Bronisław Komorowski świadkiem w procesie dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego i byłego oficera WSW
Przez prawie cztery godziny prezydent Bronisław Komorowski zeznawał jako świadek w procesie dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego i b. oficera WSI płk. Aleksandra L., oskarżonych o płatną protekcję przy weryfikacji b. żołnierza WSI. Rozprawa odbyła się w Pałacu Prezydenckim.
- Sekwencja wydarzeń robiła ogromne wrażenie - zeznał prezydent. Powiedział, że w okresie zmiany władzy jesienią 2007 r. zjawił się u niego oficer WSI płk Aleksander L. i zaoferował dotarcie do aneksu z raportu weryfikacji WSI - sugerował, że ma do niego dojście, ale nie wskazał swych źródeł.
- Pomyślałem, że to dziwne, bo przecież i tak dostęp jako marszałek sejmu do aneksu mam - zeznał prezydent, który wtedy nie wykluczał, że to forma prowokacji i - jak mówił - oględnie wypowiadał się wobec L., "by go nie spłoszyć". Uznał L. za niebezpiecznego człowieka, który "chciał się wkraść w łaski nowej władzy".
Prezydent dodał, że krótko potem zjawił się u niego płk WSI Leszek T., który poinformował, że ma nagrania wiążące się z korupcją wokół komisji weryfikacyjnej WSI. - Nie chciałbym wnikać w motywy obu panów. Pana L. znałem jako oficera WSW i człowieka związanego z poprzednim systemem. Byłem zdziwiony, że w ogóle przyszedł - zeznał prezydent.
Powiedział, że za swój "naturalny obowiązek" uznał poinformowanie o sprawie odpowiednich organów, bo chodziło o bezpieczeństwo państwa. - Pan (Paweł) Graś (ówczesny koordynator służb specjalnych - przyp. red.) zasugerował, by sprawę przekazać ABW - dodał. - W tej sytuacji ABW przejęło T. w moim biurze poselskim. Na tym mój udział w sprawie się skończył - oświadczył prezydent.
- Nie pamiętam, bym się zapoznawał z aneksem - oświadczył Komorowski. Dodał zarazem, że nie wyklucza tego i że można to sprawdzić w tajnej kancelarii. - Jeśli go poznałem, to w zgodzie z przepisami prawa; każda informacja o tym, kto się zapoznał z tajnym dokumentem, może naruszać tajemnicę państwową - zaznaczył w kolejnej wypowiedzi.
Komorowski oświadczył, że nie odczuwał potrzeby zapoznania się z dokumentem zbudowanym - jak mówił - głównie po to, by go zaatakować w sposób oderwany od prawdy za to, że głosował przeciw likwidacji WSI. - Podtrzymuję krytyczną opinię co do likwidacji WSI w taki sposób, w jaki zrobił to rząd PiS - dodał. Podkreślił, że poprzedni prezydent Lech Kaczyński uznał aneks "za szkodliwy i niewiarygodny".
W lutym 2007 r. prezydent Lech Kaczyński upublicznił raport z weryfikacji WSI, sygnowany przez szefa komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza. W 2008 r. Trybunał Konstytucyjny uznał za sprzeczne z konstytucją pozbawienie osób z raportu prawa do wysłuchania przez komisję, prawa dostępu do akt sprawy oraz odwołania do sądu od umieszczenia w raporcie. Po tym prezydent Kaczyński zdecydował nie ujawniać przygotowanego przez Macierewicza aneksu do raportu, bo - jak mówił w 2008 r. - "zbyt wiele jest tam fragmentów, w których fakty zastąpiono interpretacjami". Podtrzymał to potem Komorowski.
W czwartek oświadczył on, że nie pamięta więcej, niż powiedział w prokuraturze; zeznania te podtrzymał. Powtórzył to też po ich odczytaniu (mówił w nich m.in., że "mógł się pomylić co do dat spotkań z T.").
Według Sumlińskiego (oświadczył, że ma 200 pytań do prezydenta) są sprzeczności w zeznaniach świadka ze śledztwa i z sądu. - Ja sprzeczności nie widzę - replikował prezydent. - Ta sprawa nie była moim priorytetem przy zmianie władzy w Polsce. Nie wykluczam że moje zeznania nie znajdują potwierdzenia w słowach innych świadków - dodał.
Sumliński mówił, że T. zeznał, iż przyszedł on do Komorowskiego przed płk. L. - Moja pamięć może być zawodna. Do sądu należy ocena, czy ma to wpływ na sprawę - odparł Komorowski, podkreślając że nie chce wprowadzać sądu w błąd. Prosił też sąd o uniemożliwienie pytań sugerujących, jakoby chciał on nielegalnie zdobyć aneks od L.
Sąd uchylił wiele pytań Sumlińskiego, który pytał prezydenta m.in. o to, "czy to on kłamie, czy b. szef ABW Krzysztof Bondaryk". Prezydent uznał zaś za "niegodziwe" pytanie Sumlińskiego o sprawę potrącenia syna Komorowskiego. Sąd pouczył oskarżonego, że jeśli ma problemy z zadawaniem pytań, może skorzystać z pomocy swego obrońcy.
