ŚwiatAndrew A. Michta: odpowiedź na rosyjski system A2/AD to wielkie wyzwanie dla NATO

Andrew A. Michta: odpowiedź na rosyjski system A2/AD to wielkie wyzwanie dla NATO

• Amerykański ekspert ds. bezpieczeństwa mówi o wyzwaniach warszawskiego szczytu NATO
• Za najważniejsze uznaje przełamanie regionalizacji optyki bezpieczeństwa wśród państw NATO
• Podkreśla także konieczność adekwatnej odpowiedzi na rosyjski system A2/AD

Andrew A. Michta: odpowiedź na rosyjski system A2/AD to wielkie wyzwanie dla NATO
Źródło zdjęć: © AFP | Petras Malukas

PAP:W swoim tekście w mediach amerykańskich wspomniał pan, że jednym z najważniejszych wyzwań, jakie stoją przed szczytem NATO w Warszawie, jest znalezienie adekwatnej odpowiedzi na utworzenie przez Rosję systemu A2/AD (Anti-Access/Area Denial). Czy może pan wyjaśnić, czym jest ów system?

Prof. Andrew A. Michta: Koncept A2/AD to połączenie działań przeciwnika, które ograniczają możliwości militarnego dostępu do danego obszaru, z działaniami, które ograniczają możliwość operowania w obszarze kontrolowanym przez przeciwnika. W tym wypadku chodzi o rozbudowane rosyjskie instalacje, na które składają się przede wszystkim systemy radarowe i pociski obrony powietrznej, pociski rakietowe przeznaczone do uderzania w cele lądowe i morskie, a także lotnictwo i marynarka. Najważniejsze, że system ten tworzy rodzaj klosza, który utrudnia, czy wręcz uniemożliwia, operacje NATO w obszarze jego zasięgu.

PAP:O jakim zasięgu mówimy i gdzie ten system jest zlokalizowany?

A.M.:W kontekście wschodniej flanki NATO, w tym Polski, kluczowy jest tu obwód kaliningradzki i Morze Bałtyckie, a więc przede wszystkim zagrożenie dla krajów w tym regionie, włączając w to Skandynawię i Europę Środkową. Oczywiście z punktu widzenia możliwości operacyjnych NATO stanowi to zagrożenie dla całego Sojuszu.

PAP:Potencjał Sojuszu jest zwykle oceniany znacznie wyżej niż rosyjski, tymczasem z pana słów wynika, że dziś Rosja ma taktyczną przewagę nad NATO we wschodniej flance.

A.M.: Złożyły się na to dwie przyczyny: z jednej strony intensywne zbrojenia Rosjan, z drugiej bierność europejskich członków NATO. Rosjanie są obecnie w połowie 10-letniego planu zbrojeniowego, który szacuje się na 700 mld dolarów. Pomimo olbrzymich kłopotów gospodarczych, Putin kontynuuje ten plan. Tymczasem po tym, kiedy na szczycie NATO w Walii w 2014 roku podjęto decyzję, by kraje członkowskie wydawały co najmniej 2 proc. PKB na zbrojenia, rok później okazało się, że zrealizowały to zaledwie cztery państwa. Mniej więcej dekadę temu przeciętnie kraje członkowskie wydawały 2,3 proc. PKB na obronę, w 2015 roku było to średnio 1,5 proc.

PAP: Te rosyjskie 700 mld dolarów przez 10 lat to dużo?

A.M.:Zależy jak na to patrzeć. Ta suma to nieco ponad roczny budżet amerykańskiej armii u szczytu wojny z terroryzmem w obecnej dekadzie. Jednak kiedy porównamy obszar odpowiedzialności, który w przypadku USA dotyczy większości obszarów na świecie - Pacyfiku, Atlantyku, Środkowego Wschodu czy Afryki Północnej, a w przypadku Rosji jest jednak znacząco mniejszy, to okaże się, że te sumy lokowane w niewielkiej liczbie miejsc dramatycznie zmieniają w tych regionach układ sił. Dziś poza Kaliningradem jest to przede wszystkim basen Morza Czarnego, co umożliwiła aneksja Krymu, i wschodnia część Morza Śródziemnego, po wejściu Rosji do Syrii.

