Białoruś marzeń to zwykły kraj. A Łukaszenka gra z Putinem życiem Białorusinów
- Oddalibyśmy wszystko za to, żeby Białoruś była po prostu zwykłym krajem. By była krajem europejskim. Wolnym. Krajem bez pobić i porwań z ulicy - mówi Wirtualnej Polsce Aleś Zarembiuk, prezes fundacji Dom Białoruski w Polsce. Wyjaśnia, jakie tortury stosuje Łukaszenka oraz o co gra białoruski dyktator podczas spotkań z Władimirem Putinem.
Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Były zdjęcia, były uściski, Władimir Putin odwiedził Białoruś.
Aleś Zarembiuk, prezes fundacji Dom Białoruski: To wyjątkowa wizyta Władimira Putina - z wyjątkowo dużą delegacją, jakich nie było w Białorusi od czasów próby impeachmentu Aleksandra Łukaszenki z 1996 roku.
O czym naprawdę rozmawiali dyktatorzy - i co będzie realizowane w przyszłości - nie wiemy i się z ich oficjalnych wypowiedzi nie dowiemy. Nie powiedzą prawdy. Wszystko się okaże dopiero podczas realizacji tych planów, czyli podczas wojny z Ukrainą.
Mamy za to szczątkowe deklaracje, że Białoruś dostanie kompleks rakiet S-400 oraz Iskandery. Do tego to spotkanie to klasyka Łukaszenki i Putina, czyli groźby i straszenie. I to wszystko pod osłoną zacieśniania współpracy gospodarczej. Inaczej tego podsumować się nie da.
Wszystkie drzwi waszego budynku, szczególnie teraz, są zawsze zamknięte?
Drzwi, okna, kraty. Zamknięte, sprawdzone. I tak każdego dnia, przy każdym gościu i wizycie.
Ze strachu?
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że białoruskie służby cały czas nas sprawdzają - także w Polsce. I ich przedstawiciele nie raz i nie dwa mówili, że będą tropić zdrajców kraju nawet za granicami. Nie ma powodów, by w te groźby nie wierzyć. Przykłady można mnożyć. Co się stało z Alehem Biebieninym, założycielem opozycyjnego portalu Charter 97? Znaleziony powieszony we własnym domu. A rok temu w Kijowie znaleziono martwego szefa Białoruskiego Domu w Ukrainie - Witala Szyszoua. Wysoce prawdopodobne, że to są zagrywki "łukaszyzmu" w praktyce.
Dowodów na sprawstwo Mińska w tych dwóch śmierciach zapewne brak?
Nie złapaliśmy nikogo za rękę, nikt przez płot nie skakał, ale mamy na bieżąco informacje z Białorusi o tym, jak nas obserwują i o co oskarżają.
Wiemy też na przykład, że rosyjski Roskomnadzor (Federalna Służba ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej - przyp. red.) opublikował teraz raport. To taka analiza protestów na Białorusi i też zajmujemy tam odpowiednie, szczególne miejsce.
Według tego rosyjskiego materiału jesteśmy mianowicie, jako Dom Białoruski w Polsce, ich inicjatorem.
Czy zamiast wysyłać kogoś do Polski, żeby was obserwował, białoruskie służby mogłyby wysłać kogoś, żeby was krzywdził?
A dlaczego nie? Myślę, że pokusa pokazania, że można bezkarnie zaatakować opozycjonistów nawet w Polsce, na Litwie czy na Łotwie jest dość wysoka. Bo skoro nikt nie jest bezpieczny nawet na terenie Unii Europejskiej, to jak poczują się ci, którzy zostali na Białorusi czy w Rosji?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo:
Więc jak pan mówi "Białoruś", to myśli pan "służby, zagrożenie"?
Kiedy mówię "Białoruś", to widzę zwykły - piękny - kraj, moją ojczyznę. Zwykłą, najzwyklejszą. Tylko w przyszłości.
Zwykły? Nie brzmi jak wyjątkowe marzenie.
Bo my oddalibyśmy wszystko za to, żeby Białoruś była po prostu zwykłym krajem. By była krajem europejskim. Wolnym. Krajem bez pobić i porwań z ulicy. By była krajem, w którym za wpisy w mediach społecznościowych nie trafia się za kraty na lata.
