Andrzej Stankiewicz: Upadłe anioły prezesa
Jarosław Kaczyński ma dziś tyle władzy i taki gest, że hurtowo wybacza dawnym grzesznikom. Nawet jeśli wyleciałeś z PiS za knucie, picie lub bicie żony, masz szansę na rozgrzeszenie i fajną robotę - pisze Andrzej Stankiewicz dla WP.
Jacek Kurski zawsze opowiadał najgorsze dowcipy o Kaczyńskim. Takie jak ten: "Dlaczego Jarosław Kaczyński nie nosi zegarka? Bo to on ustala, która jest godzina".
Historia ich wzajemnych relacji pisana cytatami z Kurskiego, to gotowe dialogi do przedniej komedii w stylu Monty Pythona. Weźmy choćby takie:
"W sferze frazeologii i obrazowania świata polityki jestem chłonnym uczniem Jarosława Kaczyńskiego. Trafiłem na niego jako student w 1988 r. Podczas jego wielogodzinnych pogadanek politycznych doznałem iluminacji" (2006 r.).
"Kto chce podnieść rękę na Jarosława Kaczyńskiego, musi wiedzieć, że Jacek Kurski mu tę rękę obetnie" (2007 r.)
"Czułem się w PiS Kaczyńskiego jakbym był w kolonii karnej połączonej z przedszkolem, a nie w partii politycznej" (2011 r.).
"Marzyłby mi się drugi rząd Jarosława Kaczyńskiego, ale trudno, było, minęło i będzie rząd Beaty Szydło" (2015 r.).
Między Bogiem a prawdą, Kurski zawsze dostarczał PiS więcej problemów niż korzyści. Jak wtedy, gdy w 2005 r. niemal wysadził w powietrze kampanię prezydencką Lecha Kaczyńskiego, zarzucając jego konkurentowi Donaldowi Tuskowi, że jego dziadek służył w Wehrmachcie. Albo jak kilka miesięcy później, gdy przedstawił sensacyjną teorię, wedle której kampania reklamowa PZU "Stop wariatom drogowym" była przykrywką pozwalającą na wykupienie za bezcen bilbordów na użytek kampanii Tuska - co po procesach musiał odwołać. Albo wreszcie gdy w 2008 r. nakręcił prezydentowi Kaczyńskiemu orędzie telewizyjne, w którym pokazał parę gejów biorących ślub w Kanadzie, po czym obaj panowie przyjechali do Polski na zaproszenie TVN, żądając spotkania z prezydentem i siejąc popłoch w szeregach PiS.
Jednak ze wszystkich kłopotów Kurski zawsze wychodził obronną ręką. Jak mawiał o nim Lech Kaczyński: "Może to s...syn, ale wolę go mieć po swojej stronie".
Kurski wyleciał dopiero w 2011 r., po drugich z rzędu przegranych przez PiS wyborach parlamentarnych - za knucie przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu. Lider PiS już wiele miesięcy wcześniej wiedział, że Kurski wraz ze Zbigniewem Ziobro chcą go zaatakować w razie porażki wyborczej i dobrze się do tego przygotował. W efekcie obaj ambitni młodzianie znaleźli się na bruku i próbowali zbudować własną partię, podgryzającą PiS - nazwali ją Solidarna Polska.
Skończyło się klapą, więc na wyścigi zaczęli się korzyć przed Kaczyńskim. W finale wzięli się między sobą za łby - a Kaczyński uwielbia takie scenariusze. "Oddam za darmo paletę pampersów. Zmieniałem je przez ostatnie trzy lata co dwa dni dorosłemu, ale de facto są dla dzieci" - drwił Kurski z Ziobry.
Dziś, z woli Kaczyńskiego, Kurski rozpiera się w fotelu prezesa TVP - mimo że wielokrotnie zdradził PiS, mimo że jest na bakier z Kościołem (ojciec Tadeusz Rydzyk wręcz go nie cierpi), mimo że żonę zostawił dla swej asystentki, co marnie pasuje do wizerunku polityka konserwatywnego.
Ziobro specjalistą od zdrad
Ziobro, tak jak Kurski, jest specjalistą od politycznych zdrad. Na swej politycznej drodze zawsze poruszał się według prostego schematu. Szukał kolejnych protektorów, którzy dawali szansę na awans w politycznej hierarchii. Szedł drogą Brutusa - politycznego adiutanta zdradzającego kolejnych politycznych mistrzów. Pierwszym zdradzonym był Jan Rokita, patron Ziobry z drugiej połowy lat 90. Porzucił go pod koniec dekady dla posła rządzącej wówczas AWS Wojciecha Hausnera, którego porzucił dla późniejszego ministra kultury Kazimierza Michała Ujazdowskiego (PiS). Tego natomiast porzucił dla późniejszego ministra sprawiedliwości Marka Biernackiego (PO), którego zostawił dla braci Kaczyńskich. Ich też oczywiście ostatecznie zdradził.
