Andrzej Stankiewicz: Janina Goss - szamanka prezesa Kaczyńskiego
Nie ma dziś kobiety politycznie bliższej Jarosławowi Kaczyńskiemu niż Janina Goss. Ta 70-letnia zapalona zielarka, znajduje się w najściślejszym kręgu wtajemniczenia prezesa PiS - pisze Andrzej Stankiewicz dla Wirtualnej Polski.
04.03.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:54
Niemal cała wiedza dotycząca Janiny Goss nosi zastrzeżenie "podobno". Podobno bracia Kaczyńscy poznali ją w dzieciństwie. Podobno pomieszkiwali wraz z matką w łódzkim mieszkaniu Goss, gdy na początku lat 60. grali Jacka i Placka w kręconym tam filmie "O dwóch takich, co ukradli księżyc". Podobno ta rodzinna przyjaźń trwała przez dekady, a Goss była częstym gościem na niedzielnych obiadkach w domu Kaczyńskich. Podobno to Jarosław zawsze miał do niej znacznie większą słabość, niż Lech. Podobno podsyłała mu do Warszawy ziołowe mikstury własnego pomysłu i odciągające promieniowanie kasztany, bo lubi leczyć siłami natury. Podobno nie znosi alkoholu, papierosów i... kobiet.
Pewna jest za to jedna istotna rzecz: Kaczyński właśnie skierował Goss do rady nadzorczej państwowego giganta Polska Grupa Energetyczna SA. A to znaczy, że Goss - która większość zawodowego życia spędziła jako radca prawny w łódzkiej spółdzielni spożywców "Społem" - będzie teraz nadzorować budowę polskiej elektrowni atomowej, jako że to jedno z zadań PGE.
Szopki z aniołkami
W politycznym otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie było zbyt wielu kobiet. Tworzony przez pierwszą partię Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum - gabinet Jana Olszewskiego (1991-92) był jednym w historii III RP, w którym nie było ani jednej białogłowy.
Gdy na przełomie wieków PC przepoczwarzyło się w PiS, sytuacja nie uległa większej zmianie. W kluczowym partyjnym gronie, Komitecie Politycznym, jest w tej chwili 30 mężczyzn i ledwie trzy kobiety - szefowa rządu Beata Szydło, minister rodziny Elżbieta Rafalska oraz Elżbieta Witek, szefowa gabinetu pani premier.
Oczywiście w minionych latach, gdy PiS dołowało w sondażach i chciało poprawić notowania, partia organizowała rozmaite szopki, wynajdując kolejne "aniołki" prezesa. Najpierw, w 2009 r., były to posłanki Grażyna Gęsicka, Aleksandra Natalii-Świat i Joanna Kluzik-Rostkowska. Potem, przed wyborami w 2011 r. polityczne podlotki - Sylwia Ługowska, Anna Krupka, Anna Schmidt oraz Aleksandra Jankowska.
„Aniołki” w każdym przedziale wiekowym były jednak wyłącznie wybiegiem, tanim chwytem na poprawienie sondaży. Żadna z lansowanych w ten sposób pań nie miała w partii wiele do powiedzenia. Ba, dziś nawet premier Beata Szydło nie jest najważniejszą kobietą PiS. Najwięcej do powiedzenia miała, ma i mieć będzie Janina Goss. Szamanka, nie zaś aniołek prezesa.
Intymna pożyczka prezesa
Kaczyński ma do "pani mecenas" - jak oficjalnie tytułuje się ją w partii - szczególny sentyment i liczy się z jej zdaniem, jak mało z czyim. Znosi przy tym wszystkie jej drobne dziwactwa, które stają się pretekstem do drwin wewnątrz partii - zbieranie ziółek i preparowanie z nich zdrowotnych mikstur, strojenie się w robione własnoręcznie na drutach sweterki, czy też słabość do długiego po kostki naturalnego futra, którego świetność dawno przeminęła.
Ufa jej niemal bezgranicznie. Najlepszym tego dowodem jest sytuacja z przełomu lat 2010 i 2011, gdy Kaczyński znalazł się pod ścianą. Po Smoleńsku został niemal zupełnie sam i musiał się zaopiekować odchodzącą matką. Jak sam przyznał - urządził w domu prawdziwy szpital. To kosztowało, co dla Kaczyńskiego - który nie przywiązuje większej wagi do kwestii finansowych - było dotkliwe. Okazało się, że byłego polskiego premiera i wieloletniego posła na to nie stać. Musiał pożyczyć pieniądze i zrobił to w swym stylu. Prezes - który nie wierzy bankom i długo obnosił się z tym, że nie ma konta - to właśnie Goss poprosił o 200 tys. zł prywatnej pożyczki. Każdy, kto zna Kaczyńskiego wie, że taka pożyczka jest oznaką jego najwyższego zaufania do kredytodawcy, wręcz wtajemniczenia go w sprawy intymne. Prezes PiS długo nie chciał się zresztą przyznać, od kogo otrzymał pieniądze. Skłoniła go do tego dopiero sejmowa Komisja Etyki. Wedle najnowszego oświadczenia majątkowego, Kaczyński jest winien Goss jeszcze 80 tys. zł.
