PolskaAndrzej Machnik: Taniec wokół czarnej dziury

Andrzej Machnik: Taniec wokół czarnej dziury

Sejm rozpoczyna pracę nad zmianami w systemie podatkowym, który obowiązywać ma w przyszłym roku. Podatki jak mało co budzą kontrowersje - nie tylko wśród ekonomistów czy dziennikarzy, ale i w najszerszych kręgach społecznych; nic dziwnego wszyscy musimy je płacić.

05.11.2001 | aktual.: 22.06.2002 14:29

Poniżej prezentujemy - w ramach "wolnej trybuny" Wirtualnej Polski - tekst nadesłany nam przez Andrzeja Machnika - geografa, pisarza, prakseologa i himalaisty, w którym autor przedstawia swe poglądy na niektóre problemy związane z podatkami.

Machnik jest m.in. autorem takich książek, jak "Poza czasem i względnością", czy "Ogólna teoria sprawności. Cz. I - wolność, miłość i sprawność".

TANIEC WOKÓŁ CZARNEJ DZIURY

Rzecz o dziurze budżetowej

Dziki taniec odbywający się ostatnio w naszym kraju wokół tzw. dziury budżetowej w sympatyczny sposób pokazuje jak gonią w piątkę kolejni władcy Rzeczpospolitej, nie potrafiąc rozwiązać najbardziej istotnych dla kraju problemów. Najśmieszniejsze, a zarazem najbardziej denerwujące jest w tym wszystkim to, że cały ten cyrk jest zupełnie niepotrzebny - że nie jest on wynikiem żadnej wyższej konieczności, lecz zwykłej indolencji rządzących. Rosnąca dziura w budżecie jest bowiem następstwem zwykłego przegięcia: bezsensownego zarżnięcia gospodarki na śmierć podatkami.

Do bardzo typowych zagrywek w tej materii należało podniesienie akcyzy na samochody w marcu zeszłego roku w nadziei zarobienia na nich przez budżet państwa. Efekt: ruina przemysłu samochodowego plus nici z planowanego zarobku. I tak już za drogie samochody stały się skutkiem tego jeszcze droższe i popyt na nie spadł w sposób drastyczny, bo musiał spaść. Nie trzeba było być prorokiem, by to przewidzieć. Żaden jednak z naszych teoretyków gospodarczych nie zwrócił na ten motyw uwagi, co jest wynikiem przeważnie fałszywej interpretacji zależności, według której przebiegają wyżej wymienione zjawiska.

Dominujące do tej pory niemal od zarania dziejów przekonanie - i to zarówno wśród tzw. prawicy i liberałów jak i lewicy - wyraża myśl, że zależności pomiędzy wysokością stóp podatkowych, a dochodami z nich ma kształt linii prostej, tj. im wyższe podatki, tym wyższe dochody z nich, różnica zaś pomiędzy lewą a prawą stroną sceny politycznej polega zaś jedynie na przekonaniu, że podatki powinny być wyższe lub niższe w zależności od tego czy, zgodnie z przekonaniem danego ugrupowania, państwo powinno mieć więcej czy mniej.

Życie jednak na każdym kroku pokazuje, że przekonanie, jakoby zależność ta była prosta, jest z gruntu fałszywe i w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia ekonomista amerykański Artur Laffer przeformułował tę zależność nadając jej postać krzywej, która od tamtej pory nazywana jest Krzywą Laffera. Mówi ona, że podnoszenie stóp podatkowych tylko do pewnej granicy przynosi większe dochody skarbowi państwa, zaś przy dalszym ich podnoszeniu rezultat jest odwrotny do zamierzonego: im wyższe podatki, tym mniejsze wpływy z nich, czemu dodatkowo towarzyszy wszechstronna ruina gospodarcza wyrażająca się spadkiem produkcji, wzrostem bezrobocia, inflacją oraz ogólnym spowolnieniem rozwoju.

Przy tym spadek dochodu skarbu państwa jest nie tylko spowodowany tym, że ludzie nie chcą płacić podatków, stosując różnego typu uniki, lecz przede wszystkim tym, że poszczególne przedsięwzięcia gospodarcze są zwyczajnie niszczone przez wygórowane haracze. Jeśli zatem chcemy zwiększyć dochody skarbu państwa przy już nadmiernie opodatkowanej gospodarce, takiej jak gospodarka polska, należy podatki nie podwyższać, lecz obniżać. Dalsze podwyższanie podatków może w takiej sytuacji doprowadzić tylko i wyłącznie do ruiny nie tylko budżet, ale i całą gospodarkę.

