Atomowy sen Łukaszenki. Białoruś jest w nim "Koreą Północną" Europy [OPINIA]
Białoruś "nie podkłada się pod Putina" - ogłosił narodowi, używając jawnie seksualnej metafory, Alaksandr Łukaszenka. I tyle było z bohaterskiej postawy. Potem dyktator brzmiał nie jak prezydent państwa, a rzecznik prasowy "starszego brata" z Kremla.
31.03.2023 | aktual.: 31.03.2023 19:35
Alaksandr Łukaszenka, jak co roku, wygłosił 31 marca "orędzie do narodu" reprezentowanego przez 2,5 tys. wyznaczonych przez niego samego "parlamentarzystów", urzędników i pracowników państwowych mediów.
Białoruski "Król Słońce"
W wielogodzinnym wystąpieniu dzielił się z nimi swoimi wizjami, ale również lękami, fobiami i konfabulacjami. Czasem przyjmował rubaszny ton, czasem stylistykę raportów służb specjalnych. Wszystko w najlepszym stylu sowieckich przemówień wygłaszanych niegdyś przez sekretarzy generalnych w Moskwie.
Tym razem Łukaszenka podjął się niełatwej roli rzecznika prasowego Władimira Putina, tłumacząc niejako w jego imieniu konieczność wspierania Kremla przez Białoruś.
Łukaszenkę ironicznie można zrównać z Ludwikiem XIV, "Królem Słońce". W świecie trudno znaleźć polityka tak bardzo przekonanego, że "państwo to ja", i że cała białoruska "suwerenność" jest zawieszona właśnie na nim.
Oczywiście - według niego - nie ma drugiego polityka, który zrobił tak wiele, jak on, by nie narażać niepodległości swojego kraju na zagrożenia, które mogłyby doprowadzić do jej utraty.
Człowiek, który wygnał z kraju setki tysięcy swoich politycznych przeciwników, tysiące katował w aresztach, a półtora tysiąca wsadził do więzień, stwierdził, że warunkiem suwerenności jest narodowa "jedność".
Białorusini według niego odczuwali ją szczególnie w 1939 r. Łukaszenka przedstawił bowiem sowiecką inwazję na Polskę, jako suwerenny akt białoruskiego narodu zjednoczenia swoich ziem. Podobną "jedność" Białorusini mieli czuć w czasie II wojny światowej, gdy w oddziałach partyzanckich walczyli z Niemcami.
"A ramię w ramię, kto stał z nami wtedy w lasach i na bagnach? Nasi Słowianie, nasz naród rosyjski. Stąd odpowiedź, dlaczego jesteśmy dzisiaj z nimi" – tak rozszerzył pojęcie narodowej jedności.
I rzeczywiście, całą praktycznie genezę dzisiejszej Białorusi umieścił w czasach sowieckich. W ten sposób niemal w pełni powtórzył tezy Władimira Putina wygłoszone przed rozpoczęciem najazdu na Ukrainę. Rosyjski prezydent dowodził wtedy, że Ukraina jest w pełni sowieckim projektem, który sprawił, że rdzennie rosyjskie ziemie zostały oderwane od macierzy.
Te same słowa mógłby wypowiedzieć pod adresem Białorusi, jednak nie musi tego robić, bo przecież ma od tego szefa białoruskiego państwa.
Białorusin Rosjaninem ze znakiem jakości
"Słowianie" - to słowo-klucz pojawiło się w przemówieniu Łukaszenki raz jeszcze i dziwnym trafem, zupełnie jak w Rosji, jest dla niego synonimem Rosjan.
"'Świadomi' [opozycjoniści – red.] siedzą za granicą i wszyscy szukają niesłowiańskich korzeni Białorusinów. Tak, nawet pod okiem zachodnich kuratorów. Historia jest dla nich bronią. Mówią tak, używając tworzenia mitów do budowania społeczeństwa. Sam czas zmusił nas do zajęcia twardszego stanowiska państwa w sprawach zachowania prawdy historycznej. Trzeba dać pryncypialną i bezkompromisową ocenę poszczególnych faktów" – głosił Alaksandr Łukaszenka.
Nie ma się zresztą co dziwić, Łukaszenka wzywający do ochrony suwerenności kraju, już nazywał Białorusinów "Rosjanami ze znakiem jakości". Patrząc na sąsiednią Ukrainę, jest to polityka dla narodu samobójcza.
Rosja bowiem atakując Ukrainę w 2014 r., postawiła właśnie na tych Ukraińców, którym kremlowska propaganda wmawiała, że należą do tego samego narodu, co Rosjanie. Łukaszenka tymczasem od początku swojej władzy robił wiele, by mit "jednego narodu" z Rosjanami podtrzymać.
Konsekwentnie ograniczał zasięg języka białoruskiego. Niemal całą ideologię państwową oparł na sowieckim spadku. Kraj pod jego rządami otworzył szeroko drzwi na rosyjskie media dzień i noc sączące propagandę rosyjskiego nacjonalizmu i imperializmu. W efekcie tworząc zastępy ludzi nieodróżniających Białorusi od Rosji.