Jednak jako samodzielny polityczny lider kompletnie zawiódł. Symboliczna była scena z marszu środowisk radiomaryjnych w 2012 r. roku, gdy PiS i Solidarna Polska walczyły na noże. Najpierw twarde, pewne wystąpienie Kaczyńskiego, a kilka chwil później Ziobro, drżący przed tłumem jak osika. Trzęsące się ręce, poczerwieniała twarz, płaczliwy głos.
Dziś Ziobro stara się zatrzeć tamto marne wrażenie. A Kaczyński dał mu efektywne zabawki - posadę w rządzie i kontrolę nad prokuraturą. Teraz Ziobro odżył, znów może pozować na groźnego szeryfa. Jego ludziom też coś skapnęło. To działacz Solidarnej Polski, niejaki Marek Skomorowski, w kontrowersyjnych okolicznościach dostał posadę prezesa stadniny w Janowie Podlaskim. Zasłynął cytatem: "Już widzę, że będzie to moja pasja życiowa. Wcześniej też bardzo uwielbiałem konie, ale nie miałem takiej bliskiej styczności z nimi".
Żelazny plan prezesa
Po co Kaczyńskiemu nawróceni zdrajcy? Kariery Kurskiego i Ziobry po dojściu PiS do władzy dobrze oddają jego sposób myślenia i działania. Po pierwsze, PiS zawsze wygrywało, gdy partia była szeroka, jednoczyła rozmaite nurty prawicy - narodowej, społecznej i konserwatywnej. Tak było w 2001 r., gdy PiS ledwie kilka miesięcy po utworzeniu przebojem weszło do Sejmu. Tak też było cztery lata później, kiedy PiS sensacyjnie zwyciężyło i objęło władzę.
Dziś widać wyraźnie, że przed podwójnymi wyborami roku 2015 Kaczyński przygotował szczegółowy plan i z żelazną konsekwencją go realizował - wiedząc, że jest to jego ostatnia polityczna szansa, jako że siódmy krzyżyk na karku nieuchronnie się zbliża. Pierwszym krokiem w tym planie była likwidacja konkurencji na prawicy. Stąd oferta wybaczenia win, którą złożył Ziobrze. Po wystąpieniu w stylu osiki Ziobro nie miał wyjścia.
Kolejka do sygnetu
Już po wiktorii wyborczej rozgrzeszeni renegaci okazali się niezastąpieni. Partia Kaczyńskiego ma tyle władzy, a jednocześnie ławkę kadrową tak krótką, że niemal w każdej dziedzinie potrzebuje wzmocnień. Lider PiS zwyczajnie potrzebował uciekinierów, żeby obsadzić wszystkie instytucje, które PiS zdobył po wyborach.
Nie obawiał się ich nielojalności, bo to ostatnia, najważniejsza przyczyna rozgrzeszenia - wszyscy zdrajcy po powrocie do PiS ścigają się na żarliwość, czołobitność i poświęcenie dla prezesa. Wiedzą, że na prawicy nie ma życia poza Kaczyńskim, a - o czym należy pamiętać - większość z nich nauczyła się żyć za wysokie, łatwe pieniądze z polityki. Zrobią wszystko, by ich nie stracić.
Lista tych, którzy się buntowali, a dziś karnie stoją w kolejce, by całować sygnet Kaczyńskiego jest długa. Były wiceprezes PiS Kazimierz Michał Ujazdowski, który opuścił partię w 2007 r. krytykując styl działania Kaczyńskiego, po wyznaniu win i ekspiacji został posłem, a potem nawet europosłem. Były wiceminister kultury Jarosław Sellin po zdradzie i przeprosinach - ponownie jest dziś wiceministrem kultury. Były minister transportu Jerzy Polaczek dostał pakiet minimum - mandat posła, podobnie jak Tadeusz Cymański czy Arkadiusz Mularczyk. Ale już Beata Kempa ze zwykłej posłanki po powrocie na łono PiS awansowała - została szefową Kancelarii Premiera. Jej przyjaciel, także renegat, Andrzej Dera dostał posadę ministra w Kancelarii Prezydenta. A były skruszony rzecznik PiS Adam Bielan po złożeniu pocałunku na prezesowskiej biżuterii objął funkcję wicemarszałka Senatu.
Nieco autonomii w tym gronie zachował jedynie Marek Jurek, który odszedł z PiS w 2007 r., gdy Kaczyński odmówił zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Co prawda ma własną, mikroskopijną partię, ale europosłem w 2014 r. został dzięki kandydowaniu z list PiS.