Niestety, sprawy te dla naszych rządzących zdają się graniczyć z czarna magią i chińszczyzną. Jedyną odpowiedzią, jaką potrafią znaleźć w odpowiedzi na powiększającą się dziurę w budżecie, jest nieodmiennie wprowadzenie kolejnych podwyżek podatków, co jest działaniem całkowicie bezsensownym i samobójczym, samym w sobie pogłębiającym kryzys, przez powodowanie rezultatów dokładnie odwrotnych do zamierzonych. Na to z kolei znajduje się kolejne podobnego typu "wyjścia" polegające na podniesieniu stop procentowych. Utrzymanie wysokich stóp procentowych zarówno pozwala na doraźne łatanie dziury budżetowej poprzez sprzedaż obligacji państwowych, jak i utrzymywanie fikcji, że gospodarka ma się dobrze - o czym świadczyć ma brak dużej inflacji i pozornie mocny pieniądz.

Pieniądz jest jednak mocny, przy zanikającej produkcyjności gospodarki, tylko dlatego, że jest ściągany z rynku poprzez sztuczne zwiększanie atrakcyjności oszczędzania, przy malejącej efektywności i atrakcyjności inwestowania. Gdyby nie ściąganie pieniądza z rynku, już mielibyśmy wysoką inflację wywołaną spadkiem produkcji. Tego typu zagrywki znajdą jednak swój smutny koniec, gdy dławiona z dwóch stron - poprzez zbyt wysokie podatki i zbyt wysokie stopy procentowe - gospodarka nagle się załamie, a wraz z nią stracą na wartości wszystkie "oszczędności".

Czy istnieje zatem jakiś patent na zaistniałą sytuację i jaki on jest? Na szczęście istnieje, a wygląda on następująco: należy obniżyć zarówno podatki jak i stopy procentowe. Obniżka podatków spowoduje, że cała gospodarka ruszy do przodu, dzięki czemu znacznie zwiększy się obrót, co przyniesie skarbowi państwa większe zyski przy zmniejszonych stopach podatków, dzięki czemu dziura w budżecie zostanie częściowo załatana. Nie będzie zatem żadnego powodu do utrzymywania stóp procentowych, których obniżka doda jeszcze większego napędu gospodarce.

To "pójście do przodu" jest jedynym sensownym rozwiązaniem problemu gospodarczego w ogóle, zawsze kiedy on powstaje, podobnie jak jedynym sensownym sposobem na sprzedanie towaru, który nie chce się sprzedawać, jest obniżenie ceny. Analogia bowiem jest tu zupełna: podatki to nic innego jak cena rządu! Koncept ten pozostaje jednak w jawnej sprzeczności z koncepcją "schładzania gospodarki" w celu uzyskania równowagi, będącą jednym z ostatnich błyskotliwych pomysłów byłego wicepremiera i ministra finansów Balcerowicza - specjalisty od zarzynania gospodarki zbyt wysokimi podatkami. Jak wygląda "schłodzona" gospodarka - każdy już widzi - nie jest coraz bliższa, lecz coraz dalsza równowagi, na co Balcerowicz wynalazł kolejny typowy dla siebie patent zasadzający się na hamowaniu dławieniu rozwoju, a to właśnie przez utrzymywanie zabójczo wysokich stóp procentowych.

Uważanie, w świetle powyższych pociągnięć, Balcerowicza za liberała - nie zapominając również o wymyślonym onegdaj przez niego "popiwku" - jest co najmniej nieporozumieniem, które sieje szkodliwe spustoszenie w polskich głowach. Postępująca ruina polskiej gospodarki nie jest bowiem efektem polityki liberalnej, lecz zdecydowanie anty-liberalnej, polegającej na bezsensownym i szkodliwym podnoszeniu opodatkowania ponad wszelkie rozsądne granice, co tyczy się w szczególności podatków pośrednich (przy jednoczesnym nawoływaniu przez Balcerowicza do kosmetycznej obniżki podatku dochodowego, co przy ogólnej podwyżce opodatkowania jako takiego nie może przynieść większych efektów).

