Bitwa pod Tannenbergiem. "Drugi Grunwald" wygrali Niemcy
Niemcy okrzyknęli zwycięstwo pod Tannenbergiem w 1914 r. wielkim rewanżem za klęskę pod pobliskim Grunwaldem w roku 1410. Nie przeszkadzało im, że po 500 latach od rzezi Krzyżaków między pruskie jeziora i lasy weszli Rosjanie, a nie Polacy. Pokonali Słowian i tyle.
I wojna światowa przeszła do historii jako wojna pozycyjna, prowadzona przez cztery lata w okopach, w których ludzie jedli, spali, chorowali i umierali rozrywani pociskami artyleryjskimi, a masowo ginęli, gdy je opuszczali, idąc do bezsensownych ataków pod ogień broni maszynowej, szrapneli, karabinów i granatów. Zapomina się czasem, że w ciągu pierwszych miesięcy tej wojny generałowie dowodzący wszystkimi armiami przeprowadzali natarcia na ogromną skalę, w których brały udział setki tysięcy żołnierzy.
Szef sztabu armii cesarskiej feldmarszałek Helmuth von Moltke wykonywał plan hr. Alfreda von Schlieffena, który jednak przewidywał użycie na północy sił jeszcze większych i nieuszczuplanie ich dopóty, dopóki Niemcy nie zwyciężą na zachodzie. Wtedy mieli obrócić się na wschód, przeciw Rosji. Zakładano, że zanim to nastąpi, ciężar walk z Rosjanami weźmie na siebie armia austro-węgierska, a Prus Wschodnich bronić będzie licząca około 200 tys. żołnierzy 8. Armia pod dowództwem gen. Hansa von Prittwitza. Z początku wszystko przebiegało zgodnie z tymi założeniami. Jednak Francuzi, w miarę niekorzystnego dla nich rozwoju sytuacji, zaczęli naciskać, aby Rosjanie czym prędzej zaatakowali właśnie Prusy, które będą wówczas zmuszone do przerzucenia części sił z frontu zachodniego.
Powiedzmy od razu, że Rosjanie niepotrzebnie ulegli żądaniom francuskim, atakując dwukrotnie mniej licznych, ale świetnie zorganizowanych i uzbrojonych Prusaków swoim zacofanym wojskiem - i to przed zakończeniem mobilizacji - już w połowie sierpnia. Z kolei Moltke też spanikował i wycofał znad Marny dwa korpusy. Zabrakło ich akurat wtedy, gdy ważyły się tam losy Francji, nowy zaś dowódca 8. Armii - gen. Paul von Hindenburg - z pomocą gen. Ericha Ludendorffa świetnie dawali sobie radę na wschodzie.
Rosjanie i Prusacy
Głównodowodzący wojskiem carskim wielki książę Mikołaj Mikołajewicz Romanow (wnuk Mikołaja I) rzucił na Prusy dwie armie: 1. - zwaną Wileńską, pod dowództwem gen. Paula Rennenkampfa, oraz 2. - zwaną Warszawską, dowodzoną przez gen. Aleksandra Samsonowa. Pomysł koncentrycznego uderzenia był logiczny. Pierwsza armia uderzyła od wschodu, z rejonu Kowna, aby związać siły niemieckie. Druga ruszyła z południa, znad Narwi, aby je otoczyć i rozbić. Każda liczyła 200 tys. żołnierzy. Wojska te jednak nie dysponowały taką siecią kolejową jak przeciwnik i dochodziły do pozycji wyjściowych pieszo (Samsonow mógł korzystać z jednej tylko linii, wiodącej z Warszawy do Mławy), co trwało długo i - przez nadmierny pośpiech nakazany przez dowódcę Frontu Północno-Zachodniego gen. Jakowa Żylińskiego oraz skandaliczną aprowizację - śmiertelnie znużyło żołnierzy.
Paul von Hindenburg fot. Bundesarchiv
Wojska te miały też mniejszą siłę bojową. Rosyjska dywizja piechoty składała się z dwóch brygad, każda po dwa czterobatalionowe pułki, oraz z 48 armat polowych w sześciu bateriach. W korpusie były jeszcze: 12 lekkich haubic (dwie baterie), batalion saperów i pułk kozaków. Niemiecka dywizja piechoty miała dwie brygady piechoty (każda po dwa trzybatalionowe pułki), 72 działa (12 baterii), batalion saperów i pułk kawalerii. W korpusie było ponadto 16 ciężkich haubic (dywizjon). Siła artylerii, lepsze wyszkolenie, dowodzenie, mobilność i łączność powodowały, że dwie niemieckie dywizje piechoty odpowiadały trzem rosyjskim. Taktyka walki różniła się przede wszystkim tym, że - jak powiedział z goryczą pewien oficer rosyjski - Niemcy nie żałowali pocisków, a Rosjanie... ludzi.