Warto także porównać rosyjskie sumy z wartościami środków, jakie przeznaczają na zbrojenia państwa leżące w rejonie Bałtyku: Finlandia, Szwecja, Litwa, Łotwa, Estonia. W 2015 roku ich połączone budżety dały ok. 10 mld dolarów. To pokazuje skalę wyzwania rzuconego przez Moskwę. Dla pełnego obrazu sytuacji trzeba też pamiętać o rosyjskiej doktrynie wojennej z 2014 roku, która obniżyła próg użycia broni jądrowej. To kluczowy element wpływający na działanie NATO, którego państwa nie przywykły brać pod uwagę po zakończeniu zimnej wojny.

PAP: O co chodzi Rosji, która prowadzi taką politykę?

A.M.:Mamy do czynienia nie tylko z zastopowaniem rozszerzania NATO na wschód, ale wręcz z rozpoczęciem procesu odpychania Sojuszu. Rozpoczął się on po szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku, kiedy Sojusz nie podjął decyzji o przystąpieniu Gruzji i Ukrainy do Planu Działań na Rzecz Członkostwa (MAP), a niedługo później Rosja napadła na Gruzję, skutecznie testując możliwość odebrania europejskiemu państwu jego suwerennej ziemi. Wówczas to do Europy, co prawda na jej peryferiach, wrócił tradycyjny konflikt wojenny. Coś, co w europejskiej rzeczywistości teoretycznie nie miało prawa się wydarzyć. Wydarzenia na Ukrainie są kontynuacją tego procesu i próbą powrotu do strefy interesów Moskwy, w której NATO nie ma mieć prawa niczego szukać.

PAP:Czy ulokowanie w Polsce i państwach bałtyckich czterech batalionów sił natowskich stanowić będzie adekwatną odpowiedzią na rękawicę rzuconą przez Putina?

A.M.: Bez wątpienia jest to krok w dobrą stronę, choć przyjęta formuła obecności rotacyjnej nie w pełni spełnia oczekiwania wyrażane przez państwa wschodniej flanki NATO. To oczywiste, że gdyby Rosjanie zdecydowali się na zmasowany atak, bataliony go same nie odeprą. Mamy tu raczej do czynienia z ważnym gestem politycznym - ustanowieniem czegoś w rodzaju drutu kolczastego, mającego pokazać Moskwie, gdzie leżą dopuszczalne granice jej wpływów.

Najważniejsze jest pytanie, czy warszawski szczyt przyniesie decyzje zmierzające do dalszej rozbudowy natowskiej obecności na wschodniej flance, do rozwiązań zapewniających wsparcie dla batalionów - w razie wybuchu konfliktu. Rosjanie muszą wiedzieć, że jesteśmy w stanie przerwać się przez ich system A2/AD.

PAP: Dochodzimy tu do pytania o solidarność w ramach Paktu...

A.M.: Choć historycznie rzecz biorąc solidarność w NATO nigdy nie była idealna, to czasy zimnej wojny wymuszały jej akceptowalny poziom. Kilkadziesiąt dywizji Armii Radzieckiej i broń nuklearna wymierzone w NATO nie pozwalały zapomnieć, kto jest wrogiem. To wszystko skończyło się w roku 1990 i 1991, wraz z upadkiem Związku Radzieckiego i zjednoczeniem Niemiec. Nastały czasy rozprężenia. Zaczęto odchodzić od armii poborowych i udział Europy w kształtowaniu siły bojowej NATO zaczął topnieć.

