Boleść Palikota. Bezlitośnie został wyszydzony
Na temat Anti-Counterfeiting Trade Agreement w ciągu minionego tygodnia napisano w Polsce wielokrotnie więcej niż przez pięć lat, jakie minęły od rozpoczęcia prac nad tym porozumieniem. Zagrożenia, jakie wiążą się z wprowadzeniem ACTA w życie, są już powszechnie znane; zażegnane zostało ryzyko cichego ratyfikowania potencjalnie bardzo groźnej umowy. Najciekawszy wydaje się jednak proces, który doprowadził do tej diametralnej zmiany - proces, który właśnie zadziałał po raz pierwszy, ale którego warianty będziemy odtąd oglądać coraz częściej - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerski.
31.01.2012 17:19
Jak to się stało, że sprawa dotyczącej eterycznych zagadnień międzynarodowej umowy, o której wcześniej wiedziała zaledwie garstka zainteresowanych, w ciągu kilku dni urosła do rangi najważniejszej kwestii debaty publicznej? Co sprawiło, że to właśnie sprawa ACTA stała się przyczyną manifestacji o nieznanym dotąd charakterze i na niespotykaną wcześniej skalę?
Stało się tak za sprawą udanego włamania do Systemu. Nie: tego czy innego systemu informatycznego, ale Systemu w ogóle. Tak, jak wirus wykorzystując odpowiednie receptory przejmuje kontrolę nad komórkami organizmu, zmuszając je do replikowania własnego materiału genetycznego, tak Anonimowi do rozpowszechnienia swoich idei wykorzystali media. Precyzyjne określenie celów – wybranych witryn rządowych – i mobilizacja stosunkowo niewielkiej grupy wolontariuszy wyposażonych w prostą aplikację generującą wywołania wystarczyły do tego, aby media szeroko poinformowały o „ataku hakerskim” i skierowały uwagę swoich odbiorców na blokowane witryny, uruchamiając tym samym lawinę wywołań, która serwery pogrzebała rzeczywiście skutecznie i na długo.
Czy ten początkowy „atak” miał istotne znaczenie dla państwa? Funkcjonalnie – żadnego. Internetowa witryna sejmu czy kancelarii prezydenta są miejscami – podobnie zresztą jak budynki obu instytucji – które statystyczny obywatel ogląda raz w życiu, głównie z ciekawości; na co dzień nie są mu do niczego potrzebne. Zupełnie czym innym jest jednak symboliczne znaczenie tego gestu: zablokowanie dostępu do witryn rządowych jest bowiem wyraźną, poszerzającą się z każdą godziną rysą na wizerunku państwa, suwerena przemocy i jedynowładcy porządku. Państwa, które dysponuje narzędziami umożliwiającymi pełną i sprawną kontrolę (pośrednio: także informacyjną) tradycyjnych protestów odbywających się w przestrzeni fizycznej – manifestacji górników czy pielęgniarskich pikiet – a które okazuje się w sposób jednoznaczny i sprawdzalny dla każdego, kto dysponuje połączeniem internetowym, bezradne w bezkrwawym, pozbawionym zupełnie fizycznej przemocy symbolicznym starciu z internetową społecznością.
Dzięki czemu Anonimowym udał się ten krytyczny moment: zainfekowanie publicznej wyobraźni swoją ideą w sposób tak skuteczny, jak gdyby został wyjęty z najpiękniejszych snów szefów największych agencji PR-owych? Odpowiedź na to pytanie jest złożona i wielowątkowa, ale gdybym miał wyróżnić jedną przyczynę jako fundamentalną – byłaby nią przewaga wiedzy, a więc informacji połączonej z umiejętnością jej wykorzystania. W tej współczesnej wersji pojedynku Dawida z Goliatem pierwszy nie posiada narzędzi tradycyjnie rozumianej władzy – ale posiada wiedzę, podczas kiedy ten drugi nie dysponuje nawet aparatem pojęciowym, który pozwoliłby nazwać zachodzące zjawiska i odróżnić tym samym DDoS od włamania na serwer, a dzieciaka z gotowym skryptem od hakera. Poza tym zablokowanie witryn rządowych zawsze jest newsem, a news – informacja zmielona na lekkostrawną papkę – jest jedynym pokarmem mediów (wyniesionym zresztą zgodnie z konsumpcyjną logiką do rangi quasi-religijnego fetyszu). Media nie mogą zrezygnować z newsa, więc
dobrze spreparowany news staje się przynętą o stuprocentowej skuteczności. A kiedy przynęta zadziała i wirus wniknie do organizmu – newsem staje się nawet obrazek, wyświetlający się pod adresem nieco przypominającym adres bloga prowadzonego przez córkę premiera.