Egzekucja "Breivika"
Nikt do końca nie wie, czemu przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi Kaczyński skreślił z list kandydatów ówczesnego rzecznika PiS Marcina Mastalerka, skądinąd jednego z ojców sukcesu prezydenckiego Andrzeja Dudy i bliskiego współpracownika Beaty Szydło. Jedni mówią, że Mastalerek - zwany w partii "Breivikiem" z racji podobieństwa do norweskiego szaleńca - był zbyt obcesowy i pewny siebie, a Kaczyński tego nie znosi, zwłaszcza u młokosów. Inni twierdzą, że Mastalerek nadepnął na odcisk przyjaciółce prezesa Janinie Goss, bo w łódzkim PiS toczył z nią podjazdowe wojny. Jeszcze inni dowodzą, że egzekucja Mastalerka była testem - Kaczyński chciał zobaczyć, jak zareagują Duda i Szydło. Nie zareagowali, czyli zdali test upokorzenia.
Mastalerek był załamany. Jak inni dawni renegaci z PiS, nie znał życia poza polityką. A w PiS plotkowano wręcz, że prezes wydał absolutny zakaz zatrudniania go na wysokich stanowiskach w spółkach skarbu państwa. Mimo to Mastalerek wyciągnął wnioski z błędów swych usuwanych przez Kaczyńskiego poprzedników - publicznie nigdy nie skrytykował prezesa, czekając na jego łaskę. Po kilku tygodniach od wyborów był już dyrektorem w Orlenie - albo Kaczyński zmienił zdanie, albo dla niego to niewysokie stanowisko. Dziś Mastalerkowi nawet ministrowie mogą pozazdrościć historii konta.
Powrót amigos z Madrytu
Zresztą spółki skarbu to jeden ze sposobów, w jaki na orbitę Kaczyńskiego próbują wracać dawni i upadli politycy PiS. Były poseł Adam Rogacki, który został przez Kaczyńskiego wyrzucony po "aferze madryckiej" w 2014 r. - za sejmową kasę pojechał na popijawę do Hiszpanii ze swymi kumplami Adamem Hofmanem i Mariuszem Antonim Kamińskim - dziś jest dumnym członkiem rady nadzorczej Stadionu Narodowego. Z kolei Kamiński o mało co nie zostałby prezesem Polskiego Holdingu Obronnego - tę fuchę załatwił mu szef MON Antoni Macierewicz, ale po kilku dniach Kaczyński kazał go odwołać, uznając, że to zbyt eksponowane stanowisko.
Formalnie Kaczyński wciąż nie obłaskawił Hofmana. Jednak były rzecznik PiS jest przez niego tolerowany w obozie władzy - a to cenne, gdy się jest współwłaścicielem agencji PR i handlarzem kontaktów. Kaczyński ma do Hofmana słabość. Przez lata trzymał go w PiS, mimo że Hofman zaciągał podejrzane pożyczki u swego kolegi biznesmena (co badało CBA), a na imprezach po posiedzeniach klubu PiS zgłaszał wobec pracownic partii gotowość demonstracji swej męskości (co nagrał tygodnik "Wprost").
Rajd po hotelu meleksem
Hofman, Kamiński i Rogacki zapłacili wysoką cenę za swą słabość do podróży za państwowe pieniądze. Ale są tacy, którym upiekło się znacznie więcej. Były szef kujawsko-pomorskich struktur PiS Łukasz Zbonikowski to w partii Kaczyńskiego mistrz działania wedle rosyjskiej zasady "tisze jediesz, dalsze budiesz". Zbonikowski też doił Sejm na potęgę, jeżdżąc po świecie wedle receptury madrytczyków, a dodatkowo pobierał rekordowe kilometrówki za rzekome podróże służbowe po kraju (rocznie robił ponad 40 tys km - to tak jakby okrążał Ziemię). W dodatku miał kilka efektownych przygód. W 1999 r. kierował pijany samochodem, za co został skazany. W 2008 r. na Cyprze zawiało go tak bardzo, że wyruszył na rajd po hotelu meleksem - też dostał wyrok. A przed ostatnimi wyborami prokuratura badała doniesienie jego żony, że ją pobił. Choć kobieta wycofała zeznania, to ta historia tak bardzo rozsierdziła Kaczyńskiego, przeczulonego na punkcie damskich bokserów, że nawoływał, by wyborcy na Zbonikowskiego nie głosowali. Z list PiS
nie mógł go usunąć, bo zostały już zarejestrowane. Mimo apeli prezesa, Zbonikowski w cuglach zdobył mandat. Dziś jest cichym, acz dumnym członkiem klubu PiS i Kaczyński już go nie piętnuje. Powód jest prosty - partia ma kruchą przewagę w Sejmie, więc każdy głos, nawet często zawiany, jest ważny.
To idealna ilustracja pragmatycznej polityki Kaczyńskiego - politycy po przejściach są najlepszymi, bo karnymi żołnierzami "dobrej zmiany". Wszyscy skażeni w przeszłości genem zdrady, kłopotami z alkoholem czy kobietami, mają słabą pozycję w obozie władzy. Gdyby próbowali wierzgać, Kaczyński może ich wyrzucić każdego dnia, gdzieś między zupą a drugim daniem.
Andrzej Stankiewicz dla Wirtualnej Polski