Jedyną troską Balcerowicza przebijającą nieustannie z jego książek i artykułów wydaje się być oszczędzanie na czym się da oraz wprowadzenie tak skutecznie zamordystycznego systemu fiskalnego, żeby był on w stanie wydusić z obywateli ostatni grosz. Gdyby wizje tego typu uległy faktycznemu urzeczywistnieniu (co do tej pory na szczęście jeszcze nigdy i nigdzie nikomu się nie udało), to gospodarka polska runęłaby z dnia na dzień, bo jedyną siłą, która utrzymuje ją jeszcze zdecydowanie na powierzchni, jest nic innego jak właśnie szara strefa oraz znana powszechnie zdolność narodu polskiego do opierania się każdej opresyjnej władzy.

Należy przy tym odróżnić od siebie kwestię redukcji zbędnych podatków od sposobu "zarabiania" przez Skarb Państwa pieniędzy, który w chwili obecnej jest tyleż destrukcyjny, co bezsensowny. Koronnym przykładem bezmyślnego i patologicznego podejścia do sprawy może być reforma ZUS, która polega tylko na mnożeniu papierów i srożących się, grożących karami przepisów, nie zauważająca, że głównym powodem klęski tego molocha są zbyt wygórowane (i nadto przymusowe) opłaty. Obecnie stawki ZUS powodują, że wiele przedsięwzięć gospodarczych, które mogłyby powstać, nigdy w tych warunkach nie powstaną, zaś ludzie, którzy w innych warunkach mogliby o siebie sami zadbać, zasilają rzesze bezrobotnych - i tak już zabójczo wręcz wysoką. Znaczne obniżenie opłat na ubezpieczenia i zniesienie ich obowiązkowości jest jedynym sposobem naprawy systemy ubezpieczeń i rynku pracy w Polsce.

Obniżenie stawek ubezpieczeniowych nagoniłoby mamony ZUS-owi dzięki znacznemu zwiększeniu obrotu, skutkiem dużej ilości przedsięwzięć gospodarczych, które by dzięki temu mogły powstać. Podobne efekty przyniosłoby zniesienie obowiązkowości opłat na ZUS. Jak wiadomo, każde przedsięwzięcie gospodarcze przechodzi momenty kryzysu - szczególnie na początku. W tej fazie wymuszanie morderczych opłat bez względu na okoliczności jest równoznaczne z wsadzeniem kija w szprychy, powodującym często bezpowrotne rozłożenie interesu na łopatki. Bywają momenty, kiedy trzeba zrezygnować z asekuracji pod karą śmierci. O wiele większy jest jednak pożytek z tego, kto przetrwał, niż z tego który wykitował, choćby dlatego, że jak powróci do normalnej kondycji, to znów będzie płacił. Historia mówi, że nikt na ogół nie pozbywa się asekuracji bez potrzeby i bez żadnej konieczności, by tu komukolwiek sterczał nad głowa dozorca z kijem w ręku w postaci państwa i jego przymusów.

Absurdalna polityka podatkowo-ubezpieczeniowa prowadzi prostą drogą do bezrobocia - kolejnego z koronnych polskich problemów, które osiąga powoli niebywale wręcz rozmiary, stąd też trudno się dziwić, że również restrukturyzacja strupieszałych państwowych molochów załamuje się po kolejnych strajkach pracowników, którzy nie mają ochoty zostać wylani na bruk. Problemów tych nie byłoby jednak, gdyby uwzględniono wnioski płynące z Krzywej Laffera. Niskie opodatkowanie nie tylko napędza pieniędzy skarbowi państwa i pobudza ogólny wzrost gospodarczy, lecz powoduje również rozwój małych firm, które mogłyby płynnie przejmować ludzi zwalnianych z sektora państwowego. Gdy jednak rozwoju takiego nie ma, zwalniani pracownicy nie mają dokąd uciekać.