Żołnierze kajzera (na obu frontach) dysponowali ogromną artylerią polową, liczącą 5 tys. szybkostrzelnych armat wz. 1896 kalibru 77 mm oraz 1,5 tys. haubic kalibru 105 mm. Trzeba jednak stwierdzić, że z podstawowych armat lepsza była słynna francuska "75", a nawet rosyjska trzycalówka (wz. 1902, kaliber 76,2 mm) zwana putiłowką. Jej zasięg strzału granatem wynosił około 10 tys. metrów, a szrapnelem - 6,5 tys. metrów. Cóż z tego, kiedy wiele armat grzęznących w mazowieckich, a potem mazurskich piaskach nie dotarło na czas na pozycje. Poza tym obie armie posługiwały się ciężkimi karabinami maszynowymi Maxim (Rosjanie na kółkach, Prusacy na stojakach) oraz pięciostrzałowymi karabinami. U Rosjan był to Mosin wz. 1891 kalibru 7,62 mm, do którego stosowano bagnet przystosowany jedynie do kłucia (ostatni tulejowy bagnet używany w nowoczesnych armiach). Niemcy natomiast strzelali z doskonałego mauzera kalibru 7,92 mm, opatrzonego bagnetem, którym można było również ciąć. Zapas amunicji każdego żołnierza niemieckiego
wynosił 120 nabojów - dwukrotnie więcej niż rosyjskiego.
Mazurskie boje
Oficer ze sztabu 8. Armii płk Max Hoffman wspominał, że podczas wojny japońskiej i bitwy pod Liaojangiem we wrześniu 1904 r. Rennenkampf nie usłuchał wezwań ówczesnego dowódcy dywizji kozaków syberyjskich... Samsonowa i nie pospieszył mu na pomoc. Obaj okrutnie się wtedy pokłócili. Czy Rennenkampf przypomniał sobie obelgi sprzed 10 lat i dlatego z zemsty znów zostawił Samsonowa samego, trudno dociec. Faktem jest jednak, że wprawdzie ruszył 16 sierpnia spod Kowna, zwyciężył pod Gąbinem, odepchnął Prusaków (dowodzonych jeszcze wtedy przez Prittwitza i bynajmniej nierozbitych) za Pregołę, jednak po czterech dniach zatrzymał ofensywę i nie próbował przełamać linii niemieckiej obrony na terenie wielkich jezior mazurskich. A Prittwitz wtedy alarmował Moltkego, że chce się wycofać za linię Wisły, bo w przeciwnym razie zostanie rozbity i droga do Berlina stanie przed wrogiem otworem.
Wówczas właśnie Moltke - poza dwoma korpusami z zachodu - wycofał ze wschodu... samego Prittwitza i 23 sierpnia przysłał tandem Hindenburg - Ludendorff. Przeciw trwającemu w ułudzie zwycięstwa Rennenkampfowi zostawili oni tylko dywizję kawalerii i oddziały Landwehry, a przeciw Samsonowowi - przeświadczonemu o tym, że ma ścigać rozbitego nieprzyjaciela - rzucili całe siły 8. Armii. Zwycięski plan (pod osłoną linii wielkich jezior) zastosowali, gdy Samsonow już od trzech dni posuwał się w pasie o szerokości 100 km w kierunku północnym, idąc - ogólnie biorąc - w centrum na Nidzicę, na lewym skrzydle na Działdowo, na prawym zaś na Wielbark i Szczytno. Był tak pewien zwycięstwa, że nawet nie wysyłał kawalerii na rozpoznanie. Tymczasem między 23 a 25 sierpnia został zatrzymany w marszu na Olsztynek i Ostródę, co pozwoliło Niemcom na przygotowanie natarcia na skrzydłach. Ich dyslokację wspierały rozbudowana sieć kolejowa i znajomość terenu.
26 sierpnia ruszyło pruskie kontruderzenie. Po dwóch dniach Rosjanie zostali pobici pod Uzdowem i odrzuceni na prawym skrzydle niemieckim, a na lewym zmuszeni do odwrotu pod Biskupcem. Dalej Niemcy pomaszerowali na Pasym i Jedwabno oraz odzyskali z rąk rosyjskich Olsztyn. Kontrataki Rosjan były skutecznie odpierane, a wróg konsekwentnie realizował plan ich osaczenia na południe od Olsztynka, który przechodził z rąk do rąk i został niemal kompletnie zniszczony. 28 sierpnia Samsonow zdał sobie nareszcie sprawę z sytuacji i nakazał odwrót. Było już jednak za późno, kleszcze niemieckie dotarły do Nidzicy i Wielbarka. Próby odblokowania Samsonowa z kotła poprzez odsiecz jednego korpusu uderzającego na Nidzicę i drugiego na Szczytno nie powiodły się.