W gorszej jeszcze sytuacji znajduje się klasa polityczna, która Internet zna właśnie z mediów. „Tyle inwestowaliśmy w tych internautów: Facebooki, Twittery, iPady Pawlak kupił” – głosi kwestia z najnowszego mema powstałego na bazie fragmentu filmu „Upadek”; to zdanie oddaje sedno sprawy, choć warto też przytoczyć słynne wejście Napieralskiego, umieszczone swego czasu na jego Twitterze: „Grzegorz jestem i lubię surfować”. „Internauci”, „surfowanie” – to martwe pojęcia, pozbawione jakiejkolwiek konkretnej treści, używane wyłącznie w dyskursie medialnym i o lata świetlne odległe od internetowej substancji, którą próbują opisywać. Tym właśnie jest internet dla polityków: miejscem, w którym mogą „posurfować”, rzadko zapuszczając się przy tym poza bezpieczny, twitterowo-facebookowo-blogowy brodzik pełen innych polityków, dziennikarzy i koncesjonowanych blogerów politycznych. Ich przekonanie, że znają i rozumieją internet jest równie złudne, jak przekonanie, że zna się Afrykę, wyniesione z tygodniowego pobytu na
tunezyjskiej plaży. Prawdziwy internet jest bowiem całym nowym światem, zbudowanym z dziesiątek tysięcy społeczności, od usenetowych grup poczynając, a kończąc na ukrytych w sieci TOR forach, na które zapuszczają się nieliczni. Tego wszystkiego nie sposób dowiedzieć się – a już na pewno nie sposób pojąć – z kolorowych tygodników czytanych w sejmowej restauracji. Tu trzeba się wychować.
Rację ma więc Alek Tarkowski, wskazujący na fundamentalną różnicę w myśleniu o komunikowaniu się – a więc wspólnym rozumieniu świata – pomiędzy ludźmi przed i po trzydziestce. Politycy, którzy niemal bez wyjątków należą do świata analogowego (odnosi się to zresztą niemal bez wyjątków także do najmłodszej generacji polityków, która co prawda korzysta z internetu, ale zinternalizowała wyobrażenie starszych generacji na temat budowy struktury społecznej i sposobów praktycznego uprawiania polityki), stracili łączność z najmłodszym pokoleniem. Do tego stopnia, że znakiem zapytania należy opatrzyć nawet elementarną w obecnym modelu ideę reprezentacji: czy może być moim przedstawicielem ktoś, kto zupełnie nie rozumie mojego sposobu funkcjonowania w świecie? Nie: mogę zidentyfikować go jako sojusznika w konkretnym sporze, ale nie zainwestuję w niego kapitału długofalowego zaufania (boleśnie przekonał się o tym Janusz Palikot, który spróbował nie tylko podłączyć się pod powstający na naszych oczach nowy ruch
społeczny, ale stanąć na jego czele – i bezlitośnie wyszydzony musiał salwować się ucieczką w limuzynie).
