegania do nienawiści międzynarodowej i religijnej oraz promowanie nazizmu.
Na czym to miało polegać?
Urodziłam się w Lidzie, w rodzinie polskiej, jak moi przodkowie. Mamy tam wiele polskich zabytków. Chodziłam na cmentarz, sprzątałam groby, chodziłam do kościoła i uczyłam dzieci języka polskiego. Za to zostałam skazana. Na Białorusi ludzie są traktowani nieludzko. Nie pozwala się tam wyrażać swoich myśli. Ludzie pragną wolności.
Jak traktowano panią w areszcie?
Nazywano mnie "Polaczką". Bardzo źle nas karmiono. Dawano wodę, kapustę, czasami tarte buraki i kaszę lub ryż. Raz dali nam jajko na twardo. Do kaszy dodawali mąki, żeby posiłek miał więcej kalorii. Nie było łyżki czy miski, tylko kubek aluminiowy.
Była jedna miednica, w której kobiety mogły się umyć i wyprać swoje ubrania. Zamiast toalety była jedna dziura w ziemi. Korzystali z niej wszyscy - zarówno więźniowie polityczni, jak i kryminaliści i narkomani.
Na sopockiej pikiecie opowiadała pani, że uwięzione kobiety są traktowane w bardzo poniżający sposób. Są zmuszane do częstego rozbierania się.
Dla mnie to bardzo poniżające. Cały czas nas rozbierano. Gdy szłyśmy do gabinetu na spotkanie z adwokatem, musiałyśmy wszystko zdejmować, również biustonosz i majtki. Sprawdzano, czy czegoś nie przenosimy w ubraniach. Gdy się przemieszczałyśmy, strażnicy brali psa, by na nas szczekał. Musiałyśmy często klęczeć przed strażnikami. Gdy wartownik przychodził pod drzwi celi i wyczytywał nasze nazwiska, musiałyśmy padać na kolana przed okienkiem w drzwiach. W mojej pierwszej celi było osiem osób. W kolejnej było nas 14 osób, a prycz było 12.
Podczas pobytu w areszcie była pani ponownie przesłuchiwana? Stanęła pani przed sądem?
Raz przyszła komisja. Przynieśli kamerę i nagrywano mnie. Powiedziałam, że nie będę mówić nic przeciwko sobie. Próbowali nami manipulować i podejść psychologicznie. Mówili, co inni mieli poświadczyć na nasz temat. Mówili, że naszym dzieciom jest za nas wstyd.
Był tam jakiś obieg informacji?
Nie. Sama się zastanawiam, jak Andżelika i Andrzej dowiadują się o tym, co się dzieje. Jedyne informacje można było uzyskać od swojego adwokata. Mój prawnik raz czekał dwie godziny, aż doprowadzą mnie na spotkanie. Jego też dokładnie sprawdzano.
Jak opuściła pani to więzienie?
Wyszłam po dwóch miesiącach: 25 maja. Jeżeli aresztowanie nie było przedłużane, to adwokat mógł napisać skargę z wnioskiem o wyjście do domu. Początkowo nie chcieli się na to zgodzić. Potem jednak pozwolili mi wyjść. Kazali mi podpisać, że jak wrócę do Lidy, to będę stawiać się do komitetu.
Gdy wyszłam na ulicę, blisko stał wysoki mężczyzna z zakrytą twarzą. Zaprowadził mnie do samochodu, w którym było jeszcze trzech mężczyzn. Wszędzie były kamery. Jechaliśmy przez las. Pytałam, dlaczego są zamaskowani. Gdy dotarło do mnie, że nie wiozą mnie do Lidy, zrozumiałam, że wiozą mnie na granicę.
Co dzieje się z pani rodziną?
Mam trójkę dzieci - syna i dwie córki. Są w Polsce. Córki też były sądzone. Starsza córka zdążyła wyjechać do Polski tydzień przed tym, jak trafiłam do więzienia. Druga wyjechała, jak już wyszłam z więzienia.
Co teraz robi pani w Polsce?
Staram się podtrzymywać kontakt z członkami Związku Polaków na Białorusi i utrzymywać polską szkołę, którą prowadziłam, i której jeszcze nie zamknęli. Prowadziłam tam szkołę społeczną.
Staram się mówić o tym, co się dzieje na Białorusi, i o tym, w jakich warunkach trzymani są ludzie. Trzeba głośno mówić i krzyczeć o tym, co tam się dzieje. Musimy podtrzymywać na duchu tych, którzy są więzieni. Tam trzeba być, żeby zrozumieć, co ci ludzie przeżywają.