Później przyszedł konflikt na Bałkanach, a następnie wojna z terroryzmem po 11 września i kampania w Afganistanie. Zaczęto mówić, że NATO ma inną misję niż obrona terytorialna. Wiązało się to z profesjonalizacją armii natowskich, ale i z ich drastyczną redukcją.

Zaczęła postępować regionalizacja optyki bezpieczeństwa wewnątrz NATO.

PAP:Obawia się pan o spoistość Sojuszu?

A.M.:Wyjaśnię to na przykładzie. Możemy oczywiście budować scenariusze otwartego ataku Rosji na państwa bałtyckie. Wyobraźmy sobie jednak atak - zwany według mnie nieco niefortunnie, bo sugeruje to jakieś nowe metody, co nie jest w pełni prawdą - hybrydowy. Czyli sytuację, w której Rosja wypiera się swojej roli w skierowaniu np. do Estonii jakichś jednostek dywersyjnych. Następuje reakcja rządu estońskiego, który domaga się interwencji z artykułu 5. Paktu Północnoatlantyckiego. Nie wątpię, że Estonię wspierałyby Stany Zjednoczone, a w regionie Łotwa, Litwa, Polska. Myślę, że pośrednio wspierałyby ją również państwa niebędące nawet członkami NATO Finlandia i Szwecja. Czy jednak tak samo wspierałyby inne państwa Europy? Im dalej od flanki wschodniej, tym większy brak zrozumienia dla problemów jej bezpieczeństwa. A mówimy przecież o bezpieczeństwie NATO. Byłoby rzeczą fatalną, gdyby Sojusz nie był w stanie szybko podejmować w takich sytuacjach decyzji.

W mojej ocenie walka z regionalizacją optyki bezpieczeństwa jest ważnym zadaniem dla dyplomacji państw wschodniej flanki NATO.

PAP: Z drugiej strony jednak obecna sytuacja, w której nie sposób już przymykać oczu na rosyjskie zagrożenie, i w której - szczególnie po referendum ws. Brexitu i kryzysie migracyjnym - państwa Europy Środkowo-Wschodniej zaczynają wątpić w zabezpieczenia, jakie im daje Unia Europejska, może stanowić impuls do rozwijania idei Międzymorza. Co pan sądzi o tej koncepcji w kontekście bezpieczeństwa na Starym Kontynencie?

A.M.: Muszę przyznać, że jestem do niej sceptyczny. Współpraca w regionie oczywiście ma wartość, ale nie widzę szans, by w krótkim czasie taki regionalny sojusz był w stanie zastąpić potencjał NATO i relacje ze Stanami Zjednoczonymi. I jest moją obawą, że rozwijanie go mogłoby odbywać się kosztem solidarności Sojuszu. Poza tym pozostaje pytanie o spójność interesów wszystkich państw osi Północ-Południe. Także w kontekście ich stosunków z Rosją. Moim zdaniem nie ma dziś lepszego rozwiązania dla budowania bezpieczeństwa w Europie niż dbałość o spoistość i siłę NATO, w tym inwestowanie w zdolności obronne przez członków Sojuszu.

Tu warto jeszcze raz zaapelować, by Europa zaczęła poważnie traktować swoją obronę. Nie wyobrażam sobie w obecnej sytuacji politycznej i gospodarczej, by cierpliwość Kongresu i opinii społecznej w USA trwała w nieskończoność. Wiara w to, że Amerykanie będą inwestować w bezpieczeństwo w Europie niejako z definicji, a Europejczycy dalej nie będą wydawać wystarczających środków na wspólną obronę, jest ułudą. Przestrzegałbym przed takim myśleniem. Tymczasem dziś Europa wkłada w wartości bojowe Sojuszu może 25 proc.

Andrew A. Michta jest profesorem od spraw bezpieczeństwa narodowego w amerykańskim Naval War College i współpracownikiem amerykańskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych. W rozmowie z PAP wyraża swoje prywatne poglądy.

Rozmawiał Jakub Pilarek

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (102)