31 sierpnia ostatnie oddziały rosyjskie w kotle skapitulowały, a nieszczęsny Samsonow popełnił samobójstwo. Armia Warszawska przestała istnieć. Niemcy podają, że zginęło i zaginęło około 30 tys. Rosjan, 120 tys. - w tym dowódcy dwóch korpusów - dostało się do niewoli. Niemcy zdobyli także około 300 dział. Rosjanie szacują swe straty na 60 tys. jeńców i 180 dział. Niemcy stracili 5 tys. żołnierzy, 7 tys. zostało rannych. We wrześniu 8. Armia rozbiła nad wielkimi jeziorami mazurskimi Armię Wileńską i odzyskała całe Prusy Wschodnie. Prusacy, mając przeciw sobie dwukrotnie liczniejszych Rosjan, zastosowali śmiały, ale jedyny możliwy w ich sytuacji plan pobicia dwóch wrogich armii osobno. Sprzyjały im odległe położenie jednej od drugiej, braki w rosyjskiej łączności i dezorganizacja wskutek opieszałej mobilizacji. Czy plan opracował Moltke, czy Ludendorff, czy wspomniany płk Max Hoffman? Nie ma to większego znaczenia. Opinia niemiecka i tak zwycięstwo przypisała dowodzącemu w Prusach Wschodnich Hindenburgowi.
Jagiełło a Mikołaj
Władysław Jagiełło okazał się mistrzem logistyki. Przed wyprawą zarządził wielkie polowania, gromadził solone mięso i zboże, dokładnie wytyczył trasy pochodów dla wojsk z rozległych terenów Polski i Litwy. W górze Wisły zbudował most pontonowy, spławił go pod Czerwińsk i przeprawił tam - ku wielkiemu zaskoczeniu wrogów - wojska koronne. Stanęły one do boju pod Grunwaldem w znakomitej formie, dokładnie wiedząc, jakie mają zadania. Pół tysiąclecia później głównodowodzący wojsk rosyjskich wielki książę Mikołaj Mikołajewicz oraz dowódca frontu i dowódcy armii atakujących Prusy w taki sposób poprowadzili oddziały, że czwarta część żołnierzy nie nadawała się do walki z powodu głodu oraz zmęczenia. Rennenkampf i Samsonow nie znali swego prawdziwego położenia. Podobnie dowódcy korpusów nieznający sytuacji i planów sąsiadów.
Król polski precyzyjnie rozegrał bitwę wedle swego planu. Zmęczył opancerzonych rycerzy zakonnych i ich gości z Europy długim oczekiwaniem na słońcu w pełnej zbroi, zaatakował lekką jazdą litewską, która wciągnęła wroga w pułapkę, a później chorągwiami polskimi złamał impet krzyżackiego uderzenia. Piechota i powracający Litwini oraz Rusini dopełnili dzieła zniszczenia. Mikołaj rzucił armie właściwie w ciemno. Jedna stanęła, zamiast atakować, druga poszła na zachód, aby przeciąć odwrót rzekomo pobitemu nieprzyjacielowi. A ten miał się nadzwyczaj dobrze pod rozkazami prawdziwych zawodowców - Moltkego, Hindenburga i Ludendorffa. Mieli oni dobre rozpoznanie oraz przejmowali nieszyfrowane depesze Rosjan. Potrafili zrobić z nich użytek - w przeciwieństwie do adresatów. U rosyjskich dowódców - poczynając od pułków, przez dywizje, korpusy i armie, na samym wielkim księciu Mikołaju Mikołajewiczu kończąc - nieudolność i lenistwo szły w zawody ze zbytnim kunktatorstwem, a nawet ze zwykłym tchórzostwem. Wydawali
sprzeczne rozkazy, na ogół tak głupie, że wprost zbrodnicze, cofali się, zamiast atakować bądź ładowali się bez rozpoznania w pułapki wtedy, gdy rozsądek nakazywał poczekać. Potrafili śmiertelnie zmęczyć i całkowicie zdemoralizować własnych żołnierzy, zanim ci zobaczyli choć jednego Niemca.
Kiedy kończy się jakaś epoka, ustrój czy system, ludzie zaczynają działać absurdalnie. Robi się śmiesznie i strasznie zarazem. Nikt już w nic nie wierzy i tylko czeka na koniec farsy, jakby on nie był tragiczny. Zapewne to właśnie działo się z carską armią i z całym samodzierżawiem latem 1914 r. Niemcy nie mają się zanadto czym chwalić. Ulrich von Jungingen trafił po prostu na Władysława Jagiełłę, Helmuth von Moltke na Mikołaja Mikołajewicza Romanowa.