Podobno pani mecenas jeszcze w chorobie przywoziła Jadwidze Kaczyńskiej lecznicze ziółka.
Zakonnica z PC
Oczywiście, w bliskości Kaczyńskiego i Goss ogromne znaczenie ma wieloletnia rodzinna znajomość. Ale tłumaczenie fenomenu pani Janiny tylko w ten sposób - jako zobowiązanie Kaczyńskiego wobec przyjaciółki zmarłej matki - byłoby nazbyt dużym uproszczeniem. To przykład unikatowej w otoczeniu Kaczyńskiego sytuacji, gdy wieloletnia znajomość rodzinna współgra ze wspólną działalnością partyjną. I to jest istota fenomenu Goss. Bo Janina Goss to nie tylko przyjaciółka rodziny, to polityk - twardy i bezwzględny.
Goss jest z Kaczyńskim politycznie związana od ćwierć wieku - na dobre i na złe. Na początku lat 90. wstąpiła do Porozumienia Centrum. I mimo że w połowie tamtej dekady PC popadło w nicość, to ona wciąż dzierżyła sztandar tonącej partii. Po politycznym zmartwychwstaniu prezes umieścił ją w podzięce w wąskim panteonie partyjnych bohaterów, jako najwierniejszą z wiernych.
"Nie zawiodłem się na Adamie Lipińskim, Ludwiku Dornie, Przemku Gosiewskim, Danucie i Leonardzie Krasulskich, Janinie Goss i Jolancie Szczypińskiej" - wspominał Kaczyński w wydanym w 2006 r. wywiadzie-rzece "O dwóch takich...". W ciągu ostatniej dekady skład tego grona dodatkowo się uszczuplił. Z Dornem się pokłócił na noże, Gosiewski zginął w Smoleńsku, Szczypińską ośmieszył w kolejnej książce ("Kiedy zostałem premierem, przyniosła mi róże i zaczęło się love story. I ona to złapała. Umocniła swoją pozycję jako "narzeczona" premiera czy później prezesa").
W ten sposób w "zakonie PC" - gwardii najstarszych wiarusów Kaczyńskiego - Goss stała się jedyną "zakonnicą".
Żelazna dama w bamboszach
Jej siła nie bierze się z formalnej pozycji w partyjnej hierarchii. O ile Lipiński jest wiceprezesem PiS i ministrem w Kancelarii Premiera, zaś Krasulski posłem i członkiem Komitetu Politycznego, to Goss pozostaje w cieniu. W żadnych centralnych gremiach PiS, jej nazwiska się nie uświadczy.
A jednocześnie całkowicie poświęciła się partyjnej działalności. Gdy na fali popularności Lecha Kaczyńskiego jako ministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, w 2001 r. wykiełkowało Prawo i Sprawiedliwość, Goss szybko porzuciła pracę w Wojewódzkim Inspektoracie Ochrony Środowiska w Łodzi. W 2003 r. przeszła na emeryturę, by móc się skupić na polityce.
Do parlamentu kandydować nigdy nie chciała. Nie lubi rozgłosu, woli pociągać za sznurki z tylnego fotela. Zadowoliła się posadą skarbniczki łódzkiego PiS. Mimo tak niepozornego stanowiska, to ona tak naprawdę kieruje partią w tym regionie, spychając w niebyt kolejnych ambitnych liderów. Ani Antoni Macierewicz ani Marcin Mastalerek - obaj politycy z woj. łódzkiego - nie mają na tym terenie tyle do powiedzenia, co Goss. "Tekla" - jak ją zwą w łódzkim PiS, wspominając dość odpychającą pajęczycę z bajki "Pszczółka Maja". Decyduje o wszystkim: listach wyborczych, kandydaturach na prezydenta miasta, obsadzie stanowisk w samorządzie. Jeśli nie chcesz mieć do czynienia z prezesem, zejdź "Tekli" z drogi - tak rozumuje większość polityków PiS.
Nie jest to łatwe, bo Goss ma trudny charakter, jest chimeryczna i ma opinię konfliktowej. W łódzkim PiS trwają zresztą ciągłe wojny o nią i z nią. Gdy szefem regionalnych struktur został Marcin Mastalerek, próbował walczyć z Goss. Oficjalnie zarzekał się oczywiście: - Ja mam wielki szacunek dla pani mecenas Janiny Goss. Wiele jej zawdzięczam i w trudnych chwilach mogłem na nią liczyć. Kiedyś o pani Janinie Goss prezes Jarosław Kaczyński powiedział mi, że bez niej w Łodzi nie przetrwałoby Porozumienie Centrum, a potem nie przetrwałby PiS. Taką postawę szalenie cenię i szanuję, a nasza współpraca układa się bardzo dobrze - mówił trzy lata temu w "Dzienniku Łódzkim".