Na wniosek Sumlińskiego prezydent na początku złożył przysięgę, że będzie mówił "całą prawdę, niczego nie ukrywając". Przysięga taka ma charakter formalny (bo za składanie fałszywych zeznań lub zatajanie prawdy tak czy inaczej grozi do 3 lat więzienia). Sąd jest obowiązany odebrać ją od świadka, jeśli wnosi o to jedna ze stron procesu.
Przez pierwsze 45 minut prezydent składał zeznania na stojąco, potem za zgodą sądu usiadł za stołem nakrytym zielonym suknem, naprzeciwko prowadzącego sprawę sędziego Stanisława Zduna. Po jego bokach, również za stołami, zasiadają oskarżeni oraz prokurator. Sąd zgodził się na transmisję telewizyjną rozprawy przez kilka stacji.
Pierwszy przypadek przesłuchania prezydenta w kancelarii
Przesłuchanie rozpoczęło się po godz. 10.00 i odbywa się się ono z udziałem publiczności. Jest to pierwszy taki przypadek w powojennej Polsce. Wcześniej zeznawał tylko prezydent Lech Kaczyński w procesie o inwigilację prawicy, ale swoje zeznania złożył jednak w sądzie.
Dzisiaj po raz pierwszy to sąd udał się do miejsca urzędowania prezydenta Polski. Zdaniem konstytucjonalisty profesora Marka Chmaja to dobrze ze względów organizacyjnych i bezpieczeństwa. - Przesłuchanie w sądzie zdezorganizowałoby pracę wymiaru sprawiedliwości na cały dzień - ocenił.
Rolę sądowej sali pełni tzw. sala muszlowa na drugim piętrze Pałacu Prezydenckiego. Obecni są tam dziennikarze oraz publiczność - uzyskali oni specjalne przepustki od Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli. Bezpieczeństwa pilnują oficerowie BOR.
Ogłaszając w listopadzie takie przesłuchanie, sędzia Zdun powiedział, że prezydent prosił sąd, aby - ze względu na "bezpieczeństwo i obowiązki służbowe" - rozprawa odbyła się w Kancelarii Prezydenta. - Pan prezydent ma czas do końca dnia - mówił wtedy sędzia, prosząc strony postępowania o przygotowanie "syntetycznych pytań" do świadka.
Żaden przepis prawa nie reguluje tak wyjątkowej sytuacji jak zeznania prezydenta RP w roli świadka. Nie podlega on bowiem rygorom takim jak każdy inny obywatel, który - wezwany przed sąd - musi się stawić. Od woli prezydenta zależy zarówno stawiennictwo jak i jego forma - np. może on zaprosić sąd do swej siedziby. Czwartkowa rozprawa to pierwszy taki przypadek.
Proces Sumlińskiego i L.
Proces Sumlińskiego i L. - którym grozi do ośmiu lat więzienia - toczy się od 2011 r. i jest na końcowym etapie. Już na początku procesu wskazywano, że możliwe będzie złożenie zeznań przez prezydenta Komorowskiego, który zeznawał w śledztwie, będąc jeszcze marszałkiem sejmu. Prezydent zeznaje na wniosek prokuratury, która dopisała go do listy świadków już w akcie oskarżenia, gdy nie był jeszcze głową państwa.
W grudniu 2009 r. Sumliński (który w wypowiedziach dla mediów występuje pod pełnym nazwiskiem) i L. zostali oskarżeni przez warszawską prokuraturę apelacyjną o powoływanie się od grudnia 2006 do stycznia 2007 r. na wpływy w Komisji Weryfikacyjnej WSI i podjęcie się - w zamian za 200 tys. zł - załatwienia pozytywnej weryfikacji oficera WSI płk. Leszka T. Ten oficer tajnych służb wojska jeszcze z PRL ostatecznie został negatywnie zweryfikowany.
Śledztwo zainicjował Leszek T., który nagrywał rozmowy z płk. L. i Sumlińskim. W listopadzie 2007 r., po przegranych przez PiS wyborach, zawiadomił o sprawie ówczesnego marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego, który poinformował o niej ABW. Śledztwo trwało od grudnia 2007 r. W maju 2008 r. ABW przeszukała mieszkania członków Komisji Weryfikacyjnej WSI Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka.
Sprawa nabrała rozgłosu w mediach w lipcu 2008 r. gdy sąd - po uwzględnieniu zażalenia prokuratury - zdecydował o aresztowaniu Sumlińskiego. Dzień później dziennikarz próbował popełnić samobójstwo w jednym z warszawskich kościołów. Po tym zdarzeniu odstąpiono od jego aresztowania. Aresztowany przez pół roku był zaś płk L. (chciał się poddać karze, czego sąd odmówił).
Sumliński nie przyznaje się do winy i twierdzi, że była to prowokacja T. wymierzona m.in. w Komisję Weryfikacyjną. W mediach zwracał uwagę na swe dziennikarskie śledztwa i sugerował, że "mógł się tym narazić wielu osobom". Media ponownie nawiązały do tej sprawy w 2012 r., kiedy zmarł Leszek T., mający zeznawać w procesie. Prokuratura podawała, że przyczyną śmierci T. była niewydolność krążenia. Śledztwo w sprawie jego śmierci umorzono.