By była krajem, w którym za zwykłe życie nic ci nie grozi. A wtedy będzie praworządna, będzie miała wolne i sprawiedliwe sądy oraz uczciwe wybory. Kraj, który nie przestrzega podstawowych praw człowieka, nie jest zwykłym krajem. I chyba dlatego chciałbym normalnej, zwyczajnej Białorusi. O takiej często śnię, o takiej marzę.
Bo tylko w kraju niezwykłym w aresztach śledczych, w celach, ciągle pali się światło. By nikt nie mógł zasnąć. Spać nie można, odpocząć nie można, a każdy dzień to piekło. W celi przeznaczonej dla pięciu osób często jest i 20. A w koloniach karnych kobiety muszą szyć mundury dla swoich oprawców. To nie jest zwykły kraj. A takiego zwykłego bym chciał.
A ktokolwiek na ulicy - w Mińsku - powiedziałby, że czuje się zniewolony?
Z pewnością, choć pewnie takie stwierdzenie wymagałoby odwagi. Natomiast jeżeli pyta pan, czy wszyscy napotkani ludzie tak powiedzą, to nie sądzę. I w Mińsku ludzie żyją w biegu. Choć myślę, że akurat na Białorusi ludzie po prostu chcą przeżyć. Nikt nie ma prawa ich za to źle oceniać.
Każdy Białorusin i każda Białorusinka dziś widzą, że ze wschodu na zachód, z północy na południe po kraju jeżdżą rosyjscy żołnierze i rosyjski sprzęt wojskowy. Jak dziś wyjść naprzeciw brutalnego i bezwzględnego człowieka, naprzeciw Alaksandra Łukaszenki, który ma broń, który ma służby, który nie kontroluje emocji? Wyszedłby pan na spotkanie oko w oko z człowiekiem, który do pana celuje?
Czy dlatego po zdławieniu protestów w 2020 roku Białorusini nie protestują już tak często i tak masowo?
Nie można wymagać od nikogo, by ryzykował życiem swoim i swoich bliskich. By ryzykował tortury, pobicia, zwolnienia z pracy, szykany. Lub więzienie, najpierw 15 dni, później 15 dni i czasami tak bez końca. A na wyjściu każą ci nagrać wideo, w którym przyznajesz się do win, przepraszasz i mówisz o swoich błędach. Potem przez całe życie masz się tego wstydzić.
Co najbardziej tragiczne, Białoruś dziś to kraj, w którym ludzie po prostu muszą przeżyć. Ci, którzy siedzą w białoruskim podziemiu, też doskonale wiedzą, że to nie w protestach tkwi siła. Wypędzenie tej radzieckiej mentalności - to będzie sukces. Ale dopóki krajem rządzi dyktator, to oczywiste, że nie zaczniemy jej wypędzać. Białoruś dziś to kraj, w którym codziennie jesteś zastraszany. I ja, siedząc w Polsce, nie mam prawa nikogo wzywać do wychodzenia na ulicę.
Ucieczka do Polski to nie jest wcale przyjemna sprawa. W tej chwili drogi do Polski prowadzą albo przez Turcję, albo Gruzję. I choć wiele osób ucieka tam, to ostatecznie i tak ląduje w Polsce. Tu dla Białorusinów są po prostu najlepsze warunki - kulturowy i językowy dystans nie są wcale takie duże.
Skąd pan jest?
Miasteczko Mosty. To 60 kilometrów od Grodna i niewiele dalej od granicy z Polską. Urodziłem się i wychowałem nad Niemnem, do którego wpadają okoliczne mniejsze rzeki. I tam spędziłem całą młodość. Niedaleko zresztą od tego miejsca Eliza Orzeszkowa pisała powieść "Nad Niemnem". Nawet kiedyś marzyłem, żeby mieć tam swoje miejsce, jakiś domek. Może kiedyś?
A kiedy pan pierwszy raz przyjechał do Polski?
W 2001 roku. Odbyłem pierwszą w swoim życiu podróż zagraniczną - do czeskiej Pragi. I oczywiście wiązało się to z przejechaniem przez Polskę.
W sumie to często potem pojawiałem się w Polsce, ale głównie po parówki.
Parówki?
Studenckie jedzenie! Studiowałem w Grodnie, więc wystarczyło przejechać kawałek i można było robić zakupy w Polsce. Kupowaliśmy parówki i boczek wędzony, na Białoruś wracały całe siatki zakupów.