Dziś Mastalerek jest na partyjnym marginesie, odstrzelony osobiście przez Jarosława Kaczyńskiego, który wykreślił go z partyjnych list przed ostatnimi wyborami. Potwierdzenie kolejnych zwycięskich starć Goss w łódzkim PiS, traktowanym przez nią jako swe udzielne królestwo, wychodzi na jaw właśnie po kolejnych dymisjach lub odejściach lokalnych działaczy. Gdy w maju 2012 r. z partii odchodziła radna sejmiku wojewódzkiego Anna Kamińska, w swoim oświadczeniu napisała wręcz, że prawdziwą i realną władzę sprawuje w łódzkim PiS "żelazna dama w bamboszach". Wiadomo było, kogo ma na myśli.
Spółka marki zioło
Ale ambicje Goss wykraczają daleko poza Łódź - a bliskie relacje z Jarosławem Kaczyńskim stanowią polityczną trampolinę dla pani mecenas. Gdy w 2005 r. PiS po raz pierwszy doszedł do władzy, prezes rzucił ją na odcinek medialny. - Zrobiłam porządek w Łodzi, teraz jadę posprzątać w Warszawie - miała wówczas rzucić do działaczy łódzkiego PiS. Trafiła do rady nadzorczej Polskiego Radia (2009-10 r.) oraz rady nadzorczej TVP (2006-9 r.).
Po zmianie ekipy politycznej w mediach publicznych, została przez Platformę usunięta. Ale pozostała w kręgu biznesów PiS - od 2012 r. była członkiem zarządu w spółce Srebrna, zajmującej się wynajmem kilku nieruchomości w centrum stolicy. To małe zaplecze gospodarcze PiS, które w latach 90. pozwoliło przetrwać Kaczyńskiemu oraz grupce jego druhów.
Ta operacja miała jeszcze jeden cel. W tym czasie Kaczyński chciał dofinansować "Gazetę Polską Codziennie", przychylny PiS dziennik, który wpadł w tarapaty finansowe. U Kaczyńskiego nie ma jednak nic za darmo - chciał przejąć większość udziałów w spółce Forum, wydającej "GPC". W tym celu powstała spółka Geranium, zależna od Srebrnej. I to ona przejęła kontrolę nad "GPC". Nazwa jest oczywiście nieprzypadkowa, bliska pasji pani mecenas - geranium to zdrowotne ziele.
Tej finansowej kuracji "GPC" towarzyszył jeszcze jeden warunek Kaczyńskiego - Goss została prezesem spółki wydającej gazetę. Pani mecenas, jak zwykle, momentalnie zaczęła wprowadzać swe porządki. Ścięła pensje dziennikarzy i z dnia na dzień wypowiedziała umowę z firmą rozwożącą gazetę z drukarni do kolporterów, przez co "GPC" nie dotarła do kiosków. Nawet dla tak zdeklarowanych zwolenników PiS, jak pracownicy "GPC", kuracja Goss była zbyt ciężka do zniesienia. Odeszła ledwie po trzech miesiącach, w październiku 2012 r.
Ich dni są policzone
We wszystkich radach nadzorczych, które dostała od Kaczyńskiego, Goss zawsze twardą ręką realizowała linię polityczną i personalną PiS. Gdy dekadę temu wskazany przez braci Kaczyńskich na prezesa TVP dziennikarz i pisarz Bronisław Wildstein okazał się zbyt niezależny, Goss jako członkini rady nadzorczej TVP przeprowadziła operację jego odwołania. Na początku 2007 r., zgodnie z partyjną dyrektywą, zastąpiła go politykiem - szefem TVP został Andrzej Urbański, wcześniej szef kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ona sama objęła szefostwo rady nadzorczej, bo kierownictwo PiS chciało mieć większą kontrolę nad telewizją. To charakterystyczny rys jej działalności - zawsze gdy pojawia się w organach nadzorujących, spółkę czekają zmiany personalne pisane w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej.
Dzień po powołaniu Goss do rady nadzorczej PGE prezes spółki Marek Woszczyk oraz wiceprezes Grzegorz Krystek podali się do dymisji. Podobno zrozumieli, że ich dni zostały policzone. Niemal cała wiedza dotycząca Janiny Goss nosi zastrzeżenie "podobno", bo ona sama nie wypowiada się publicznie. Nie znosi mediów, nawet tych bliskich PiS. Dziennikarzowi "Gazety Wyborczej" oświadczyła kilka lat temu: "O mnie niech pan pisze, co chce. Przeminie i już".
Andrzej Stankiewicz dla Wirtualnej Polski