Koniec końców - obniżenie opodatkowania do punktu przegięcia Krzywej Laffera zarówno w celu zwiększenia dochodów skarbu państwa jak i poprawy ogólnej sytuacji gospodarczej, powinna leżeć zarówno w interesie lewicy jak i prawicy. Do tego momentu droga jest wspólna dla wszystkich, bez względu na różnicę zdań, w jaki sposób zdobyte pieniądze powinny być wydawane. I nie prawdziwy jest tutaj ostatni już chyba argument, jakim posługują się przeciwnicy Krzywej Laffera, że obniżki podatków zadziałają na gospodarkę ze zbytnim opóźnieniem, by można było w praktyce zastosować. Liczne przykłady krajów, w których je wprowadzono, wskazują na coś wręcz przeciwnego - że pozytywny efekt jest natychmiastowy! Jeżeli zatem chcemy budować drugą Japonię, to musimy w pierwszym rzędzie wiedzieć, co umożliwiło zbudowanie pierwszej, a nie były to bynajmniej jakieś domniemane mityczne cechy Japończyków, lecz najniższe w świecie podatki. Nic innego, lecz właśnie to. Manewr ten powtórzony został z powodzeniem w wielu krajach - nie tylko
krajach Azji Południowo-Wschodniej (osławionych "tygrysach" azjatyckich), lecz np. w Nowej Zelandii, Irlandii czy też po wielokroć, choć na mniejszą skalę w USA.

Nikt, kto nie rozumie wniosków wypływających z Krzywej Laffera, nie zdoła skutecznie zreformować ani gospodarki polskiej, ani żadnej innej i przerwać tańce nad czarna dziura odbywającego się nie tylko u nas, ale i wielu innych krajach świata. Polska czeka na swojego Alberta Speera*, który zatrzyma cały ten młyn indolencji i zapobiegnie beznadziejnemu zmarnowaniu szansy, przed która stanęliśmy dzięki upadkowi komunizmu.

Przy okazji omawiania spraw związanych z Krzywą Laffera warto zwrócić uwagę na ogólne zjawisko, że polska gospodarka jako całość jest gospodarką zbyt wysokich cen - co sprowadza się do generalnej tendencji do żądania zbyt wysokiej zapłaty za własne produkty w nadziei osiągnięcia tym sposobem szybkich zysków. Skutek jest tu odwrotny od zamierzonego, zgodnie z jedną z najstarszych reguł świata, że kto chce za dużo ten ma g... Wygórowane żądania i oczekiwania cenowe prowadzą do ogólnego dławienia procesu wymiany i prowadzą do tego, że ogólnie rozumiany "producent" pozostaje ze znaczną częścią niesprzedanego przez siebie towaru, by później w typowy sposób narzekać, że "ludzie nie maja pieniędzy". Zjawisko to obserwować można na każdym szczeblu gospodarki i w każdej skali. Zły przykład jednak idzie od góry - ryba jak zwykle psuje się od głowy.

Jak na razie nie widać jednak u nas najmniejszych skowronków tego, by miało się coś zmienić w naszej polityce gospodarczej, a wręcz przeciwnie: z narastającym rozmachem usiłuje się brnąć dalej w ślepą uliczkę starych błędów, planując kolejne samobójcze pociągnięcia w stylu opodatkowania kont czy też wprowadzenie opłat granicznych. Łatwo przewidzieć, czym to się wszystko skończy: spadkiem oszczędności, tarapatami dla banków oraz ruiną przygranicznego handlu i turystyki. W efekcie tych błyskotliwych pomysłów samolot polskiej gospodarki zanurkuje ostro w dół. Niewiele mu już zresztą brakuje do tego, by wreszcie wpaść w niekontrolowany korkociąg. Czasu na skorygowanie jego lotu zostało już niewiele. Według wszelkich znaków na niebie i ziemi czas bezkarnej (w miarę) odporności na wiedzę definitywnie się kończy. Nóż rzeczywistości zagłębił się już wystarczająco głęboko w gardziel ciemnego matoła znad Wisły, by nie zostało mu już wiele czasu na ćwiczenie uników. Alternatywa w zaistniałej sytuacji jest tylko jedna:
albo Krzywa Laffera, albo katastrofa!

*) Albert Speer - genialny minister zbrojeń III Rzeszy, który w ciągu jednego roku doprowadził do potrojenia produkcji wojennej Niemiec w wyniku liberalizacji stosunków panujących w niemieckim przemyśle.

budżetdziurafinanse
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)