Dyktator tworzył więc latami państwo coraz bardziej oddalające się od prawdziwej suwerenności w stronę zależności od Rosji. Państwo, które nawet rok temu przepuściło jej wojska, by zaatakowały Ukrainę.
Cały jednak czas dyktator utrzymuje, że prawdziwe zagrożenie dla suwerenności bierze się ze strony zachodnich "podżegaczy wojennych" i "neokolonialistów".
To Zachód miał podłożyć "ideologiczne bomby" pod postsowieckie kraje. Tak samo, jak Putin twierdził, że winę za wojnę w Ukrainie ponosi Kijów, który "wyniszczał rosyjską ludność" i "prowokował". I to zmusiło rosyjskiego prezydenta do "ochrony narodu rosyjskiego".
Atomowy sen Łukaszenki
"W rezultacie na horyzoncie rysuje się trzecia wojna światowa z atomową pożogą" – straszył Łukaszenka. Jednak, co ciekawe, mimo że Zachód, nie użył nigdy atomowego argumentu w sporach z Rosją, to on został przez białoruskiego polityka oskarżony o spychanie świata w stronę jądrowej wojny.
Zresztą sam Łukaszenka odniósł się wreszcie do faktu, że na Białorusi pojawi się broń atomowa. A przypomnijmy, że o planach przerzucenia jej na teren "suwerennego" państwa, poinformował jako pierwszy rosyjski prezydent, nie dając szans na komentarz przywódcy kraju, do którego rakiety miałyby trafić.
Teraz zapewne, Łukaszenka postawiony przed faktem dokonanym, robił dobrą minę do złej gry. Utrzymywał, że to oczywiście "pokojowa" broń, mająca na celu nie zastraszanie, ale zapewnienie "pokoju narodowi białoruskiemu". Być może w jego głowie istnieje nawet plan, że posiadając taką broń Białoruś stanie się "Koreą Północną" Europy Wschodniej. Takim krajem, w którym od dziesięcioleci rządzi dynastia totalitarnych władców, terroryzująca sąsiadów i świat groźbą nuklearnego uderzenia.
Białoruski polityk jak mantrę powtarzał, że nie będzie wiecznie trwał na swoim stanowisku, bo "ma dzieci i wnuki". Jednak wszystko wskazuje, że aby w spokoju dożyć swoich dni, musi albo utrzymać się przy władzy do końca życia, albo przekazać ją tym "dzieciom i wnukom", właśnie tak, jak dzieje się to w Korei Północnej.
Przykład innych postsowieckich krajów pokazuje, że po odejściu od władzy, bez przekazania jej w ręce zaufanego krewnego do władzy dochodzi inny klan, który może zakwestionować "osiągnięcia" poprzednika, pozbawić go przywilejów, majątku, czy wolności.
Wtedy broń jądrowa byłaby zabezpieczeniem dla niego samego i jego trzech synów.
Zagrożeniem według Łukaszenki ma być też Polska, która według niego, jakby bez powodu dwukrotnie powiększa swoją armię oraz ściąga wojska NATO. Jakby nie miało to żadnego związku z rosyjską agresją na sąsiedniej Ukrainie.
Przeciwnie, Łukaszenka po raz kolejny powtórzył, że sąsiednie państwa chcą toczyć wojenkę z Białorusią i zagarnąć jej terytorium. Już po wyborach w 2020 r. wymyślił sobie, że Polacy szykują się do zajęcia Grodna i przerzucił tam nawet wojsko do obrony przed wyimaginowaną inwazją.
Nawet powyborcze, masowe protesty sprzed trzech lat nazwał "polskim blitzkriegiem", tak jakby Polska stała za tym, że miliony Białorusinów wyszło na ulice w proteście przeciwko jego polityce i bestialstwu jego służb bezpieczeństwa
Całe wystąpienie dyktatora trwało 4,5 godziny i było - jak na Łukaszenkę - raczej krótsze niż dłuższe. Rekord jest bowiem mocno wyśrubowany, bo ośmiogodzinny.
I choć podczas niego twierdził, że Białoruś ma się pod kogo podkładać oprócz Putina (swoją drogą ciekawe określenie na temat rzekomo suwerennego państwa), to widać, że starzejący się polityk w pełni zagonił się w kozi róg, tracąc pole manewru.
Co więcej, w związku z wątpliwymi sukcesami w Ukrainie, los jego patrona jest równie niepewny. Cóż mu pozostaje oprócz sojuszu ze światowymi wyrzutkami takimi jak Rosja i Iran? Może tylko zbliżenie do Chin, o czym wspominał.
I to chyba będzie ostatnia deska ratunku Łukaszenki, by utrzymać się na powierzchni.
Jakub Biernat dla Wirtualnej Polski
*Jakub Biernat jest dziennikarzem TV Biełsat, od lat zajmującym się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.