A dziś Alaksandr Łukaszenka mówi, że to Polacy jeżdżą na Białoruś robić zakupy.
Bajki opowiada, jak zwykle.
W 2010 roku przyjechałem tu z myślą, że przez jakiś czas nie wrócę na Białoruś. I chyba nigdy nie porzuciłem myśli, że przyjechałem na jakiś czas. Byłem lokalnym radnym na Grodzieńszczyźnie, a kiedy zacząłem się starać o reelekcję, pojawiło się KGB.
Miałem tutaj tylko siostrę. W 2006 roku została wyrzucona z Uniwersytetu w Mińsku - tak jak i szereg Białorusinów - za protesty. W ramach programu stypendialnego im. Konstantego Kalinowskiego zaczęła studiować w Warszawie.
Polska uruchomiła największy program dla studentów z Białorusi. Wbrew pozorom nie był sukcesem dlatego, że tylu Białorusinów tutaj zaczęło studiować. Alaksandr Łukaszenka się wystraszył! I to był sukces, bo już później nie wyrzucał ze studiów. Wiedział, że to nie ma sensu, że w Polsce są lepsze warunki niż w Mińsku czy w Grodnie. No to dlaczego okazał się program sukcesem?
Siostra miała małe dziecko, miała umeblowaną kawalerkę i miała męża. Spałem na rozkładanym łóżku w kącie i od początku wiedziałem, że trochę im przeszkadzam (śmiech). Choć robiłem, co mogłem, żeby szybko zmienić sytuację! Opiekowałem się siostrzeńcem i uczyłem języka polskiego. Wtedy nie było podcastów, internetowych kursów, ale było radio… Więc słuchałem polskiego radia i czytałem książki. Coś umiem, choć akcent pozostał.
I dlaczego chciałby pan wrócić?
Chyba po prostu wierzę, że wrócę. Tylko nie chcę wracać do więzienia… I nikt nie chce.
Myśli pan, że Andrzej Poczobut kiedyś wyjdzie?
Wyjdzie. Nie mam wątpliwości. Poznaliśmy się pod koniec lat 90. i wiem doskonale, że gdyby Andrzej chciał wyjść i chciał wyjechać z kraju, to znalazłby się na to sposób. Tylko on po prostu nie chce. Nie chce zostać wyrzucony z Białorusi, bo czuje, że to jego dom. On uważa, że Grodzieńszczyzna to jest jego ziemia. To jest ziemia jego dziadków i pradziadków. I żaden dyktator nie będzie go z tej ziemi wypędzał.
Na zawsze będzie bohaterem dla Białorusinów, powinien być też nim dla Polaków.
Marzy pan o dniu, w którym Alaksandr Łukaszenka przestanie rządzić?
Łukaszenka nienawidzi nas wszystkich. Nas, czyli myślących inaczej niż on i nas, czyli chcących demokracji, a nie dyktatury. A jednak w relacjach z Władimirem Putinem od dawna pozostaje nieugięty, bo Białoruś do wojny z Ukrainą nie przystąpiła. I to mu trzeba oddać, choć robię to oczywiście z trudem.
Nawet przyparty do muru potrafi rozmawiać z Rosjanami. Nie ma w Białorusi rosyjskiej administracji, są bazy wojskowe i żołnierze, ale Rosja nie okupuje tego kraju w żadnym wypadku. Myślę, że Łukaszenka nie mówi Putinowi "nie!". On go po prostu wodzi za nos. Myślę, że przekonuje Rosjan, że do wojny będzie mógł dołączyć dopiero wtedy, gdy Białoruś będzie odpowiednio wyposażona. I jestem przekonany, że się targuje. Oczekuje miliardów dolarów na modernizację.
On jest przyparty do muru w każdy możliwy sposób: militarnie, gospodarczo i politycznie. Znalazł inny sposób - coś obiecuje, tylko później realizuje to odrobinę inaczej, nieco mniej dokładnie. I cały czas negocjuje. Czy dołączy do wojny? Dołączy, jak coś dostanie. Dołączy, jak minie jakiś czas. Dołączy, jak uspokoi się sytuacja, a żeby to się stało, to potrzebuje pieniędzy. I tak żebrze od Putina o każdy milion, miliard.
Pamiętajmy jednak, że upadek Łukaszenki to nie jest upadek systemu.
Znajdzie się inny?