To właśnie sprawiło, że ramię w ramię stanęli obok siebie ci, którzy zwykle znajdują się po przeciwnych stronach barykady i że – przynajmniej na przełomową chwilę – zjednoczeni stali się rozgrywającymi, zamiast jak dotąd być rozgrywanymi przez polityków: poczucie fundamentalnego zagrożenia. Informacja jest bowiem nowym chlebem, a internet – obszarem, w którym realizowane są te same funkcje, których jedyną areną w świecie analogowym było państwo. Zamach na wolność informacji albo zagrożenie dla funkcjonowania internetu w jego znanym kształcie powodują zawieszenie dotychczasowych animozji podobnie, jak kiedyś wywoływało to zagrożenie zewnętrzne wobec państwa. Bo i to zagrożenie postrzegane jest jako zewnętrzne: atak ze strony międzynarodowych korporacji, wspierany w dodatku przez rządy, które tym samym okazują się stać po stronie wroga.
A skąd to przekonanie o zamachu na wolność informacji? W jaki sposób odległe regulacje, płynące z enigmatycznych zapisów prawnych, zostały zidentyfikowane jako realne, faktyczne, bezpośrednie zagrożenie przez często nastoletnich manifestantów? Tu znów musimy wrócić do przewagi wiedzy i metod komunikowania się, jaką na własnym terenie mają Anonimowi: formułowane przez nich przekazy odznaczają się nadzwyczajną nośnością, operują bowiem symboliką i językiem masowej kultury, tego prawdziwego, wspólnego dla całego świata Zachodu (w pewnym sensie wszyscy jesteśmy przecież Amerykanami) kulturowego kontekstu. Najważniejsze symbole Anonimowych to maska Guya Fawkesa z kultowej ekranizacji komiksu „V jak Vendetta” i komplementarny znak graficzny przedstawiający pozbawioną twarzy postać – symbol zakorzenionego jeszcze w kulturze ludowej archetypu nierozpoznawalnego mściciela, który w pojedynkę staje do walki z nieprawością świata. Krótkie filmy, zaopatrzone w patetyczną muzykę z hollywoodzkich produkcji i wiadomość
wypowiadaną syntetycznym, dostępnym każdemu głosem (a więc: głosem wspólnym, być może: głosem pokolenia) są skondensowanym do granic, prostym komunikatem: walczymy o wolność, jesteśmy silni, nikt nas nie pokona; jeżeli chcesz być jednym z nas – już nim jesteś. To coś więcej nawet niż darmowy bilet do kina na najlepszy film, jaki kiedykolwiek widziałeś. To jest darmowa kopia najlepszej gry, w jaką grałeś kiedykolwiek. I ta gra dzieje się naprawdę.
Cory Doctorow w swoim eseju „Lockdown” pisze, że walka dopiero się zaczyna. Spór o kontrolę nad informacją jest wstępem do wojny o prawo korzystania z komputerów ogólnego przeznaczenia: o cyberprzestrzeń wolności. To prawda. W tej wojnie my wszyscy, czy tego dzisiaj chcemy, czy nie, będziemy Anonimowymi i będziemy musieli walczyć o swoje prawo do bycia Anonimowymi. O wolność. O czym jednak musimy pamiętać – to że wolność oznacza także odpowiedzialność. Wydarzenia ostatnich dni, choć mogły sprawiać wrażenie precyzyjnie realizowanego planu, wynikały tak naprawdę z tej samej statystycznej logiki, która kieruje ewolucją gatunków: spośród tysięcy podejmowanych działań i emitowanych komunikatów największe znaczenie miały najlepsze. W sieciowej strukturze słaby mem ginie, dobry – wywołuje potężny oddźwięk. Nie zawsze jednak memetyczne impulsy będą efektem naturalnej ewolucji; i prawdopodobnie nigdy dotąd tak nieliczni nie dysponowali takimi możliwościami wpływania na rzeczywistość, posiadając jedynie wiedzę i
umiejętności. My, węzły sieci, musimy więc zachować ostrożność i pełnić rolę czujnych weryfikatorów komunikatów, które przekazujemy dalej. Musimy pamiętać o ryzyku pojawienia się takich memowych wirusów, które nie będą nośnikami wspólnych idei, ale sztucznym tworem, obliczonym na wywołanie ciężkiej infekcji. Pamiętajmy, że analogowy świat nadal istnieje – i nadal straszą w nim wszystkie dobrze znane upiory.
Piotr Czerski specjalnie dla Wirtualnej Polski