"Łukaszyzm", czyli połączenie Alaksandra Łukaszenki i faszyzmu oraz nazizmu przetrwa o wiele dłużej, niż on sam. Przecież podczas niedawnych wyborów prezydenckich pojawiło się wielu kandydatów - nie tylko niezależnych i opozycyjnych, ale i takich, który byli na posyłkach Moskwy. W rolę ewentualnych następców Łukaszenki chętnie wielu by się wcieliło.
Czy jego zniknięcie będzie przełomem? Nie. Nikt nie odda niczego za darmo. Ta cała ekipa dorobiła się, w zasadzie "dokradła się" wielkich majątków.
Skąd się wziął sam Łukaszenka?
Charyzmatyczny, prawda? To człowiek z ludu, tego mu nie można odebrać. Syn pracownicy kombinatu lnianego, wychowany w biednej rodzinie. Z wojskową historią oraz funkcją przewodniczącego kołchozu w rejonie Szkłowskim - na północy kraju.
I stąd zawsze o sobie mówił, że jest ekspertem produkcji rolno-przemysłowej! I przy każdej możliwej okazji Łukaszenka wizytujący gospodarstwa rolne poprawia pracujących tam rolników i sugeruje im cudowne zmiany w uprawach. A kiedyś miał nawet sprawę za pobicie traktorzysty, ale akurat zdobył mandat w wyborach parlamentarnych i obronił się immunitetem.
W trakcie epidemii odwiedził jakieś gospodarstwo i nakazał codzienne mycie krów, by lepiej wyglądały. On naprawdę kocha traktory i wszystko, co jest związane z rolnictwem. I uwielbia własne opowieści o tym, że jeździł traktorem.
Karierę zaczął robić, gdy w 1993 roku w demokratycznym paramencie powstała komisja do walki z korupcją. Został jej przewodniczącym, a miał jeden cel - szukać haków i korupcji u ludzi premiera Wiaczasłaua Kiebicza. I w zasadzie przez całą późniejszą karierę polityczną wracał do tych antykorupcyjnych obietnic.
Wyciągnął ją na sztandary podczas wygranej kampanii wyborczej w 1994 roku. W zasadzie zawsze walczy z jakimś układem. Obiecywał też, że zmieni życie Białorusinów.
I zmienił. Na gorsze.
Białoruś - i sam Łukaszenka - zaczęła zarabiać między innymi na dalszej sprzedaży rosyjskiego gazu i ropy naftowej. Pojawiły się pieniądze, pojawiły się nowe miejsca pracy, a mało kto myślał w latach 90. w kategoriach demokratycznych. Chodziło o to, żeby było co włożyć do garnka, co kupić w sklepie. Gospodarczo kraj się posunął do przodu, ale politycznie stoczył na dno.
Politycy, historycy i dziennikarze wiele by dali, żeby wiedzieć, co on właściwie myśli o sobie.
Że jest człowiekiem, do którego Białoruś należy. On się czuje jak car, jak król, jakby to wszystko - każdy skrawek ziemi i każdy mieszkaniec - był jego.
A ilu w Białorusi myśli tak jak Łukaszenka?
Badań opinii publicznej nie ma, ale nie będę oszukiwał - myślę, że wciąż stoi za nim 1/3 Białorusinów.
Terroryzuje naród, a oni wciąż go popierają?
Nie każdy widzi to, co się dzieje w Białorusi. A niektórzy nie chcą zerknąć ponad to, co widzą w mediach publicznych.
Myślę, że Alaksandr Łukaszenka wie, iż wpadł w pułapkę. Im więcej wprowadza represji, tym więcej osób go nie chce. Jednak gdyby tylko na chwilę puścił, gdyby tylko na chwilę rozluźnił ten uścisk, to wszystko by wybuchło.
I dlatego wciąż trzyma zaciśniętą pieść?
Każdego dnia dostajemy nową listę aresztowanych. Ten trafił tam, ten w inne miejsce, kogoś nie widziano od kilku dni.
Co by mu pan powiedział, gdyby miał okazję?
Czas uwolnić wszystkich, czas uwolnić Białoruś.
I tyle? Nic ostrego?
A co by zmieniło, gdybym życzył mu śmierci? Nic.
Jak się patrzy na tę sprawę nie w perspektywie następnych dwóch, trzech, pięciu lat, a kilkudziesięciu, to człowiek wyzbywa się takich emocji. Nie chciałbym, żeby go ktokolwiek pobił. Chciałbym, żeby po prostu uwolnił więźniów politycznych, rozpisał nowe wybory i pożegnał się z Białorusią.
Chyba bym powiedział mu po prostu: wypuść nas. I nie mam złudzeń, że nie przemyślałby tej prośby. Doszedł do władzy na obietnicy powrotu w objęcia nowego ZSRR. Już w to na pewno nie wierzy. Wie doskonale, że w nowej, wielkiej Rosji nikt go do niczego nie dopuści.
Marne to pocieszenie.
Marne, marne. Od dwóch dekad mam w głowie myśl, że interesuje się mną KGB. To zostaje w człowieku. Kiedyś tak nie patrzyłem, ale dziś widzę, jak to mnie zmieniło. Nieraz myślałem sam o sobie, że mam jakąś paranoję. Nieraz oglądałem się za siebie, nawet będąc tutaj w Warszawie. Jakbym gdzieś w kościach czuł, że reżim Łukaszenki planuje kolejne zbrodnie.
Pierwszy raz o zainteresowaniu KGB usłyszałem w 2000 roku - byłem wtedy aktywnym uczestnikiem i współorganizatorem kampanii na rzecz bojkotu wyborów. Na uczelni mieliśmy naklejki, banery. Jedna z nauczycielek, która widocznie mnie lubiła, ostrzegła: interesują się tobą.
Nie bałem się. Byłem młody. Wtedy myśleliśmy o sobie w kategoriach walki dobra ze złem. My to dobro, oni zło. Wtedy człowiekowi do głowy przychodzą różne pomysły i chyba stąd ma mniej w sobie strachu. Bo skoro jest dobrem, to na pewno dobro wygra, prawda?
Nieprawda.
Otóż to, nieprawda.
I to wpłynęło na pana decyzję o ucieczce?
Czułem, że mój wybór jest prosty: iść do więzienia albo wyjechać z kraju. I przyznam się, że nie potrafiłem sobie wyobrazić świata po torturach. Nie potrafiłem być pewny, że nie wymięknę, że nie zacznę sypać kolegów.
Pewnie każdy lubi sobie wyobrazić sytuację, w której jest bohaterem. Tylko bohaterstwo o wiele łatwiej jest ułożyć sobie w głowie. Wszystko się układa, nic cię nie boli, nikt ci nie robi krzywdy, a na końcu ty nikogo nie krzywdzisz.
Czyli…
… nie czułem, że przetrwam, gdy będą mnie bili, gdy będą mnie łamali.
I ma pan żal do siebie?
Nie potrafię szczerze odpowiedzieć na to pytanie. Tak się po prostu potoczyło moje życie. Przez te wszystkie lata obecności w Polsce wiele zrobiliśmy. To jest kawałek roboty dla Białorusi, ale kawałek, który trzeba robić. Gdy docierają do mnie informacje o kolejnych zatrzymaniach w kraju, o kolejnych problemach znanych mi osób, to myślę tylko o tym, żeby załatwić jakąś zapomogę, jakieś pieniądze, wysłać jakieś paczki. Tym się zajmuję. A nawet jeżeli jakimś cudem wygramy jutro, to trzeba będzie pracować jeszcze ciężej!
Dlaczego?
Bo możemy mieć wyjątkowo mało czasu, żeby poukładać ten kraj. I trzeba to wiedzieć, trzeba się do tego przygotowywać. Wam się udało. Wykorzystaliście swój talent, ale też moment - wyjątkowo słabą Rosję. I być może i nam udałoby się wykorzystać taką okazję, żeby chociaż cokolwiek zacząć? Żeby pokazać ludziom, że inne życie jest możliwe. Żeby uwierzyli, że kradzież, kolesiostwo i terror to nie jest standard.
Białoruś dziś nie ma tożsamości. Przez lata krok po kroku nam ją zabierali. Zabierali nam historię, zabierali nam język, zniewalali nas. Bez tego nie da się nic zmienić.
Białorusini w domu boją się Łukaszenki, a na zewnątrz Putina?
Niestety. To ciągłe życie w strachu. O wojnę w domu i najeźdźcę z zewnątrz. Białoruś, wbrew temu, co dziś wielu mówi, nie jest okupowana. Na razie nie jest.
Mateusz Ratajczak, dziennikarz Wirtualnej Polski